Potrzeba sensu, szukanie logiki w świecie to znak wielkości człowieka, znak ludzkiej duszy. Szukając ich, człowiek musi często przejść przez ciemność rozpaczy, załamania, niezrozumienia, buntu – mówił dominikanin o. Wojciech Prus w rozmowie z Katarzyną Jabłońską.
Wywiad ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 3/2006
Katarzyna Jabłońska: Sto kilkadziesiąt osób uwięzionych pod gruzami hali w Katowicach, ponad sześćdziesiąt z nich nie przeżyło tej tragedii. Kilkunastu maturzystów ginie w drodze na Jasną Górę – autobus, którym jadą, staje w płomieniach. Kobieta, która rodzi swoje trzecie dziecko, doznaje wylewu krwi do mózgu. Inna kobieta któregoś dnia nieoczekiwanie upada nieprzytomna w pracy – diagnoza identyczna. Trudno w tych zdarzeniach zobaczyć sens. I trudno pozbyć się dręczącego pytania: dlaczego? Wierzący stawiają je również Bogu. Dlaczego, Boże, dopuściłeś do takiej tragedii?
Wojciech Prus OP: To bardzo zasadne pytanie, odsłania zakorzenioną w człowieku potrzebę sensu. Najtrudniejsze i bardzo niszczące jest dźwiganie absurdu, ciemności, bezsensu. Pytanie „dlaczego?” widziałbym więc jako początek odnajdywania światła, oczywiście nie w znaczeniu łatwych wyjaśnień, ale raczej jako podążanie ku światłu drogą w ciemności.
Potrzeba sensu, szukanie logiki w świecie to znak wielkości człowieka, znak ludzkiej duszy. Szukając ich, człowiek musi często przejść przez ciemność rozpaczy, załamania, niezrozumienia, buntu – pojawia się tu cała gama przeżyć i odczuć. Psychologia podpowiada, byśmy starali się te stany przeżywać.
Nierzadko pojawia się również oskarżenie pod adresem Boga…
– To zrozumiałe. Pewna kobieta, która jako mała dziewczynka straciła ojca i dopiero w dorosłym wieku mogła w pełni przeżyć ból i żałobę, skarżyła mi się, że musi teraz zmagać się z uczuciami buntu i żalu wobec Boga. Uczucia te nasilały się podczas modlitwy. Podpowiadałem, że może próbować je wypowiadać. „Mam krzyczeć w kościele?” – spytała. „Tylko wówczas, kiedy nikogo tam nie ma” – odpowiedziałem. Mówiąc jednak serio: jestem przekonany, że właśnie Bogu można mówić o najtrudniejszych, najciemniejszych sprawach, które nas dręczą. Pamiętajmy, że cierpliwość Boga nie ma sobie równej, jest konstytutywną cechą Jego miłości, jest językiem Boga.
PLECAMI DO BOGA
Dopóki trwa rozmowa – dopóty jest dobrze. Dramat zaczyna się wówczas, kiedy człowiek zamyka się w postawie buntu. Jest rzeczą oczywistą i naturalną, że kiedy się zdenerwuję czy poczuję przez kogoś dotknięty, mogą rodzić się we mnie niełatwe uczucia. Trudno jednak obarczać się za to odpowiedzialnością moralną, która jest przecież związana z wyborem. Odpowiedzialność tę ponoszę wówczas, kiedy decyduję się na postawę – będę trwał w zagniewaniu na kogoś, będę trwał w agresji. Tę sytuację dobrze obrazuje scena z Ewangelii, w której Chrystus mówi bogobojnemu młodzieńcowi: idź sprzedaj, co posiadasz i daj ubogim (Mt 19, 21). Nietrudno wyobrazić sobie, że w człowieku, który usłyszał takie słowa, mogły pojawić się uczucia niezrozumienia, buntu, a może nawet złości i gniewu. Młodzieniec – przypuszczam – zdenerwował się na Jezusa, być może podejrzewał Go nawet o złośliwość. Mógł myśleć: „On przecież wie, że nie potrafię tego zrobić”.
Można to zrozumieć. Wymaganie Jezusa było przecież bardzo radykalne, wręcz bezwzględne.
