Jeżeli człowiek stale szuka przyjemności, to one mu powszednieją – mówi siostra Małgorzata Borkowska.
Rozmowa ukazała się w miesięczniku „Więź” nr 7/2012
Katarzyna Jabłońska, Ewa Buczek: Co sprawia Siostrze przyjemność?
Małgorzata Borkowska OSB: Wiele rzeczy, chociażby rozmowa z przyjaciółmi albo czytanie ulubionej książki, czyli takiej, którą można czytać po raz piąty i kolejny. Ale i praca może być przyjemnością.
Ale tylko czasami nią bywa?
– Praca jest przyjemnością, ale wtedy, kiedy idzie dobrze. Obecnie mój mózg jest troszeczkę jak mózg Puchatka: żółty puch. Kiedy czasami działa, to jest wielka radość, bo pisanie – a to moja praca – polega na tym, że czegoś jeszcze rano nie było, a w południe już jest: cały rozdział albo przynajmniej fragment. Ale, niestety, moja łepetyna już się mocno przemęczyła i czasami działa powoli, a czasami wcale. Wtedy człowiek siedzi i gapi się w komputer, i czeka na lepsze czasy…
Tak spokojnie to Siostra znosi, nie denerwuje się na siebie, nie złorzeczy losowi?
– Przecież wiem, że to jest naturalne. Będąc już stara, nie mogę tak działać, jak mogłam będąc w pełni sił. Nie denerwuję się; ale przykro mi, zwłaszcza kiedy wygląda na to, że nie dotrzymam jakiegoś terminu. Chciałabym jednak udowodnić, że jest nieprawdą, jakoby starość się Panu Bogu nie udała.
ASCEZA, CZYLI GPS
Wielu boi się starości, uważa się ją dość powszechnie za nieprzyjemny – łagodnie rzecz ujmując – okres w życiu; jak Siostra zamierza udowodnić, że tak nie jest ?
– Chciałabym przyłączyć się do tych, którzy sugerowali i czynią to nadal, aby szukać w starości tego, co jest jej wartością – bo starość ma wartość. W końcu Pan Bóg nie zastawił na nas pułapki, nie kazał nam się rozwijać od lepszego do gorszego, tylko raczej odwrotnie, a że czasem na tym końcu są różne przeprawy, to inna sprawa. Nasze ciało starzeje się, ale możemy nadal rozwijać się wewnętrznie, może dojrzewać w nas mądrość.
A do tego udowadniania jeszcze się nie przymierzyłam. I może się nigdy nie przymierzę, bo, jako się rzekło, myślenie idzie mi powoli. Ale jednak czasem udaje mi się przechytrzyć własny komputer – i to jest dopiero ogromna przyjemność!
Wracając do przyjemności – na pewno jest ona darem Bożym, ale nie takim znowu, na który trzeba by patrzeć jak na coś bardzo ważnego. Przyjemność to coś ulotnego, coś jak czyjś uśmiech do nas. Co innego szczęście – ono jest trwałe – a przyjemność jest chwilowa; i o wiele bardziej niebezpieczna.
Dlaczego niebezpieczna?
– Jeżeli człowiek stale szuka przyjemności, to one mu powszednieją – C.S. Lewis nazwał tę prawidłowość „rosnącym pożądaniem malejącej przyjemności”. Nawet jeśli ktoś bardzo lubi jakąś potrawę, to kiedy ją je po raz sto pięćdziesiąty, zazwyczaj nie zachwyca się nią tak, jak wtedy, kiedy jadł ją po raz pierwszy, drugi czy trzeci. Przyjemność, dawkowana bez ograniczeń, traci na intensywności. A przecież wystarczy przez miesiąc w ogóle nie używać cukru, żeby potem odczuć jego ekstatyczny wręcz smak dzięki zaledwie kilku cukrowym kryształkom.
Oznaczałoby to, że aby przyjemność nie traciła na swej intensywności, trzeba co jakiś czas jej sobie odmawiać?
– Jeżeli sami jej się sobie nie odmówimy, to mogą jej nam odmówić warunki.
Czy przyjemność z samej swej natury może być dobra albo zła?
