
To zatrważające, że podszyta śmiertelnym strachem rasistowska retoryka pozostaje ulubionym językiem białego człowieka.
„I oto kamienne, komfortowe miasto, ze szkła i betonu, było puste i niczyje. Gdyby jeszcze przyszli spokojnie, w sposób uporządkowany, rodzinami, i zajęli to, co porzucone i wolne. Ale zdaniem przerażonych Portugalczyków (…) czarni wtargną ogarnięci szałem zniszczenia i nienawiści, spici, odurzeni tajemnymi ziołami, żądni krwi i zemsty. Nikt nie powstrzyma tej inwazji” – pisał w 1975 roku Ryszard Kapuściński o targanej wojną Luandzie, stolicy Angoli, na kilka dni przed ostateczną dekolonizacją kraju (Ryszard Kapuściński, „Jeszcze dzień życia”, Czytelnik 2013).
Boimy się tego samego?
Ten cytat ma ponad 40 lat, a brzmi, jakbym usłyszał go wczoraj, gdzieś po sąsiedzku, na zatłoczonym Nowym Świecie albo podczas konferencji prasowej jednego z rekinów polskiego rządu. Czy to komfortowe miasto nie jest przypadkiem Warszawą A.D. 2020 ze spotu wyborczego Prawa i Sprawiedliwości? Czy to nie Sztokholm podzielony na „cywilizację” i opanowane przez imigrantów „strefy bez policji” – dokładnie taki, jakim go malują prawicowe media i telewizja zwana niegdyś publiczną? Czy to nie ta sama fala, horda, inwazja, której Donald Trump chciałby dać odpór swoim „pięknym murem”, a Viktor Orbán – suwerenną „remadziaryzacją” Węgier?
To zatrważające, że podszyta śmiertelnym strachem rasistowska retoryka pozostaje ulubionym językiem białego człowieka. Trudno przecież o dwie bardziej odmienne sytuacje – opisywany przez Kapuścińskiego lęk Portugalczyków przed pogromem i szabrem miał swoje źródła w tym, co widać, słychać i czuć. Całkowicie realne – dotykalne każdym zmysłem – było morze trupów i ruin rozciągające się od Luandy aż po Lubango na południu kraju. Angola przez kilkaset lat funkcjonowała jako jeden z największych na świecie portów niewolniczych, podporządkowując obrotowi ciał-rzeczy formę miejscowej gospodarki i relacji społecznych. Poważny odsetek obywateli współczesnej Brazylii i Kuby ma nie portugalskie, lecz właśnie angolijskie korzenie.
XX wiek przyniósł legislacyjne przypieczętowanie rasizmu – pełnię praw dla potomków kolonizatorów, a zepchnięcie do gett i slumsów dla czarnej większości. Portugalczycy – zupełnie słusznie, roztropnie, racjonalnie – mogli oczekiwać zemsty za stulecia bestialskiej przemocy i wyzysku. Ale czy jest możliwe, że my – dzisiaj, tutaj, w zasobnych miastach ze szkła i na drogach wolnych od gnijących ciał – boimy się tego samego? Czy zmartwychwstanie rasistowskiego języka to reakcja na unoszące się nad Europą widmo kolektywnej odpowiedzialności? Na przypomnienie, że nowoczesny ład, w którym Polska już się przecież odnalazła, został ufundowany na bezładzie świata atlantyckiego?
Wiele nostalgii, mało tu i teraz
Do Kapuścińskiego wraca się więc z poczuciem rezygnacji, a nawet smutku. „Jeszcze dzień życia” – reportaż z frontów wojny domowej w Angoli, po raz pierwszy wydany w 1976 roku – miał być dla pisarza momentem transformacji, początkiem ewolucji od suchego faktu do prawdziwej literatury. Tyle że dzisiaj – po latach straconego optymizmu – wyziera z niego głównie nadmiar rzeczywistości: opis świata obojętnego i chaotycznego, który nie tylko wciąż trzyma się mocno, lecz stale poszerza swoje wpływy. Oblężona twierdza to dzisiaj nie żadne egzotyczne i dalekie „kamienne miasto”, ale nasz bliski Zachód – zamknięty w retoryce rasistowskiego wrzasku, szykujący się na jakąś abstrakcyjną konfrontację wrogich cywilizacji: lewicowej poprawności z nacjonalistyczną prawdą, islamu z chrześcijaństwem, wolnego rynku z gniewem mas. I właśnie z tego powodu mam za złe Damianowi Nenowowi i Raulowi de la Fuente – twórcom animowanej adaptacji prozy Kapuścińskiego – że od tej rzeczywistości próbują za wszelką cenę uciec: w marzenie senne, w rozpamiętywanie przeszłości, w subiektywną perspektywę. To eskapizm czynu i bohaterstwa, ale jednak wciąż eskapizm.