– W pewnym sensie dramat młodzieńca polegał wszakże nie na tym, że nie potrafił on rozdać swoich dóbr ubogim. Jezus – tak czytam tę przypowieść – nie tego oczekiwał. Chciał raczej wyznania, może nawet skargi, że młodzieniec sam nie jest w stanie pójść za Jego radą. Chłopak wybrał jednak postawę załamania, odwrócił się plecami do Jezusa.
Ale „odszedł smutny”, czyli przeżywał to, że nie sprostał…
– To był dla niego dramat. Mamy tu do czynienia z powtórką zdarzenia z Księgi Rodzaju, kiedy to człowiek odwraca się do Boga plecami. W istocie oznacza to, że samego siebie stawia w miejscu Boga. Wielu pobożnych ludzi ma mylne przeświadczenie, że sami powinni poradzić sobie ze swoją słabością, swoimi grzechami, również z pytaniem „dlaczego?”. Takie próby na pierwszy rzut oka wydają się sensowne: człowiek potrafi stworzyć bardzo logiczną konstrukcję własnego życia, świata, nawet Boga. Konstrukcja taka zawsze okazuje się jednak niewystarczająca i w końcu musi się rozsypać. Cóż z tego, że znamy wszystkie teologiczne uzasadnienia dla jakiegoś bolesnego „dlaczego?”, skoro nasze serce jest niegotowe, aby te/je uzasadnienia przyjąć, przeżyć? Tym, który przygotowuje serce, jest Duch Święty. To On pozwala odnaleźć światło, czyli odpowiedź na pytanie „dlaczego?”. Pozwala ją znaleźć, chociaż… w istocie tej odpowiedzi nie ma.
Skoro na to pytanie nie ma odpowiedzi, to czy jest sens je stawiać?
– Pytanie „dlaczego?” postawione Bogu to sygnał, znak ze strony człowieka, że sam nie jest w stanie przeżyć i zrozumieć tego, co się stało, nie jest w stanie tego przyjąć. Dla Boga jednak nie ma nic niemożliwego, a to znaczy, że On może wejść również w nasze „nie potrafię”.
Na nagrobkach przeczytać można czasem słowa: „Bóg tak chciał”. Napisali je zrozpaczeni rodzicie siedmioletniej dziewczynki, którą zabił pijany kierowca…
– Za takim sformułowaniem kryje się prawdopodobnie próba przeżycia tej tragedii w taki sposób, żeby nie oddzielić się od Boga. Oczywiście napis sformułowany został niezbyt szczęśliwie, kryje bowiem w sobie możliwość interpretacji, jakoby to sam Bóg chciał, aby ten pijany kierowca najechał na dziewczynkę. A przecież Bóg nie jest autorem zła, On jedynie czasem je dopuszcza. Nie oceniałbym zbyt pochopnie takich prób szukania sensu swojej tragedii, szukałbym jednak bardziej trafnych formuł. Nasuwają mi się tutaj choćby słowa aktu miłości: Boże, choć cię nie pojmuję, jednak nad wszystko miłuję. W tej tak tragicznej dla mnie sytuacji powierzam Ci, Boże, swoją bezradność… Taka modlitwa może oznaczać próbę słuchania siebie samego i słuchania Boga. Dramatem jest dopiero zatrzaśnięcie drzwi, ucieczka, zamrożenie uczuć.
NA CZWORAKACH
A jak Ojciec radzi sobie z pytaniem „dlaczego?”, z którym przychodzą osoby dotknięte jakąś tragedią?
– Czasem sobie nie radzę. Im dłużej jestem księdzem, tym mocniej doświadczam tajemnicy ludzkiego życia i tajemnicy posługi kapłańskiej. Jako bardzo młody ksiądz miałem nadzieję, że jeśli dołożę wszelkich starań, skończę wszystkie możliwe kursy aktywnego słuchania, będę kształcił swoją wrażliwość na drugiego człowieka – wówczas zdołam mu pomóc. Teraz widzę, jak wiele błędów popełniłem, zarówno dlatego, że przyjmowałem postawę zbyt aktywną, jak również dlatego, że bywałem zbyt bierny.