– Myślę, że istnieją złe przyjemności, ale trzeba też dodać, że dobra przyjemność jest dobra tylko pod pewnymi warunkami. Po pierwsze ważne jest, aby jej nie przeceniać. Tu – jak w wielu innych przypadkach – przydatna okazuje się zasada świętego Pawła: „Wszystko mi wolno, ale ja nie wszystkiemu oddam się w niewolę”. Człowiek, który by wziął sobie za cel zażywanie jak największej liczby przyjemności, nie dość, że w pewnym momencie je straci, bo one mu się po prostu zetrą, ale dodatkowo narobi dużo szkody dookoła; nie mówiąc o tym, że jeżeli tą przyjemnością jest na przykład alkohol, to zepsuje sobie zdrowie. Czyli przyjemności można się oddać w niewolę.
Nie chodzi o to, że mamy nie mieć samochodu – miejmy! Nawet nie jeden, ale dwa, trzy i więcej, jeśli naprawdę potrzeba. Ważne byśmy się nie zaplątali w pragnienie posiadania dla samego posiadania. Niech będą i trzy samochody, ale niech one służą rzeczywistemu dobru, a nie tylko próżności
Święty Paweł mówił jednak także, że nie należy odrzucać niczego, co się przyjmuje z dziękczynieniem. Jeżeli więc jest jakaś rzecz, którą mogę przyjąć bezpiecznie i złożyć Panu Bogu za nią dzięki, to nie ma co robić sobie skrupułów. Przypomina mi się historia pewnej zakonnicy z Krakowa z początku XX wieku, która spowiadała się u profesora seminarium, bardzo wziętego spowiednika. Wyznała mu, że miała właśnie imieniny i siostra kucharka przygotowała dla niej imieninowy tort, ale ona chcąc się umartwić, posypała swoją porcję popiołem. A potem pomyślała, że przecież siostra kucharka zrobiła tort, żeby sprawić jej przyjemność i może jej być przykro. „Czy to był grzech?” – pytała. Spowiednik na to: „Nie grzech, proszę siostry, nie grzech. Barbarzyństwo!”.
Ta zakonnica wpisuje się w dość częsty jeszcze stereotyp, według którego życie zakonne polega głownie na umartwianiu się i na odcięciu od większości światowych przyjemności…
– Panie, zdaje mi się, szukają trochę sensacji. Jak się umartwia zakonnica? To taki sensacyjny temat.
Chciałyśmy rozmawiać o przyjemności, ale skoro Siostra sama nam ten temat podsuwa: jak się umartwia zakonnica?
– O ile pamiętam w „Nocach i dniach” występuje uczennica, która chce zostać świętą, wobec czego po nocach leży krzyżem w szkolnej kaplicy. Dąbrowska prawdopodobnie też wyznawała wspomniany przez Panie stereotyp. Gdy mówimy o umartwieniu, trzeba podkreślić jedną rzecz: umartwienie czy asceza nie są wartością samą dla siebie. Są ćwiczeniem się w wyborze. A w wyborze ćwiczyć się musi każdy człowiek.
Nierzadko umartwienia są konieczne, ponieważ nas ukierunkowują, są jak GPS – wybierają najwłaściwszą drogę do celu. Rezygnuję z konkretnej przyjemności, bo zeszłabym na bok, a chcę iść prostą drogą. Tak samo robi każdy człowiek, jeżeli do czegoś naprawdę dąży. Tylko najczęściej nie mówi, że to jest asceza, choć w istocie na tym właśnie ona polega.
A czy asceza, jakkolwiek często trudna i nieprzyjemna, ostatecznie nie prowadzi do przyjemności? Często przez to, że wyrzekamy się czegoś mniejszego, możemy zyskać coś o wiele większego.
– Ale to nie o to chodzi! Byłaby to pogoń za doświadczeniem. Przecież jeżeli kogoś się kocha, to nie szuka się cały czas doświadczenia tej miłości, bo w takim wypadku będzie się człowiek kręcił dookoła siebie i swoich doświadczeń, jakby to on był najważniejszy, a nie osoba kochana. Tą miłością się żyje, według niej się postępuje. I z tą miłością trzeba brać się za bary, zwłaszcza jeżeli ona nie bardzo wychodzi.
