Zima 2024, nr 4

Zamów

Bp Tadeusz Pieronek: Głównym problemem Kościoła w Polsce jest sam Kościół

Bp Tadeusz Pieronek, wrzesień 2011. Fot. Adam Walanus / adamwalanus.pl

Zamykamy się na dialog z ludźmi krytycznie nastawionymi. To fałszywy radykalizm – odmienny od tego, do jakiego wzywa nas Ewangelia.

W 1996 roku redakcja „Więzi” zwróciła się do ponad 70 osób z różnych środowisk katolickich z prośbą o udzielenie odpowiedzi na pytania dotyczące: 1) najcięższych błędów i zaniedbań Kościoła katolickiego w Polsce po roku 1989, 2) błędów i zaniedbań w postawach własnych lub swojego najbliższego środowiska. Tak na ankietę odpowiedział bp Tadeusz Pieronek:

Najtrudniejszym problemem dla Kościoła w Polsce była po roku 1989 sprawa wolności. Mówiąc skrótowo, nie bardzo potrafiliśmy zrozumieć czym jest wolność, czego dotyczy i jak ją zagospodarować. Wiadomo, że ją odzyskaliśmy i że jest ona wielkim darem. Natomiast nie są jasne, chyba dla nikogo, na przykład granice wolności. Stąd biorą się rozmaite błędy.

Z pewnością błędy zostały popełnione, ale nie jest dla mnie pewne, na ile można mówić o winie. Błąd to rzeczywistość obiektywna, a wina to subiektywna odpowiedzialność za ten błąd. Nie zawsze ponosi się winę za popełniony błąd. Żeby mówić o winie, trzeba być świadomym popełniania błędu.

Skoro mam mówić o błędach Kościoła, to najpierw powiem o sprawach wewnątrzkościelnych, potem dopiero o roli Kościoła w polityce. Sądzę bowiem, że głównym problemem Kościoła w Polsce jest sam Kościół. Dlatego tak ważne jest stwierdzenie Episkopatu (już po wyborach prezydenckich), że Kościół musi się skupić na sprawach dla niego istotnych i dawać bardziej ewangeliczne świadectwo. Skoro apelujemy, by „skupić się na tym, co istotne”, to znaczy, że się na tym ostatnio nie skupialiśmy. Praca Kościoła powinna być skierowana przede wszystkim ku człowiekowi, ku jego wnętrzu, ku rozwijaniu jego wewnętrznej doskonałości. To właśnie jest najlepszą gwarancją, że on sam w sferze życia społecznego, politycznego, ekonomicznego zupełnie dobrze da sobie radę.

Nie chodzi o przeprowadzanie ludzi przez labirynt za pomocą nitki, którą ludzie chwytają, by za nią iść. Raczej trzeba ich uczyć korzystania z wolności, uczyć wolnego wyboru dobra. To byłoby zupełnie wystarczające – umiejąc wybierać, znając kryteria, będą sobie dawać radę w labiryncie.

Do tego jednak trzeba być prawdziwie Kościołem. Tymczasem po roku 1989 niewiele zmieniło się np. w stylu kontaktów między duchowieństwem a świeckimi. Ze strony biskupów nastąpiło nawet jakieś zrytualizowanie kontaktów z wiernymi. Jeżeli ksiądz przemawia do ludzi, to musi stać przynajmniej o stopień wyżej. Jest to efekt pewnego przyzwyczajenia (ambona), ale przecież to nie powinno istnieć we wszystkich kontaktach. Chodzi mi zarówno o formę wypowiedzi duchownych pod adresem świeckich, jak i sposób zachowania się. Ale pomogli w tym też sami świeccy. Niestety, są zbyt czołobitni. Nie potrafią zachować naturalności w kontaktach z duchownymi.

Błędem Kościoła w warstwie politycznej było stanie zbyt blisko władzy

Ten problem sięga chyba jednak głębiej – brak jest u duchownych myślenia w kategoriach problemów rzeczywiście ludzkich. Zamiast pytać, jakie ludzie mają problemy, i wierzyć, że one są rzeczywiście takie, jak je ludzie przedstawiają, wolimy ufać własnemu rozeznaniu. Jest w tym ukryte założenie, że my wiemy lepiej i po co ma nam ktoś opowiadać, jakie jest życie. Według mnie jest to brak zaufania do ludzi, odmawianie im dojrzałości i kompetencji niejednokrotnie nawet w sprawach, które do nich należą.

