Od dekady na Islandii widoczny jest rozwój udziału obywateli w polityce. Równie mocne są jednak siły, które blokują demokrację bezpośrednią, gdyż zdają sobie sprawę z „niebezpieczeństwa”, jakie dla wygodnie usadowionych elit politycznych niesie dopuszczenie do głosu świadomych wyborców.
Ożywienie obywatelskiego uczestnictwa na tej zamieszkanej przez 330 tys. osób północnej wyspie datuje się na rok 2008, kiedy po wybuchu kryzysu finansowego, który diametralnie osłabił islandzką walutę i ogołocił gospodarkę żyjącą w większości na kredyt, wiele osób straciło miejsca pracy oraz sfinansowane zadłużeniem dobra materialne.
Protestujący, którzy zbierali się w Reykjavíku na placu Austurvöllur przed siedzibą Althingu – islandzkiego parlamentu, mieli pretensje do klasy rządzącej, a zwłaszcza do ówczesnego premiera Geira Hardeego z Partii Niepodległości (Sjálfstæðisflokkurinn), że politycy nie tylko nie zapobiegli – ale też wspierali – zgubną ambicję, aby Islandia stała się specyficznym gospodarczym tygrysem, opartym na bankach funkcjonujących na zasadzie piramid finansowych. Charakterystyczne dla trwających wtedy islandzkich protestów stało się wydawanie hałaśliwych odgłosów za pomocą uderzania w naczynia kuchenne (stąd określenie „garnkowa rewolucja” – Búsáhaldabyltingin).
Protesty – według niektórych źródeł liczące w kulminacyjnych momentach aż 22 tys. osób, czyli ok. 7 proc. populacji Islandczyków – trwały jeszcze w 2010 roku, kiedy zamiast Hardeego rządziła już lewicowa premier Jóhanna Sigurðardóttir, co świadczy o krytycyzmie obywateli wobec każdej władzy. Nie wystarczy tylko zmienić prawicę na lewicę lub odwrotnie.
Nowa islandzka tradycja
O zakorzenieniu się w Islandii protestów jako formy wpływu obywateli na decyzje rządu – śmiem twierdzić, że być może nawet jako pewnej formy władzy – świadczą kolejne wielotysięczne manifestacje Islandczyków: choćby w latach 2014 i 2015 na wieść o decyzji ponownie rządzącej Partii Niepodległości o odwołaniu obiecanego przed wyborami referendum w sprawie akcesji do Unii Europejskiej; w roku 2016, gdy w trakcie tzw. „afery Panama Papers” ujawnione zostało, że ówczesny premier Sigmundur Davíð Gunnlaugsson ukrywa pieniądze w raju podatkowym; w roku 2017, kiedy obywatele protestowali przeciwko temu, że – w ukryciu przed obywatelami i koalicjantami – premier Bjarni Benediktsson i minister sprawiedliwości Sigríður Andersen z Partii Niepodległości „załatwiali” przywrócenie praw publicznych mężczyźnie, który odbył wyrok za pedofilię.
W przypadku Haardego z 2009 r. oraz Gunnlaugssona z 2016 r. protesty wymogły zmianę premiera (odpowiednio – na Jóhannę Sigurðardóttir i Sigurðura Ingi Jóhannssona). Z kolei w przypadku Benediktssona z 2017 r. doszło do rozpisania przedterminowywch wyborów zaledwie rok po poprzedniej elekcji, do czego również niewątpliwie przyczynił się silny obywatelski sprzeciw, wyrażany m.in. poprzez – dosłowne! – wystawianie rządowi przez obywateli „czerwonych kartek” na miejskim placu. W wyniku przedterminowych wyborów, które odbyły się 28 października 2017 r., premierem została Katrín Jakobsdóttir z Ruchu Zielonej Lewicy (Vinstri Græn).
Najdonioślejszym, a przy tym unikatowym we współczesnym świecie, owocem islandzkiej demokracji bezpośredniej jest napisany w latach 2009-2012 obywatelski projekt konstytucji.