„Jeszcze dzień życia” od kilku dni gości na ekranach polskich kin. Przypomina Kapuścińskiego i zachęca do niego – społecznie wrażliwego, zatroskanego losami Afryki, wątpiącego i rewolucyjnego. Sam film jest czymś na kształt pośpiesznego ekstraktu z książki – zmontowanej z licznych, czasami chaotycznych spostrzeżeń i opowieści – któremu, dla porządku, nadano strukturę łatwego do przyswojenia kina drogi.
Kapuściński doskonale zdawał sobie sprawę, że afrykańskie niewolnictwo wcale nie zniknie wraz z dekolonizacją kontynentu, tylko ukryje się w praktykach neoliberalnego kapitalizmu. I dlatego, inaczej niż to pokazali twórcy filmu o polskim reporterze, opuszczał Angolę w żałobie
Główny bohater – reporter Polskiej Agencji Prasowej Ryszard „Ricardo” Kapuściński – korzysta z uroku osobistego, inteligencji i licznych znajomości, by dostać się na najdalej wysunięty na południe przyczółek konfliktu między marksistowską partyzantką MPLA a konserwatywnymi FNLA i UNITA. Po drodze, patrząc na zniszczenie, śmierć i okrucieństwo, jego kręgosłup etyczno-moralny doznaje kolejnych wstrząsów, a świat rozpada się na kawałki – zupełnie dosłownie, w pretensjonalnych sekwencjach rozstępującej się ziemi, eksplodujących miast, potoków krwi i gruzów, zwłok wciąganych siłą pod wodę. Kontrapunktem dla narracji subiektywnej są wywiady z ciągle żyjącymi bohaterami książki – między innymi z comandante Farrusco, portugalskim weteranem MPLA, czy z Luisem Alberto, dziennikarzem i towarzyszem jednej z wypraw Kapuścińskiego. To interesujące świadectwa, tyle że jednocześnie zbyt nostalgiczne, nakierowane na przeszłość zamiast na polityczne tu i teraz.
Bo najważniejsze – mówią bohaterowie, mówi film – to pisać, wysyłać depesze, robić zdjęcia, chwytać twarze – póki żyją, opowiadają, pozują. I za tym reporterskim musem informowania – jako pierwszy, drugi, byle szybciej – ginie cały złożony kontekst afrykańskich niepodległości, tragedia niewolnictwa, poszczególne cierpienia małoletnich żołnierzy i wreszcie – zaskakująca trwałość postkolonialnych stosunków społecznych. Nenow i de la Fuente zamiast na tle skupiają się na prywatnych dylematach reportera, który ciągle bije się z myślami, czy jego obecność w Angoli sama w sobie nie zmienia ram sytuacji i nie popycha wojny w określonym kierunku – coś, co dla nas jest już tak oczywiste jak dwa razy dwa równa się cztery.