Łączy się to ze swoistym autorytaryzmem i jakąś odgórnością, które jawią się np. w chęci załatwienia szeregu spraw dekretami. A to już nie epoka dekretów. Potrzeba więcej dialogu. Tymczasem u nas istnieje zamykanie się na dialog, wręcz zaniechanie dialogu z ludźmi krytycznie nastawionymi. Skutkiem tego jest radykalizacja postaw. Jeżeli pewnych ludzi się nie słucha, to się ich marginalizuje w swojej świadomości. Wydaje się wtedy, że już nie są ludźmi Kościoła, choć wiadomo, że w Kościele są. To fałszywy radykalizm, odmienny od tego, do jakiego wzywa nas Ewangelia. Granica pomiędzy nimi jest cienka, tak jak między oszczędnością sknerstwem, ale widoczna. Trudności Kościoła z dialogiem istnieją też w innych dziedzinach, ale dla mnie jest to przede wszystkim problem wewnątrzkościelny. Jedną z podstawowych rzeczy jest umiejętność dogadania się we własnym domu. Jeśli tu są braki, bo się nie wsłuchujemy w siebie i co za tym idzie nie słuchamy się wzajemnie – to nie potrafimy, jako Kościół, odpowiadać na pytania czasu. Ostatecznie jest to zatem brak realizacji ducha Soboru Watykańskiego II, objawiający się tak w stosunku do ludzi, jak i np. wewnątrz Episkopatu – jako brak kolegialności.

Błąd zamknięcia na dialog nie dotyczy wyłącznie duchownych. Są środowiska i duchownych, i świeckich katolików, które nie chcą w ogóle słuchać innych, nie przyjmują żadnych argumentów. Tworzą się zamknięte grupy w Kościele w Polsce, których zwolennicy wzajemnie się adorują. Grupy te nie są gotowe do dialogu, trwają przy swoim. Dialog jest problemem starym w Kościele. My w Polsce, w nowej sytuacji, nie potrafiliśmy tego wyzwania podjąć. W dużej mierze jest to skutek sytuacji politycznej, która przenosiła się na relacje wewnątrzkościelne.

Błędem Kościoła w warstwie politycznej było stanie zbyt blisko władzy. Było to czynione w przekonaniu, że władza potrafi rozwiązywać problemy ludzkie skutecznie i chociaż trzeba będzie nieco wycierpieć, to jednak polepszy się byt każdego człowieka. Tymczasem jedni się wzbogacili, a drudzy zbiednieli i nie widać, by mogli kiedyś wyjść z tej biedy.

Nastąpiła jednak w ciągu ostatnich lat w Kościele pewna ewolucja. Zmieniły się nie tylko deklaracje, ale i świadomość. Np. wśród biskupów, choć długo i z oporami – dojrzały pewne bardziej kolegialne idee obecne w nowym statucie Konferencji Episkopatu. Również w tej dziedzinie nastąpiła ewolucja, wcale jeszcze nie zakończona. Zniknęło z dokumentów Episkopatu myślenie w kategoriach katolickiego narodu polskiego. Mówienie o pluralizmie społeczeństwa polskiego jest już normalne. Trafia do świadomości, choć jeszcze nie wyciągnięto z tego ostateczny konsekwencji. Pojęcie „Polak-katolik” nie pojawia się w oficjalnych dokumentach, ale wciąż funkcjonuje. Głęboko zgadzam się z prof. Stefanem Swieżawskim, który to właśnie wytyka Kościołowi w Polsce jako jedną z głównych wad. Postawy zachowawcze wciąż jakoś tkwią. Ale są ludzie bardziej i mniej otwarci. Są tacy, którzy się boją letniej wody oraz tacy, którym nie szkodzi wrzątek.