Ale istota miłości nie polega na tym, żeby miłość czuć, żeby nieustannie odczuwać przyjemność z samego faktu, że kocham. Oczywiście radość płynąca z doświadczenia, że kocham i jestem kochana, jest dobra, ale nie jest najważniejsza i nie o nią przede wszystkim chodzi. Jeżeli chcę kochać Boga, służyć Mu i wielbić Go, to nie mogę szukać w tym swojej przyjemności. I celem mojej ascezy nie może być to, że wyrzekam się jednej przyjemności, po to, aby zdobyć drugą – większą. W ascezie chodzi nie o mnie, ale o to, żeby lepiej kochać. To jest wybór; i potrzebny on jest w każdej relacji międzyosobowej.
OBRZYDZIĆ SOBIE CHRYSTUSA
Dlaczego w nauczaniu duszpasterskim Kościoła częściej i chętniej mówi się, że wyrzeczenie prowadzi do Boga, a rzadko się pokazuje się, że przyjemność również może być drogą do Niego?
– Chyba bierze się to stąd, że przyjemność może być drogą do Boga tylko pod warunkiem, że to my nad nią panujemy, nie ona nad nami. Poza tym bombardowani jesteśmy masą bezsensownych przyjemności, często prowadzących na bezdroża, jeśli nie zgoła do złego. Ktoś może twierdzić, że czerpie przyjemność z poniżania drugiego człowieka: i co na to poradzić?
Ten zalew śmiecia przyjemnościowego powoduje, że księża już nie nadążają go zamiatać. Stąd skrót myślowy: „Wyrzekajcie się”. Jednak, żeby ludzie naprawdę chcieli się czegoś wyrzec, muszą wiedzieć, dlaczego mają to zrobić. Samo nawoływanie do wyrzeczenia daleko nie zaprowadzi. Lepiej chyba mówić nie o wyrzeczeniu, a o wyborze. Bo to jest przekaz pozytywny. A wybór jest i tak niemożliwy bez wyrzeczenia. Nie można studiować równocześnie medycyny, malarstwa, historii i astronomii. Nawet, jeśli wszystkie te kierunki nas interesują, któryś musimy wybrać, a pozostałe odrzucić.
My, chrześcijanie, często mamy problem z formułowaniem pozytywnego przekazu. Do dziś pokutuje przekonanie, że człowiek nie powinien szukać przyjemności w czynieniu dobra, bo – jak uczy Biblia – „niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa”.
– Takie odczytanie tej zasady stawia całą sprawę na głowie. W żadnym razie nie chodzi tu o to, żeby człowiek nie wiedział, co robi, albo że robi coś dobrego. Chodzi jedynie o to, aby nie trąbił o swoich dobrych uczynkach na lewo i prawo; chodzi o potępienie próżnej chwały. Radość, że się coś dobrego udało, jest całkowicie uprawniona. Powtórzę: nie należy odrzucać niczego, co można przyjmować z dziękczynieniem. Bo w końcu dobro, któreśmy uczynili, także jest łaską, a nie naszą zasługą.
Tej wdzięczności często w nas nie widać. My, chrześcijanie, postrzegani jesteśmy często jako ludzie smutni, trudno w naszych postawach zobaczyć coś, co zachęcałoby innych do pójścia za Chrystusem.
– Ludzie nieraz widzą to, co sobie z góry założyli, że zobaczą; a tu działają stereotypy, uruchamiane przez strach. Człowiek, który bardzo nie chce się przejąć nauką Chrystusa – jest mu to po prostu niewygodne – robi, co może, żeby ją sobie obrzydzić, więc i nazywa ją smutną. Ale chociaż już kawał czasu żyję na świecie, jeszcze nie widziałam smutnych ascetów. Jeżeli asceza, to właśnie wesoła; to radosny wybór tego, co lepsze.
Pewną bardzo mi bliską osobę wszyscy nazywali sybarytką, jednak nie dlatego, że lubiła się pławić w przyjemnościach, ale ponieważ mnóstwo rzeczy i zdarzeń sprawiało jej radość. Lubiła grzybobranie i każdego prawdziwka witała greckim heksametrem
Wybór tego, co lepsze, to zasada, jaką kierują się sympatycy ruchu „Slow”, który przyszedł do nas z Zachodniej Europy. Wyznawcy „Slow” uświadomili sobie, że nieustanny pospiech, który wręcz wymuszają na nas współczesne warunki – bieg za pieniędzmi, za karierą etc – jest czymś destrukcyjnym. Odkryli, że lepiej jest mniej posiadać, zwolnić i mieć więcej czasu na to, co w życiu naprawdę ważne – głębsze więzi rodzinne i przyjacielskie; celebrowanie życia, w tym również dobrego i zdrowego jedzenia, często własnoręcznie przyrządzanego; rozwijanie swoich zainteresowań, realizację pasji, odpoczynek etc.