Jestem przekonany, że właśnie Bogu można mówić o najtrudniejszych, najciemniejszych sprawach, które nas dręczą
Kiedy przychodzi do mnie człowiek ze swoim cierpieniem, staram się przede wszystkim zrozumieć, co on w tym stanie może przeżywać. Niedawno dostałem sms-ową wiadomość od kobiety, która straciła dziecko – zmarło w jej łonie. Wiadomość nadeszła podczas ważnego, wymagającego ode mnie uwagi spotkania, dotyczącego gospodarki naszego zakonu. Tuż po nim były kolejne spotkania. Nie opuszczała mnie myśl, że jak najszybciej powinienem zadzwonić do tej osoby, warunki były jednak bardzo niesprzyjające. Zadzwonię – myślałem – jak będzie trochę spokojniej. I niemal natychmiast uświadomiłem sobie, że bardziej troszczę się w tej chwili o siebie niż o tamtą kobietę. Oczywiście nie ma nic złego w tym, że chciałbym mieć dobre warunki do rozmowy. Pytanie tylko, co w tym momencie czuje osoba dotknięta tragedią. Może dla niej najważniejsze jest właśnie to, bym dał znak, że jestem blisko niej i jej bólu. Mam tu niemało zaniedbań. Na szczęście jest spowiedź, ksiądz również doświadcza błogosławieństw tego sakramentu.
Bóg wybacza nasze zaniedbania, jednak człowiekowi – zwłaszcza takiemu, który doświadcza jakichś wielkich trudności i został źle potraktowany przez księdza, u którego szukał pomocy – często trudno o taką wyrozumiałość.
– Świadomość, że się kogoś zawiodło, nieznośnie boli. Jeżeli jednak chcemy rzeczywiście towarzyszyć człowiekowi w tym, co najboleśniejsze, musimy zgodzić się również i na to, że przyjdzie sytuacja, w której będę wobec dramatu drugiego człowieka bezradny.
Jak Ojciec taką bezradność przeżywa?
– Staram się jej nie ukrywać, nie udawać.
Pewien mężczyzna opowiadał mi, że ksiądz, którego poprosił o radę, bardzo uważnie go wysłuchał, a potem otwarcie wyznał, że sam nie dźwigał jeszcze nigdy tak trudnej sytuacji i czuje, że po ludzku nie może tutaj wiele poradzić. Człowiek ten wyszedł jednak ze spotkania z nim umocniony.
– Sama bezradność „podpowiada” czasem rozwiązanie. Czuję się bezradny, kiedy na przykład dociera do mnie wiadomość, że jakaś bliska mi osoba dowiedziała się właśnie o swojej śmiertelnej chorobie. Co mam zrobić, jak się zachować? Zadzwonić, czy nie dzwonić? Dzisiaj wiem, że koniecznie zadzwonić. Ale, jak rozmawiać? Boimy się, i słusznie, że możemy z butami wejść w ludzką duszę, że zranimy, dodamy bólu zamiast go odjąć. Pojawiają się tysiące wątpliwości – i tak być musi, tak będzie nawet wtedy, kiedy będziemy mieli za sobą wiele „zdanych egzaminów” z trudnych sytuacji.
Droga do tego, aby naprawdę znaleźć się przy drugim człowieku, wiedzie przez niedoskonałość, przez błędy. Nie osiągniemy takiego punktu, w którym będziemy mogli powiedzieć, że już wszystkiego się nauczyliśmy. Nieustannie dokonuje się bowiem odzieranie prawdy ze zbyt ludzkich konstrukcji.
Odzieranie prawdy z ludzkich konstrukcji bywa bardzo trudne i, niestety, często mało owocne, skoro nosimy w sobie tak wiele fałszywych obrazów Boga, tak wiele podejrzeń wobec Niego. Wielu z nas boi się mówić Bogu o własnym szczęściu, ponieważ wydaje się nam, że On zaraz zechce poddać nas próbie. Dlaczego pojawiają się w nas takie podejrzenia?
– Grzech pierworodny sprawił, że w sercu człowieka zamieszkała podejrzliwość wobec Boga. Jednym z jej skutków jest to, że teraz największą troską człowieka nie jest już duchowy wzrost, jak to – według Ojców Kościoła – było w raju, ale przede wszystkim szukanie poczucia bezpieczeństwa. Pragniemy, żeby wszystko w naszym życiu było poukładane, aby było bezpiecznie i żeby było tak już na trwałe. A ludzkie życie jest bardzo kruche.
