Są ludzie, którzy sięgają po napisane niegdyś wiersze dla ponurej satysfakcji wyniesienia się nad autora.
O odpowiedź, zdawałoby się, nietrudno: ci, którzy w samej rzeczy zwykli je czytać (pod względem liczebności pozostając w tyle za amatorami innych form piśmiennictwa i tymi, którzy nic nie czytają), odkrywają w wierszach jakieś potrzebne sobie piękno, trafność, harmonię; z nieustanną nadzieją poszukują wyrazu dla własnego niewysłowienia; utożsamiając się z równym lub urywanym oddechem wiersza, z jego pochwałą świata widzialnego, bólem, niepokojem, modlitwą, sami stają się współtwórcami poezji, ona w nich i przez nich trwa i rodzi się wciąż na nowo.
Ale zdarzają się też motywacje zgoła odmiennej natury; wiedziałem o nich, lecz nie absorbowały mojej uwagi; dopiero niedawno, kiedy mimo woli stałem się uczestnikiem pewnego osobliwego incydentu, jąłem zastanawiać się nad nimi nieco usilniej.
Są mianowicie ludzie, którzy sięgają po napisane niegdyś wiersze dla ponurej satysfakcji wyniesienia się nad autora (niekiedy już od dawna na tamtym świecie): proszę, co napisał czterdzieści pięć lat temu znakomity ponoć poeta! jaki był zaślepiony – a nieprawda, bo upodlony! błądził, kierował się iluzjami, przeżył moment słabości – wcale nie, dał się kupić, był zwyczajną świnią! Ja – zachwyca się demaskator – nigdy nie zhańbiłem się napisaniem takiego wiersza (być może, nie napisał żadnego zgoła, no i chwała Bogu), teraz przypilnuję, żeby on nie umknął mi spod pręgierza.
Jeśli uda się mimochodem wskazać związek upadku politycznego pisarza czy pisarki z upadkiem obyczajowym (alkoholizmem, rozwiązłością seksualną, dewiacją) – triumf tropiciela jest całkowity
Są gorliwcy, którzy komponują całe antologie kompromitujących poematów – im więcej rymopisów przyłapią na gorącym (choć od lat wystygłym) uczynku, tym większą mają frajdę; ciekawe, swoją drogą, czy zdolni są jeszcze do uciechy z mniej pikantnej lektury.
Są badacze niestrudzeni, układający artykuły, broszury, księgi, których celem jedynym jest udowodnienie, że wzięty na warsztat poeta (albo i prozaik) nie zasłużył na admirację, jaką darzy go obałamucona publiczność; jeśli zaś przy okazji uda się mimochodem wskazać związek upadku politycznego pisarza czy pisarki z upadkiem obyczajowym (alkoholizmem, rozwiązłością seksualną, dewiacją) – triumf tropiciela jest całkowity.
Wróćmy jednak do owego incydentu w Klubie Księgarza – i zacznijmy od okoliczności, które go poprzedzały. Jakiś czas temu minister kultury i sztuki, Kazimierz Dejmek, zdecydował się energicznie (czyli finansowo) poprzeć wydanie przez PIW dwóch serii lub, jak to określono, kolekcji – prozy i poezji polskiej XX wieku. Wydawnictwo zaproponowało mi opracowanie jednego z tomów tej drugiej serii – wyboru poezji Władysława Broniewskiego. Od wczesnej młodości przywiązany i do wierszy, i do człowieka, który je napisał, po tylu latach mając jeszcze w uszach brzmienie jego głosu, zachowując dla niego wdzięczność, podziw, ale także wyrozumiały uśmiech dla tego, co w tym niemłodym już, gdy go znałem, poecie było jakby dziecinne, lekkomyślne, nieodporne na pokusy, nade wszystko jednak zachowując współczucie dla cierpień, jakich nie szczędziło mu życie, i szacunek dla dumnego wysiłku, jaki wkładał w walkę z rozpaczą – bez wahania podjąłem się ułożenia tej książki.
Dodatkowym motywem była świadomość krzywdzącej deformacji, towarzyszącej pamięci Broniewskiego nie tylko z powodu krytycznego czyśćca, w jaki niejeden artysta wtrącony zostaje na czas jakiś po śmierci, ale z powodu powstałej koniunktury na nieżyczliwe interpretacje takich jak jego skomplikowanych życiorysów i puścizny pełnej sprzeczności. Cieszyłem się, że będę miał sposobność gruntownej „powtórki z Broniewskiego”: przeczytania na nowo wierszy pamiętanych i zapomnianych, a także przestudiowania wspomnień i analiz, i na podstawie wszystkich tych materiałów spisania po swojemu dziejów kogoś tak dla mnie ważnego, być może zaś – dostrzeżenia poprzez ich meandry także znaczeń i prawd ogólniejszych, dotyczących kraju, pokolenia, formacji.
Ani wydawnictwu, ani mnie nie chodziło o wydanie naukowe dzieł Broniewskiego – kompletne, uwzględniające wszystkie dotąd nie publikowane teksty, z całym aparatem filologicznym. Przyjdzie czas i na takie, i zajmie się tym ktoś bardziej ode mnie powołany, może pani Feliksa Lichodziejewska, której dotychczasowe prace stanowiły nieocenioną pomoc i dla mnie, gdy przygotowywałem tom, o którym mowa. To zaś miała być po prostu książka do czytania, złożona z wierszy o autentycznej w moim przekonaniu urodzie, o ładunku szczerego wzruszenia, czasem pasji, czasem goryczy, często przenikliwej wiedzy o człowieku i o bezpośrednio przeżywanej historii.