– Popularyzacja potrzeby rezygnacji z pośpiechu na pewno nie zaszkodzi, a do konieczności zwolnienia w życiu wzywało już wielu. Cóż, aż się prosi, żeby zacytować Mickiewicza:
Choć o tym dawno w Pańskim pisano Zakonie,
I każdy ksiądz toż samo gada na ambonie.
Nauka dawną była, szło o jej pełnienie!
Lecz wtenczas panowało takie oślepienie,
Że nie wierzono rzeczom najdawniejszym w świecie
Jeśli ich nie czytano w francuskiej gazecie.
Dlaczego jedni potrafią znajdować w życiu wiele przyjemności, a inni uważają, że w ich życiu zdarzają się one rzadko?
– Dużo zależy od psychicznego typu człowieka. Są ludzie, którym prawie wszystko sprawia przyjemność, bo piękno otaczającego świata, życzliwość ludzi etc. traktują jako dar Boży. Pewną bardzo mi bliską osobę, dawno już nieżyjącą, wszyscy nazywali sybarytką, ale nie dlatego, że lubiła się pławić w przyjemnościach, ale ponieważ mnóstwo rzeczy i zdarzeń sprawiało jej radość.
Lubiła na przykład grzybobranie i każdego prawdziwka witała greckim heksametrem. Pamiętam, jak na starość złamała nogę i leżała z tą nogą na wyciągu – wydawałoby się, że to ostatnie miejsce, w którym człowiek czułby się dobrze, a ona uśmiechała się i z całą szczerością mówiła: „Ja jestem naprawdę rozpieszczonym dzieckiem Pana Boga, tak mi tu dobrze, wszyscy tak się o mnie troszczą”. Jej było dobrze z Bogiem, a cała reszta nie robiła różnicy. A poza tym ona naprawdę miała dar odnajdywania radości w zwyczajnych rzeczach i sprawach. To mój wzór.
Wszystko jest darem, jak mówią wielcy święci, ale pytanie, dlaczego akurat jeden dar jest u jednych silniejszy a u innych słabszy? Pewnie z umiejętnością cieszenia się drobiazgami jest podobnie, jak z intelektem, zdrowiem, zdolnościami – jedni mają czegoś więcej, drudzy mniej.
A czy ci, którym tego daru poskąpiono, mogą ćwiczyć się w radości?
– Panie chyba nie czytały „Pollyanny”. Główna bohaterka miała dostać piękną lalkę, a przez pomyłkę przysłano jej… kule – takie, jakich używają ludzie mający kłopot z chodzeniem. Owszem, kule były ładne, z rzeźbionego drewna, ale zupełnie Pollyannie niepotrzebne. Ojciec przekonywał zdumioną i rozczarowaną dziewczynkę, że taki prezent też jest powodem do radości. Czym tu się cieszyć? Ano właśnie tym, że ona tych kul nie potrzebuje!
Można znaleźć powody do radości, ale czy równie łatwo jest znaleźć drogę do szczęścia? Czy można je wybrać?
– Nie wiem, czy można z góry wybrać sobie szczęście, ale można wybrać coś, co uznajemy za dobro i właśnie to dobro przynosi szczęście. Ono jest skutkiem, nie samym wyborem.
Czyli wybór dobra nie daje gwarancji, że będziemy szczęśliwi?
– Nie ma gwarancji, że szczęście się pojawi za tydzień albo za dwa. Ono się może pojawić za pięć, dziesięć lat, a nawet dopiero po śmierci.
A może niebo to będzie wieczna przyjemność?
– To zdecydowanie za mało powiedziane. Wieczność to szczęście, a nie przyjemność. „Przyjemność” jest, moim zdaniem, w odniesieniu do wieczności kategorią nieprzydatną.
Jednak to przyjemność odczuwamy zmysłami, ona jest czymś konkretnym, a kiedy zaczynamy myśleć i mówić o niebie, stajemy się niekonkretni, często mdli i nieprzekonujący nie tylko dla innych, ale też dla samych siebie.
– No to może wsiądźmy na tego największego konia i przypomnijmy sobie jeszcze jeden cytacik ze świętego Pawła: „Nikt z nas nie żyje dla siebie, nikt nie umiera dla siebie”. A może Panie myślały, że to jest formułka pobożnej intencji? Nie, kochane moje! To jest coś o wiele więcej – to jest wyrażenie sensu naszego istnienia.