Wystarczy, że spadło dużo śniegu i ktoś nie zadbał, aby ten śnieg uprzątnąć… Ale przecież zdarza się także coś, czemu nie można było zapobiec – nieoczekiwany wylew krwi do mózgu tuż po szczęśliwym porodzie…
– Kruchość naszego życia i jego tajemnica napawają nas lękiem, za który obarczamy odpowiedzialnością nierzadko samego Boga. Traktowałbym taką postawę z łagodnością. Być może to jakiś etap drogi człowieka, odbywany przez nas na czworakach.
???
– Kiedyś bł. Rajmund z Kapui, dominikanin, spowiednik świętej Katarzyny ze Sieny, otrzymał od niej zadanie: pojechać do Paryża, aby spotkać się tam z papieżem. Dowiedział się jednak, że przygotowano na niego śmiertelną zasadzkę. Działo się to podczas niewoli awiniońskiej papieży, kiedy chrześcijanie krwawo ze sobą walczyli. Rajmund wystraszył się i zaniechał podróży. Napisał do Katarzyny list, w którym żalił się: mierzysz mnie inną miarą, aniżeli samą siebie, nałożyłaś na mnie zbyt wielki ciężar. Wiedziałaś, że jestem słaby, że się wycofam, po co więc dawałaś mi takie zadanie? A Katarzyna na to: jeżeli rzeczywiście tak myślisz, to znaczy, że cię nie kocham. Gdybym cię naprawdę kochała, nie byłbyś w stanie tak pomyśleć. Doskonała miłość polega bowiem na tym, że kochany wie, iż kochającemu chodzi tylko i wyłącznie o jego dobro. Między nami nie ma zatem doskonałej miłości, w związku z tym to, co się z tobą stało, biorę na siebie. Na tym jednak nie koniec. Katarzyna zapytała: Ojcze, a gdzie się podziało twoje zaufanie? Bóg widzi wszystko, również twój lęk i słabość. Jeżeli więc nie możesz iść wyprostowany, idź na czworakach!
Być może czasem nie ma innego wyjścia i trzeba iść na czworakach – czyli nie tak, jak bym marzył, nie tak doskonale. Iść w sposób, który nie przynosi satysfakcji, że jestem naprawdę uczniem Chrystusa. Nie jest tak bardzo istotne, czy idziemy wyprostowani, czy na czworakach – ważne, żeby zmierzać do przodu. Człowiekowi, który zmaga się, by zaufać Bogu, zadedykowałbym również słowa Benedykta XVI, wypowiedziane podczas inauguracji pontyfikatu: „Jezus niczego nie zabiera, wszystko daje”.
To bardzo ważna myśl. Człowiek nierzadko boi się bowiem stanąć w prawdzie przed Bogiem, ponieważ w głębi serca obawia się, że On zażąda od niego jakiejś drogocennej ofiary. Przypadek Abrahama świadczy, że nie jest to obawa bezzasadna.
– Kiedy św. Teresa od Dzieciątka Jezus ofiarowała się miłości miłosiernej, Chrystus rzeczywiście wprowadził ją w wielkie cierpienie. To tajemnica. Jeżeli chcemy iść drogą miłości, nie unikniemy cierpienia. Ból ukochanej osoby boli również kochającego. Inaczej się nie da – miłość oznacza nieuniknione wejście w cierpienie. Mają więc rację ci, którzy przeczuwają, że szczęście – tak jak je w tej chwili odczytują – w jakimś momencie zostanie im zabrane.
Jako bardzo młody ksiądz miałem nadzieję, że jeśli dołożę wszelkich starań, skończę wszystkie możliwe kursy aktywnego słuchania, będę kształcił swoją wrażliwość na drugiego człowieka – wówczas zdołam mu pomóc. Teraz widzę, jak wiele błędów popełniłem
„Chciałbym, żeby Bóg trochę mniej mnie kochał” – takie słowa można niekiedy usłyszeć od udręczonego cierpieniem człowieka. „To oznaczałoby trochę mniej bólu” – tłumaczy ten ktoś. Z drugiej strony mamy słowa: „proście, a będzie wam dane”. Zdarza się jednak, że człowiek prosi bezskutecznie.