Nie chciałem stosować kryteriów „ideologicznych” – i w „Poezjach 1923-1961” znalazł się, obok strof o odmiennym skrajnie wydźwięku, niejeden utwór odzwierciedlający komunistyczne zaangażowanie poety, jak „Komuna Paryska”, „No pasaran!” (piękne, moim zdaniem – chociaż dzisiaj bliższy jest mi inny ton w liryce Broniewskiego), a nawet najbardziej kontrowersyjny, szlachetnie brzmiący w pierwszej części i zgrzytający fałszem w drugiej, „Pokłon Rewolucji Październikowej”. Nie widziałem jednak powodu do umieszczania w wyborze gnieciuchów podobnych do tysiąca wierszy pisanych w owych latach przez poetów dużo mniejszej miary, w rodzaju „Naszego Maja” czy „Związków Zawodowych”. Ani – mimo że sam Broniewski zapewniał w Paryżu Jerzego Giedroycia, że to „doskonały poemat” – złożonego z wytartych gazetowych formułek „Słowa o Stalinie”.
Wszystko to próbowałem wyjaśnić w trakcie wieczoru promocyjnego w warszawskim Klubie Księgarza, po tym jak Zbigniew Zapasiewicz z właściwym sobie mistrzostwem odczytał garść wierszy Broniewskiego, kończąc napisanym tuż przed śmiercią poety „Dębem”:
Idę sobie zamaszyście
i opada ze mnie życie jak jesienne liście.
Jakie liście? – dębu, brzozy, topoli,
ale to boli.
I ostał się pień nagi,
nad nim zamieci kłąb.
Odwagi!
To ja – dąb.
i jak prowadzący imprezę Piotr Szewc zwięźle opowiedział o całej Kolekcji Poezji Polskiej, bo właściwie jej inauguracji, a więc trzem jednocześnie wydanym książkom miał być poświęcony ten wieczór, tylko że Tadeusz Różewicz nie przyjechał z Wrocławia, a Paweł Hertz, który opracował wybór Iłłakowiczówny, zachorował na grypę, mimo więc, że Szewc wspomniał o pozostałych tomach, a wiersze Iłłakowiczówny, w wykonaniu Olgi Sawickiej, też rozległy się na tej sali, zrobił się z tego w końcu głównie wieczór Broniewskiego.
Bardzo przykry, niestety, wieczór.
Trochę z mojej winy, bo licząc na poczucie humoru słuchaczy – i na ich sympatię do poety, mimo albo i dzięki świadomości, że nie był marmurowym pomnikiem – ubarwiłem na końcu swoją wypowiedź prawdziwą anegdotą o tym, jak w 1955 roku w Moskwie, podczas akademii w stulecie śmierci Adama Mickiewicza, miał wygłosić zatwierdzony w Warszawie referat, ale golnął sobie przedtem i język mu się plątał, więc w pewnej chwili zdecydowanym ruchem odsunął zapisane kartki i nabrawszy powietrza w płuca wykrzyknął: „Jeszcze Polska nie zginęła!”.
Otóż ta anegdota wzburzyła pierwszego z mówców, który podniesionym głosem jął prawić morały zmarłemu: jak on śmiał, pijany, wznosić ten okrzyk, tak wołali przecież rozstrzeliwani oficerowie polscy, a on, po Katyniu, jakim prawem, i tak dalej z rosnącym zacietrzewieniem – a ja ze zdumieniem słuchałem subtelnego eseisty i tłumacza antycznych tekstów: czy to możliwe, że on nic nie rozumie, ignoruje i stan człowieka niespełna rok po największym, jakie mogło go spotkać, nieszczęściu i po związanym z tym załamaniu psychicznym, i to, że Broniewski po raz pierwszy od czasu, gdy więziono go za murami Łubianki, znów się znalazł w tym mieście i tu, w sytuacji bez wyjścia, w nagłym błysku natchnienia (tak, pijackiego, ale zarazem poetyckiego i ułańskiego), cisnął w salę i w Moskwę przekorne jak całe jego życie kluczowe zdanie hymnu narodowego… Grzeszny, bardzo grzeszny Broniewski – i jego patriotyczny, świętoszkowaty mentor poniewczasie…
Drugiego mówcy nie znałem i nie zmartwiło mnie w tym stopniu niezrozumienie lub świadome przekręcanie moich słów i budowane na tym gruncie jakieś tępe czepialstwo; trudno, w każdej populacji są i tępi, i skłonni do nierzetelnych sporów. Jednakże ten właśnie pan z wąsikiem skłonił mnie do owych zastanowień, o których wspomniałem na początku, więc właściwie należy mu się za to uznanie. Zarzucił mi on mianowicie manipulację, „ocenzurowanie” Broniewskiego, bo nie zamieściłem w swoim wyborze „Słowa o Stalinie”. No cóż, nie starczyło mi, niestety, refleksu, żeby zamiast wszelkich tłumaczeń serio zwrócić się do nieznajomego w te mniej więcej słowa:
– Łaskawy panie, jeśli znajduje pan przyjemność (mniejsza o jej charakter) w ponawianej lekturze „Słowa o Stalinie”, to chyba chroni pan w biblioteczce podręcznej jedno z licznych wydań, w których utwór ten zamieszczono. Jeżeli nie – proszę sobie gdzieś wypożyczyć i wykonać kserokopię, z tym obecnie nie ma kłopotu. Co do mnie, to, żałuję, ale nic dla pana nie mogę zrobić. I proszę się nie gniewać: interesują mnie czytelnicy, którzy z innych niż pan powodów od czasu do czasu sięgają po tom poezji.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 3/1996