Rzecz jasna, trzeba dbać o naród i o Polaków. Ale to pierwsza troska dla władz państwowych. Natomiast dla Kościoła pierwszą troską jest dbanie o to, żeby jego wierni byli dobrymi chrześcijanami. A z tego, że się jest dobrym chrześcijaninem, wynika, że będzie się też dobrym obywatelem. My czasem chcielibyśmy zaś dublować zadania władz państwowych, zakładając, że jak ktoś będzie dobrym Polakiem, to będzie też dobrym chrześcijaninem.

Stawiany bywa Episkopatowi bardzo ciężki zarzut hipokryzji: głównie w odniesieniu do wyborów parlamentarnych 1991 roku (kwestia instrukcji wyborczej wskazującej wybrane ugrupowania polityczne) i zmiennego stanowiska co do zapisów konstytucyjnych. Hipokryzja to zarzut za daleko idący i wynikający ze zbyt zewnętrznego spojrzenia na bardzo skomplikowane zjawiska. W sprawie konstytucji, owszem, był pewien moment wywołany doraźnym naciskiem, który zachwiał naszą pozycję, ale stanowisko Episkopatu wróci do normy. Co do wyborów 1991 – nie badałem tej spra­wy do końca, nie byłem wówczas biskupem. Były to na pewno działania pozaurzędowe – jeżeli rzeczywiście miały miejsce i ktoś się od nich wyma­wia, to takiej postawy nie można uznać.

Brak jest u duchownych myślenia w kategoriach problemów rzeczywiście ludzkich. Zamiast pytać, jakie ludzie mają problemy, wolimy ufać własnemu rozeznaniu. Jest w tym ukryte założenie, że my wiemy lepiej i po co ma nam ktoś opowiadać, jakie jest życie

Rachunek sumienia Kościoła w Polsce jest niezbędny. Ale jest on zawsze subiektywny. Każdy z ludzi Kościoła odpowiada przede wszystkim za siebie. I jego ocena błędów Kościoła jest jego własną oceną, a nie pożyczoną od drugiego. Ujawnienie swojego stosunku do błędów Kościo­ła, do tego, co w Kościele widzę złego, to już jest zestawienie grzechów. To właśnie rachunek sumienia – polega on na rejestrze grzechów. Dopiero potem następują akty prowadzące do pojednania. Ale nie mogę rozliczać innych. Gdy myślę o błędach Kościoła, mówię przede wszystkim o sobie, i choć uogólniam i mówię też o innych, to mówię przede wszystkim o sobie. Uogólniać można, bo Kościół to wspólnota, to nie tylko ja. Nie mogę wszak mówić o braku kolegialności czy realizacji Soboru, nie wspominając o innych. Ale mogę też się mylić w swej ocenie błędów Kościoła.

*

Wesprzyj Więź

Bywam dość często osobiście krytykowany. Staram się zawsze tę krytykę analizować i wiele krytyk do mnie trafia. Ale też nie zawsze się z kry­tyką zgadzam. Jestem najczęściej krytykowany za to, że mówię za często i spotykam się z niewłaściwymi ludźmi. Ciekawe, czy ci krytycy na moim miejscu mogliby to robić inaczej. Np. ostro krytykowano mnie kiedyś za potkanie w telewizji w programie „Protokół zbieżności” z Aleksandrem Kwaśniewskim – że z takimi ludźmi nie powinienem się publicznie spotykać. A ja przecież nie jestem człowiekiem partyjnym; jako sekretarz Episkopatu Polski mam obowiązek spotykania się z innymi ludźmi, także sceptycznie czy wrogo nastawionymi do Kościoła.

Widzę wyraźne granice wytyczające pole moich wypowiedzi. Moi adwersa­rze widzą te granice daleko węziej i gdybym, na przykład poszedł za ich radą, to mógłbym występować tylko w „Niedzieli”, a trudniej byłoby już nawet w „Gościu Niedzielnym”. Poza tym przyjmuję podstawowe założenie w stosunku do mediów: szanuję dziennikarza jako człowieka, szanuję jego prawo do informacji i uważam, że to jest podejście godne kapłana i biskupa. Przynosi to chyba jakieś rezultaty, dlaczego mam z tego rezygnować?

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 3/1996

Podziel się

21
5
Wiadomość