– Jeżeli ktoś przez długi czas modli się bezskutecznie w określonej intencji, wówczas porozmawiałbym z nim pewnie o jego modlitwie. Jezus powiedział: O cokolwiek prosić Mnie będziecie w imię moje, Ja to spełnię (J 14, 14). Zdarza się wszakże często, że człowiek prosi raczej „w imię swoje” niż w imię Chrystusa. „Wysłuchana modlitwa” to w naszym rozumiemy taka, która przynosi natychmiastowe – oczekiwane przez nas – rezultaty, oznacza: „niech się tak stanie”. Pierwszy sens słowa „wysłuchana” oznacza tymczasem: usłyszana, zrozumiana. Kiedy mówię do kogoś, albo o coś go proszę, czekam najpierw na potwierdzenie, że mnie usłyszał i zrozumiał. Dopiero potem następuje drugi etap – ten ktoś sprawdza, czy może moją prośbę spełnić.
Czasem nie może…
– No właśnie. Znany jest przypadek świętej, która bardzo gorliwie modliła się o uzdrowienie pewnej osoby. W którymś momencie ukazał się jej Jezus i powiedział: „Przestań mnie już męczyć. Czy nie widzisz, że tej osobie doświadczenie choroby służy ku dobremu?”. W tych słowach Jezus pokazał jakiś inny, głębszy sens tego wszystkiego, co się dzieje.
Ale może być również i tak, jak w historii pewnej siostry zakonnej, która ma dar uzdrawiania. Opowiadała ona o rodzicach umierającego dziecka, którzy zaprosili ją do swojego domu. Byli to bardzo boży ludzie. Powierzając swoje chore dziecko Bogu, modlili się: „Bądź wola Twoja”. Wtedy siostra zapytała ich: „A gdyby teraz zamiast mnie siedział tu sam Jezus, co byście mu powiedzieli?”. Odpowiedzieli: „Poprosilibyśmy Go, aby nasze dziecko było zdrowe”. A ona na to: „Tak właśnie się módlcie”.
JEŻELI WYDAJE CI SIĘ…
Ale to bardzo trudne! Z tego, co Ojciec mówi, można wnioskować, że ważne jest nie tylko to, aby się modlić, ale jeszcze wiedzieć, jak się modlić. A do tego trzeba wielkiej zażyłości z Bogiem, ta zaś jest domeną świętych. Co pozostaje tym z nas, którzy są bardzo nieświęci?
– W tę zażyłość może wejść każdy człowiek, bez wyjątku, ponieważ każdy nosi w sobie obraz Boga. Poprzez grzech pierworodny ten obraz został wprawdzie mocno zamazany, ale na szczęście nie jest całkowicie zniszczony. Człowiek został „uszkodzony” w swoim podobieństwie do Boga. Wygląda teraz tak jak obraz na monecie, która wpadła pod walec. Dopóki nie było Chrystusa, Jego śmierci i zmartwychwstania, odtworzenie obrazu było bardzo trudne. Łaska Chrystusa sprawia, że mogę odnawiać obraz Boga w sobie – staję się do Niego coraz bardziej podobny. Nie zapominajmy, że święci również się trudzili, a nie – jak często się nam zdaje – otrzymali jakiś ekstrakt świętości w pigułce.
Święci potrafili również odczytywać wolę Boga, z której rozpoznaniem my, zwyczajni ludzie, mamy tak wielkie problemy.
– Grzech pierworodny zniszczył harmonię pomiędzy człowiekiem a Bogiem. Zanim człowiek zgrzeszył, wiedział, jaka jest wola Boża, ponieważ Bóg i człowiek słyszeli się nawzajem. Grzech pierworodny sprawił zaś, że w pewnym sensie wszyscy ogłuchliśmy, zaniewidzieliśmy i przestaliśmy czuć. Odtąd w nasze relacje wprowadzony został potężny nieporządek.