Wolny rynek przemocy
Wystarczy jednak przewertować książkowy pierwowzór filmu, żeby przekonać się, w jak oszczędnym, lakonicznym stylu Kapuściński opisywał nie tyle określony konflikt zbrojny – i stawianych na filmowym piedestale bohaterów, dziennikarzy, informatorów – co gwałtowną transformację starego porządku i wyłanianie się na jego gruzach czegoś jeszcze nienazwanego, ale podskórnie rozpoznawanego jako nowy rodzaj przemocy i panowania. To dlatego Kapuściński co rusz przywołuje własne wspomnienia z czasów II wojny światowej, żeby ostatecznie stwierdzić, że wojna w Angoli w niewielkim stopniu przypomina niedawną europejską historię. Front w Afryce nie tworzy regularnych linii, jest bardziej punktowy, ze względu na klimat i ukształtowanie terenu przechodzi od oazy do oazy i od jednej blokady drogowej do drugiej. Podobnie strony konfliktu – to, co nasze, i to, co ich, wrogowie i przyjaciele – stale się zmieniają, panuje, jak mawiają miejscowi, powszechne confusao – stan niepewności, pomieszania, niedoinformowania albo przeciwnie – przesycenia sprzecznymi informacjami. Nic nie jest stałe, świat nigdy nie stoi w miejscu.
I ten rozszerzający się, mobilny chaos tylko czeka na kogoś, kto zwietrzy okazję i potraktuje Afrykę jak dojną krowę. Jeśli wtręty Kapuścińskiego o amerykańskim imperializmie i władzy kapitału 20, 30 lat temu mogły brzmieć jak socjalistyczna ornamentyka, dzisiaj ujawniają raczej dalekowzroczność i głęboką znajomość kolonialnych i postkolonialnych kontekstów polityczno-społecznych. Polski reporter był świadkiem narodzin nowego (bez)ładu, który kameruński filozof Achille Mbembe wiele lat później, w słynnym eseju „Nekropolityka”, nazwie „machinami wojennymi” (zob. Achille Mbembe, „Polityka wrogości”, Karakter 2018). Liczne konflikty, demobilizacje, tworzenie oddziałów plemiennych, handel bronią, porywanie i szkolenie w żołnierskim fachu dzieci i młodzieży wytworzyły nadwyżkę ciał do szpiku kości zmilitaryzowanych – wolny rynek przemocy, gdzie prywatną armię może sobie wynająć praktycznie każdy, od lokalnego watażki, przez państwo, aż po międzynarodowy koncern wydobywczy.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.
Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Panowanie, obojętność, wyparcie
Ruchoma, oparta na śmierci władza służy zabezpieczeniu sprzecznych interesów, ale przede wszystkim – niekończącej się eksploatacji zasobów naturalnych i ciał harujących za pół darmo w zagrażających życiu warunkach. Kapuściński doskonale zdawał sobie sprawę, że afrykańskie niewolnictwo wcale nie zniknie wraz z dekolonizacją kontynentu, tylko ukryje się w praktykach neoliberalnego kapitalizmu – i dlatego, inaczej niż to pokazali filmowcy Nenow i de la Fuente, opuszczał Angolę w żałobie.
Wojna nigdy nie była najważniejsza w jego opowieści, nigdy nie zdominowała troski o człowieka. Od początku chodziło głównie o przyszłość ciał i umysłów uformowanych doświadczeniem kolonii. Tak jak w tych kilku terenowych obserwacjach z książkowego „Jeszcze dzień życia”, które brzmią dzisiaj jak momenty olśnienia, jak gwałtowne przebłyski świadomości. Na ulicach Luandy stoją setki porzuconych samochodów, na obrzeżach miasta pasie się bydło, a czarni ciągle jeżdżą rozsypującymi się gruchotami, cierpią głód i nie mają broni. Nikt nie ośmieli się ruszyć własności białych panów, nie wyciągnie ręki po to, co zostało dawno zaklepane. Co z tego, że wszyscy wyjechali? Kiedyś mogą wrócić. Upomnieć się o swoje. Mieć za złe. Spojrzeć jak na dzikusa. Hierarchia ras na wieki wdrukowana w świadomość.
Czy to nie jest właśnie jeden z tych długo poszukiwanych kluczy do fenomenu współczesnego rasizmu? Człowiek raz zasiał ziarno kolonii i teraz do końca świata chciałby zbierać swoje plony. Trzymać tamtych obcych ludzi w ryzach, na zawsze pozostać białym zdobywcą. Nawet jeśli panowanie oznacza dziś przede wszystkim obojętność. Zamknięcie w ciasnych czterech ścianach. Albo inaczej – możliwość niepamięci, zapomnienia, wyparcia. Nasz europejski święty spokój.