Czy Zbigniew Herbert chciał dodać sobie bohaterstwa? Czy było dla niego kompleksem, że w porównaniu z rówieśnikami miał mało heroicznych doświadczeń w młodości?
Zacznijmy od tego, co jest wadą cnoty niezłomności: syndromu posłusznego brata z przypowieści o synu marnotrawnym. Herbert, jak wynika z jego publicznych wypowiedzi – zwłaszcza ze słynnego wywiadu, jakiego udzielił Jackowi Trznadlowi w 1985 r., a który został włączony do książki „Hańba domowa” – po prostu czuł się moralnie lepszy od tych, którzy przez PRL nie przeszli tak czyści jak on. Dla ludzi konsekwentnych w swoich etycznych wyborach zawsze momentem sprawdzającym jest spotkanie z tym, kto konsekwencji nie zachował, a nawet jej się sprzeniewierzył. Właśnie o tym w wielu miejscach traktuje Ewangelia. Herbert, co tu dużo mówić, pod tym względem ewangeliczny nie był, wszak wprost w „Przesłaniu Pana Cogito” napisał: „I nie przebaczaj”.
Prawem do własnego osądu, brakiem przebaczenia Herbert wiele osób do siebie zraził, wiele zranił. A przecież niejednokrotnie ci uwikłani w PRL więcej później wycierpieli od władzy (choćby w więzieniach). Nie chodzi jednak o bilans zasług i cierpień. Ciekawy jest raczej proces, który prowadzi od bezwzględnej prawości i uczciwości do inkwizycyjnej bez mała jednoznaczności. Byłby poeta jak owi aniołowie stróże z wiersza „U wrót doliny”, którzy „są bezwzględni / i trzeba przyznać mają ciężką robotę”? Zaprzeczył sobie, podejmując tę „ciężką robotę” sądzenia? Przecież spośród aniołów najbardziej zainteresował go ten siódmy („Siódmy anioł”): „Szemkel Szemkel / – sarkają aniołowie / dlaczego nie jesteś doskonały”. No właśnie…
Z tym wiąże się inna delikatna sprawa. W niejednym biogramie poety czytamy o jego zaangażowaniu w ruch oporu podczas okupacji hitlerowskiej, a nawet o aktach sprzeciwu w szkole po zajęciu Lwowa przez Sowietów. Już kilka lat temu opowieści poety o tamtych latach zakwestionowała Joanna Siedlecka. Franaszek nie rozstrzyga, bo – jak podkreśla – rozwiać wątpliwości się nie da, gdyż po prostu nie dysponujemy dokumentami, a świadectwa są pełne sprzeczności. Musielibyśmy zatem polegać wyłącznie na opowieściach samego Herberta, a w te mamy prawo wątpić, bo w innych sprawach jego pamięć bywała bądź wybiórcza, bądź skłonna do koloryzowania, a nawet konfabulacji.
Nie wiemy, nie można rozstrzygnąć. Skoro jednak poeta o tym opowiadał, to było dla niego ważne. Czyżby chciał sobie dodać bohaterstwa? Czy było dla niego kompleksem, że w porównaniu z rówieśnikami miał mało heroicznych doświadczeń w młodości? A może mówił prawdę, lecz zostawiał ją na wyjątkowe sytuacje, bo przecież w poezji raczej obniżał temperaturę emocjonalną, o wielkich sprawach i o aktach odwagi mówił ściszonym głosem – byłoby tak może w życiu? A jednak w życiu pozapoetyckim właśnie pełnym głosem rozsądzał i niekiedy pełnym głosem opowiadał o swoich doświadczeniach. Jak zatem było naprawdę? Pewnie nigdy się nie dowiemy.
Herbert po prostu czuł się moralnie lepszy od tych, którzy przez PRL nie przeszli tak czyści jak on
Bohaterstwo, odwaga i niezłomność potrzebne są nie wnikliwym czytelnikom, ale czcicielom Herberta. Jakiekolwiek wątpliwości mogą się według nich obrócić przeciw poecie. Tymczasem absolutnie nie. Utwory literackie bronią się same. Postawa autora, owszem, jest ważna, bo stanowi dla nich istotny kontekst interpretacyjny, ale nie jest najważniejsza. Niekonsekwencja może nawet dodawać im znaczeń, bo pokazuje to, co jest tam bardzo istotne – niejednoznaczność i podejrzliwość wobec powierzchownie traktowanych opowieści, których celem byłoby zbudowanie czytelników. Jak w wierszu „Na marginesie procesu”, gdzie podważeniu podlega narracja ewangelistów o sądzie nad Jezusem: „To mogło być szare / bez namiętności”. Właśnie, biografia również mogła bywać szara, a szarość nie jest dramatyczna.