A skoro mówimy o odczytywaniu woli Bożej, to chciałbym przywołać tu pewien bardzo pouczający przykład. Słuchałem kiedyś w radio audycji, której gośćmi były dwie siostry zakonne z Francji, pracujące w środowiskach pozostających pod wpływem sekt. Rozmowa zeszła na temat okultyzmu i prowadzący zapytał: co zrobić, jeżeli człowiek nie ma pewności, czy czasem nie wdał się w jakieś praktyki okultystyczne? Odpowiedź zakonnic najpierw wprawiła mnie w zakłopotanie. Odpowiedziały bowiem zgodnie, że trzeba poradzić się swego proboszcza. Co proboszcz – zastanawiałem się – będzie wiedział na przykład na temat metody Silvy? Zrozumiałem jednak, że w tej radzie zawarta jest wielka mądrość. Jeśli nawet ksiądz proboszcz pomyli się i udzieli złej rady, to już sam gest zaufania jest rodzajem parasola, rozpostartego nad człowiekiem, który zaufał Kościołowi, otwiera przestrzeń łaski.
W drodze do Boga nie chodzi bowiem o to, żeby zawsze mieć rację. Znacznie istotniejsze jest zaufanie. Pytam więc tych, którzy zostali ustanowieni w Kościele do udzielania odpowiedzi w jego imieniu, pytam również swojego sumienia, bo – jak mówi św. Tomasz z Akwinu – trzeba iść za sądem sumienia. Nie znaczy to jednak w żadnym razie, że nie zostawiam miejsca na korektę. Okazać się przecież może, że proboszcz jednak się pomylił, a moje sumienie nie wykazało się dostateczną wrażliwością.
Mówi Ojciec o zaufaniu do odpowiednich urzędów w Kościele, jednak zdarza się, i to wcale nierzadko, że źródłem „nieporozumienia” człowieka z Panem Bogiem jest właśnie instytucja Kościoła. Spotkać można osoby, które twierdzą, że Kościół przez postawy i zachowania swoich hierarchów czy szeregowych duchownych przeszkadza im w rozumieniu Boga, a nawet świadczy na Jego niekorzyść. W związku z tym – przekonują – lepiej będzie szukać Boga bez pośrednictwa Kościoła.
– Przeświadczenie, że sam sobie poradzę i w pojedynkę dojdę do Boga, nie bierze pod uwagę realiów. W normalnych warunkach wsparciem dla człowieka jest rodzina, powinien być nim również Kościół, który także powołany został do tego, aby być rodziną. Najtrudniejszym doświadczeniem człowieka jest bycie samotnym – nie ma nawet komu postawić pytania „dlaczego?”. Oczywiście, bywa i tak, że człowiek znajduje w rodzinie więcej bólu niż pociechy, tworzą ją przecież słabi i grzeszni ludzie. Tacy ludzie tworzą również Kościół, ten jest jednak rodziną szczególnego rodzaju.
Kościół jest grzeszny w swoich członkach, czyli w ludziach, ale jest święty w sakramentach. One stanowią nienaruszalny fundament Kościoła, indywidualna grzeszność ludzi nie przechodzi na Kościół. Podobna zasada obowiązuje w przykazaniu, które każe nam czcić swoich rodziców. Zapytała mnie kiedyś młoda kobieta: jak może kochać i szanować rodziców, skoro oni wyrządzili jej tak wiele krzywdy? Intuicja Kościoła, którą pięknie wyraził Jan Paweł II w książce „Pamięć i tożsamość”, podpowiada, że rodzicielstwo ma swój początek w Bogu. Kochając rodziców, oddaję cześć samemu Bogu, który przejawia się poprzez ojcostwo i macierzyństwo konkretnych osób. Nawet jeżeli te osoby są bardzo grzeszne, niegodne, są tak zwanymi toksycznymi rodzicami, i tak noszą w sobie nieskończoność. Dostąpiły udziału, choćby nieświadomie, albo przez przypadek, w tajemnicy samego Boga. W ten sposób są nienaruszalne w swoim ojcostwie i macierzyństwie, są godne czci.
Aby tak patrzeć, trzeba dojrzałej wiary. A osiągnięcie dojrzałości wymaga czasu i przejścia przez niedojrzałość.
