Czy szczucie jednych przeciwko drugim, jak to czynią ramię w ramię władze PiS i hierarchia Kościoła katolickiego, służy „dobru wspólnemu”?
Byłem świadkiem poruszającej sceny. Późnym wieczorem wracałem z redakcji do domu i na Krakowskim Przedmieściu wsiadłem tylnym wejściem do autobusu. Stanąłem twarzą do siedzących tam osób, trzymając się poręczy. Mój wzrok przyciągnął szczupły chłopak, może 17-letni, w pikowanej kurteczce z kapturem, z długimi włosami opadającymi na czoło i z intensywnym makijażem. Usta miał wymalowane pomadką w kolorze karminowym. Byłem tak zdumiony, że nie mogłem przestać mu się przyglądać.
Chłopak niewątpliwie był świadom, że robi na innych wrażenie, pewnie o to mu właśnie chodziło, ale oczy miał zwrócone w bok, udawał obojętnego. Inni pasażerowie z kolei udawali, że go nie widzą, pogrążeni w milczeniu. Do mego zdumienia widokiem chłopca dołączyło się współczucie dla niego. I skrępowanie, że tak stoję tuż przed nim i gapię się. Przeszedłem więc do środka autobusu i zająłem wolne miejsce. Po przejechaniu paru przystanków usłyszałem z końca autobusu podniesione głosy.
Tam, gdzie ja znajdowałem się poprzednio, przy tylnym wejściu, stał młody człowiek, ładnie ubrany, o inteligentnej i raczej sympatycznej twarzy, i gwałtownie wykrzykiwał coś do siedzącego naprzeciw niego chłopca z wymalowanymi ustami. Nie słyszałem żadnych wyzwisk ani ordynarnych słów, tylko z pasją wykrzykiwane na cały autobus: „Kim ty właściwie jesteś? Jeśli mężczyzną, to powinieneś się ożenić i mieć dzieci, a jeśli jesteś chory, to idź się leczyć!”. Zaatakowany chłopak wtulił głowę w ramiona i milczał. „Trzeba interweniować” – pomyślałem. Ale nie zdążyłem, bo w tym momencie autobus się zatrzymał, drzwi się otworzyły i rozgniewany młodzian, z twarzą wykrzywioną świętym oburzeniem i pogardą, wysiadł.
Nie groził chłopcu pobiciem. Zachował się jednak agresywnie. Puściły mu nerwy. Z drugiej strony chłopak z kobiecym makijażem niewątpliwie był zjawiskiem niecodziennym, można powiedzieć: świadomie prowokował swoim wyglądem otoczenie. Ale czy to wystarczający powód, by w autobusie zaczepiać go i okazywać wobec niego agresję?
Akurat przeglądałem swój świeżo napisany felieton o ataku rządzącej partii na prezydenta Warszawy za podpisanie deklaracji antydyskryminacyjnej i o komunikacie Konferencji Episkopatu Polski, przyłączającym się do tego ataku. Biskupi po raz kolejny straszą Polaków „promocją homoseksualizmu” i „potworem gender”. Ta scena z chłopcem z wymalowanymi ustami zaatakowanym w autobusie przez oburzonego młodzieńca to jakby kwintesencja problemu.
Oczywiście, mamy do czynienia ze zmianami obyczajowymi, które nie wszystkim się podobają i o których można dyskutować, i widoczne są w kulturze – jak już nieraz bywało w dziejach Europy – objawy dekadencji, ale czy szczucie jednych przeciwko drugim, jak to czynią ramię w ramię władze PiS i hierarchia Kościoła katolickiego, służy „dobru wspólnemu”? I czy wzbudzana w ludziach agresja, przez państwo i przez Kościół, na razie słowna, nie przerodzi się aby w agresję fizyczną – skierowaną przeciwko najsłabszym, wykluczonym, „odmieńcom”?
Nie służy „dobru wspólnemu”, służy „dobrej zmianie”. Wygląda jednak na to, że dla naszych biskupów między „dobrem wspólnym”, a „dobrą zmianą” można postawić znak równości. „Dobra zmiana ” wcześniej czy później się skończy, a wtedy nikt nie będzie kojarzył „dobra wspólnego” z ich biskupów posługą. Szkoda!
Kiedyś dziwiłem się po co demonstracje pod szyldem Parada Równości, zwłaszcza, że miewają charakter obsceniczny. Przestałem się dziwić, gdy ludzi biorących udział obrzucono kamieniami.