Nie pomija Franaszek zainteresowania Herbertem ze strony Służby Bezpieczeństwa, co też w którymś momencie było przedmiotem zainteresowania komentatorów. Tak, spotykał się poeta z funkcjonariuszami, gra szła głównie o paszport. Z analiz dokumentów wynika jednak, że jako informator był dla SB nieprzydatny. Sam poeta traktował te rozmowy z obrzydzeniem i nie taił ich. Nie można mu zatem zarzucić nic, chyba że domorosły Katon (zwłaszcza niepamiętający tamtych czasów) jako naganny traktowałby sam kontakt z SB. Kłopotliwy dla wyznawcy mógłby być jednak i fakt życia w PRL, zmaganie z oblepiającą mgłą systemu, przed którą nie sposób było się uchronić. Chyba że wyjeżdżając.
Na Zachodzie, czyli u siebie
I Herbert wyjeżdżał. Między rokiem 1958 a 1992 spędził za granicą z przerwami w sumie 22 lata, a więc większość tego czasu. Sam siebie ironicznie nazywał półemigrantem.
Na marginesie dodajmy, że nie było go w Polsce w marcu’68, grudniu’70, w czerwcu’76 (wyjechał 12 czerwca, a więc przed Radomiem i Ursusem), w sierpniu’80 (przyjechał we wrześniu) czy w czerwcu’89. Z ważnych dat PRL w kraju doświadczył tylko lat 1956 i 1981. To oczywiście nie ma żadnego znaczenia dla jego dzieła, jest jednak znamienne, że poeta, którego niejeden chciałby widzieć na postumencie, w apogeum swojej twórczości na polską rzeczywistość – i tu kolejna to analogia z Mickiewiczem – spoglądał z zewnątrz. Nie należy z tego czynić zarzutu. Po prostu taka historia życia, która rozmijała się z historią narodu.
Spędzając tyle lat na Zachodzie, nie był jednak Herbert emigrantem. A pamiętajmy, że w tamtym czasie podróżowanie „barbarzyńcy” do „ogrodu”, a zwłaszcza długie tam przebywanie, było przywilejem, który nie tylko zwykłemu człowiekowi, ale nawet nie każdemu pisarzowi bywał przyznawany. Sytuacja Herberta jest pod tym względem wyjątkowa. Z jednej strony mamy twórców, którzy wykazywali się daleko idącą ugodowością, żeby tylko dysponować paszportem, z drugiej – emigrantów, którzy spalili za sobą mosty i do kraju nie mogli jeździć. Autor „Raportu z oblężonego Miasta” miał na tyle wyjątkową pozycję, że mógł podróżować w obie strony, a przy tym nie musiał płacić ceny uległości.
Bohaterstwo, odwaga i niezłomność potrzebne są nie wnikliwym czytelnikom, ale czcicielom Herberta. Jakiekolwiek wątpliwości mogą się według nich obrócić przeciw poecie. Tymczasem utwory literackie bronią się same
A podróże były dla niego jak powietrze. Owszem, etyka, ale w kontekście całej wielkiej tradycji europejskiej, sięgającej – czytelnicy „Barbarzyńscy w ogrodzie” to wiedzą – groty w Lascaux. Tym, co najpełniej immunizowało Herberta na komunizm, były: kultura, malarstwo, filozofia, a nawet jedzenie.
Autor „Pana Cogito” całym sobą wychylony był na Zachód. Mógł być wobec niego nastawiony krytycznie, szyderczo, mógł być zniecierpliwiony – „nie może jednak dłużej / znieść zwrotów kolokwialnych / – comment allez-vous / wie geht’s / how are you” („Pan Cogito – powrót”) – ale w istocie dopiero tam czuł się u siebie. Mógł się nazwać barbarzyńcą, jednak była to przecież kokieteria, on do szpiku kości był człowiekiem Zachodu. Całe miesiące spędzał w muzeach i kościołach. Nie tylko jednak zwiedzał, chłonął zmysłami. W Grecji szukał nie tyle śladów starożytności (największe arcydzieła z epoki klasycznej widział w Paryżu, Londynie czy Berlinie), ile zapachu. W Sienie ważny był niepowtarzalny smak kawy. Najistotniejszą rolę wszakże odgrywało to, co widział. On chłonął rzeczywistość w jej pięknie. Oczywiście najważniejsze było tu malarstwo, bo w nim skupiała się cała wizualność świata.
Fragment tekstu, który ukazał się w kwartalniku „Więź”, zima 2018.