– Dlatego jestem zwolennikiem „małych motywacji”. Jesteśmy w drodze i potrzebujemy takiego języka, który na danym etapie naszego życia do nas przemawia. Nie przeszkadza mi więc, kiedy ktoś przychodzi do kościoła, który niekoniecznie jest jego parafią, ponieważ tu ksiądz mówi dobre kazanie albo schola pięknie śpiewa. Dobrze byłoby jednak, aby ktoś taki rozumiał, że w pewnym momencie trzeba będzie zwinąć namiot i pójść dalej…
…czyli na Mszę do swojej parafii, w której schola fałszuje?
– …a wszyscy księża mówią bardzo nudne kazania. Właśnie tak! W krakowskim duszpasterstwie mieliśmy problem z tym, że studenci za bardzo przyzwyczajali się do liturgii dominikańskiej. Wymyśliliśmy więc tak zwane majówki-czterodniówki – wyjazdy, podczas których studenci w małych grupach mieszkali w podkrakowskich parafiach. Zamiast Mszy z dominikaninem chodzili na Msze święte do wiejskich kościołów. Jeden z chłopaków po takim wyjeździe przyszedł do mnie i mówi: „Ojcze, byliśmy na Mszy, którą odprawiał ksiądz po wylewie i trudno było zrozumieć jego słowa. Ale to była najpiękniejsza Msza w moim życiu”. Przychodzi chwila, kiedy człowiek odkrywa piękno Kościoła, ponieważ odkrywa jego tajemnicę.
„Małe motywacje” trzeba szanować i nie wylewać ich jak dziecka z kąpielą. Ktoś przychodzi do spowiedzi i mówi, że ostatni raz był kilka lat temu, przy poprzednim chrzcie dziecka. Mówię wówczas: życzę jak najwięcej chrztów. Św. Tomasz z Akwinu twierdził: lepszy jest byt niż niebyt. Lepsza pojedyncza spowiedź niż brak spowiedzi. Aby jednak nie było nieporozumień: nie chodzi tu o zaniżanie ideałów czy pomniejszanie marzeń o doskonałości. Musimy jednak pamiętać, że droga do doskonałości wiedzie szlakiem pielgrzymów. Nie da się do wszystkich przyłożyć tej samej metody duszpasterskiej. Różne są ludzkie losy i ludzkie kryzysy. Naszym zadaniem jest zgłębiać tajemnicę, jak bez pomniejszania depozytu wiary towarzyszyć człowiekowi w drodze do Boga.
Depozyt wiary – nie wszystko tu możemy pojąć swoim ludzkim rozumem, nie wszystko zostało nam objawione. Ale jedno wiemy: Bóg jest Miłością.
– Prawda, że Bóg jest Miłością, zawiera w sobie wszystkie inne. Wiemy więc niemało. Nie powinno nas to jednak zniechęcać do nieustannego szukania. Dobrze jednak, byśmy zawsze kierowali się zasadą św. Augustyna: „Jeżeli wydaje ci się, że odkryłeś Boga – na pewno nie jest to Bóg”. Zasadę tę – nieco inaczej sformułowaną – znaleźć można w modlitwie brewiarzowej: „Spraw, żeby szukali prawdy, a znalazłszy ją, nigdy nie przestawali dalej jej szukać”.
Odsłanianie tajemnicy Boga to wielka podróż, podobna do tajemnicy wędrówki z powieści Andrzeja Stasiuka „Jadąc do Babadag”. Autor powtarza często: jadę, ponieważ boję się nieskończoności. Sam w tych słowach słyszę: jadę, bo boję się śmierci, szukam stałego punktu oparcia. Szukam Boga.
Wojciech Prus OP – ur. 1964, dominikanin, patrolog, studiował w Krakowie i w rzymskim „Augustinianum”. W zakonie od 1983, święcenia kapłańskie przyjął w 1990. W latach 1994-1998 – duszpasterz akademicki w krakowskiej „Beczce”, później w Stowarzyszeniu „Soli Deo” w warszawskiej SGH. W latach 1998-2006 odpowiedzialny za sprawy ekonomiczne Polskiej Prowincji Dominikanów. Obecnie duszpasterz Lednicy 2000.
Wywiad ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 3/2006