Nie stworzyliśmy siebie sami, stworzył nas Bóg dla sobie wiadomego celu. Wiemy tylko, że ten cel ostatecznie ma prowadzić do możliwie największego szczęścia dla nas – do udziału w życiu Boga. A my się tutaj bawimy: tego chcę, i jeszcze tego, i tamto też chciałbym osiągnąć, a tego bardzo nie chcę – i tak się plączemy w tych drobnych rzeczach. Właśnie dlatego chciałabym rozróżnić drobne przyjemności i nieprzyjemności od wielkiego szczęścia. My się tak potrafimy zaplątać w tych drobnych rzeczach, że już nie widzimy sensu ani celu całego życia.
Jak mamy być przekonujący? A przecież jesteśmy zagarnięci w coś, co nas i wszystkie nasze cząstkowe dążenia przerasta – jesteśmy porwani przez Chrystusa, przez Jego dzieło zbawienia, jesteśmy porwani w szaleńczym wręcz pędzie do Ojca!
Przyjemność może być drogą do Boga tylko pod warunkiem, że to my nad nią panujemy, nie ona nad nami
I tu nie chodzi o to, że mamy nie mieć samochodu – miejmy! Nawet nie jeden, ale dwa, trzy i więcej, jeśli naprawdę potrzeba. Ważne byśmy się nie zaplątali w pragnienie posiadania dla samego posiadania. Niech będą i trzy samochody, ale niech one służą rzeczywistemu dobru, a nie tylko próżności, jak w starym kawale o Breżniewie, który oprowadza mamę po swoim pałacu, pokazuje jej samochody najlepszych światowych marek i kapiące od złota salony. Mama uważnie ogląda, kiwa głową i w końcu mówi: „Ładne to, synku, ładne, ale co zrobisz, jak komuniści przyjdą?”.
Gubimy się w tym wszystkim. Zapominamy o celu właściwym. Gdyby nie było grzechu pierworodnego wszyscy bylibyśmy tak nastawieni na Boga, że już nic więcej do tego nie dałoby się dodać. Ale tak nie jest i w związku z tym człowiek nawet w tym, co jest dobre, może się zagubić.
W tym, co jest dobre, również można się zagubić?
– Można – choćby w pragnieniu niesienia pomocy innym. Jeżeli dotyczyć to będzie człowieka, który ma żonę i dzieci, zdarzyć się może, że liczne zaangażowania w pomoc innym ludziom sprawią, że zaniedba on swoich najbliższych; zarówno w rzeczach ważnych, jak i mniejszych, także w sprawianiu im przyjemności. A to tak, jakby im odmówił uśmiechu i serca.
Czyli jednak te przyjemności, chociaż ulotne, są ważne.
– Bywają ważne, jak bywają i dobre. Chrystus będąc na uczcie, a był na niejednej, nie posypywał sobie popiołem pieczonej ryby; i skarcił tych, którzy szemrali, kiedy kobieta drogocennym olejkiem obmywała Jego stopy. Jemu jednak nie groziło, że uwięźnie w tego rodzaju przyjemnościach. Nam grozi.
Podejrzliwość wobec przyjemności w Kościele, o którą wcześniej Panie pytały, czy też wszelka przesada w ascezie, płyną po prostu z naszego strachu, żeby się nie zagubić i nie ugrzęznąć. Istniejemy po to, żeby nas zagarnęła Miłość, a nie żebyśmy uganiali się za coraz to nowymi przyjemnościami.
Pewien ksiądz mawia, że ważne jest, byśmy w życiu to my mieli przyjemności, a nie, żeby przyjemności nas miały.
– Podoba mi się! Dobrze powiedziane.
Rozmowa ukazała się w miesięczniku „Więź” nr 7/2012
Małgorzata Borkowska OSB – benedyktynka, historyczka, pisarka i tłumaczka. Studiowała filologię polską, filozofię i teologię. Autorka powieści i wielu książek historycznych o zakonach żeńskich. Przez wiele lat współpracowała z „Więzią”, m.in. publikowała felietony-medytacje biblijne, które ukazały się później w książce „Jednego potrzeba”.
Przeczytaj też: By powróciło życie. Pragnienia i depresja