Jego pisanie zaczęło się od oddolnego zorganizowania w 2009 r. Forum Narodowego, w którym uczestniczyło 1500 Islandek i Islandczyków. Pod naciskiem działających i protestujących obywateli i organizacji pozarządowych, parlament wprowadził w 2010 r. odpowiednie mechanizmy prawne „uprawomocniające” pisanie obywatelskiej konstytucji. Potem pracą zajmowała się 25-osobowa konstytuanta wyłoniona w 2011 r. w krajowych wyborach powszechnych i pozbawiona „zawodowych” polityków (warto wspomnieć, że jako jedyny nie-Islandczyk należał do niej Polak, matematyk Paweł Bartoszek). W przeciwieństwie do szykowania konstytucji w komisjach parlamentarnych, do których gabinetów obywatel spoza świata zawodowej polityki ma dostęp zdecydowanie utrudniony, główna idea obywatelskiej konstytucji polegała właśnie na zgłaszaniu uwag i propozycji przepisów przez mieszkańców Islandii – osobiście bądź za pośrednictwem internetu.
Wśród propozycji zawartych w projekcie konstytucji znajduje się m.in. umożliwienie grupie minimum 15 proc. uprawnionych obywateli wzywania do obowiązkowego referendum w sprawie zmian prawnych procedowanych przez parlament, zwiększenie ochrony islandzkiego krajobrazu naturalnego i obowiązek zapewnienia internetu każdemu mieszkańcowi Islandii przez rząd.
Nie jest tak różowo
Na podstawie powyższego opisu można by stwierdzić, że islandzcy politycy muszą się bardzo liczyć ze zdaniem obywateli. Niestety, nie należy wyciągać tak optymistycznych wniosków.
Wyrażana przez obywateli wola bezpośredniego uczestnictwa we władzy jest skutecznie blokowana przez polityków różnych opcji. Na przykład szefowa lewicowego rządu Jóhanna Sigurðardóttir, początkowo przychylna obywatelskiej konstytucji, później wraz z posłami większościowego Sojuszu Socjaldemokratycznego – którzy nierzadko naśmiewali się z projektu – odwlekała głosowanie nad ostatecznym przyjęciem dokumentu, aż nadszedł koniec kadencji parlamentu, kiedy wiadomo było, że wybory prawdopodobnie zwycięży programowo niechętna obywatelskiej konstytucji Partia Niepodległości. Zgodnie z przewidywaniami, po zwycięstwie konserwatystów w wyborach w 2013 roku kwestia zmiany ustawy zasadniczej wymownie przycichła.
Najdonioślejszym, a przy tym unikatowym we współczesnym świecie, owocem islandzkiej demokracji bezpośredniej jest napisany w latach 2009-2012 obywatelski projekt konstytucji
Jednak idea demokracji bezpośredniej silnie już się w Islandii zadomowiła. Nie zanikały więc tendencje, aby obywatele zyskali większy wpływ na decyzje podejmowane w państwie. Ich przejawem było choćby powstanie w 2012 roku Partii Piratów, która za jeden ze swoich nadrzędnych celów obrała właśnie dążenie do tego, aby na Islandii zapanowała demokracja partycypacyjna. W ich deklaracji programowej można przeczytać: „Piraci uważają, że każdy ma prawo do uczestniczenia w podejmowaniu decyzji odnoszących się do jego interesów. Takie prawo gwarantuje demokracja bezpośrednia oraz przejrzystość administracji publicznej. Partia Piratów dąży do decentralizacji władzy i do wdrążenia demokracji bezpośredniej we wszystkich dziedzinach”.
Birgitta Jónsdóttir, założycielka Piratów oraz szefowa tej partii w latach 2012-2017, w wielu wywiadach wychwalała islandzkie pisanie konstytucji jako przykład rodzenia się nowej, partycypacyjnej jakości w polityce. W wyborach, które odbyły się 29 października 2016 r., Piraci zdobyli jednak – mimo obiecujących wyników w sondażach – tylko trzy miejsca w parlamencie.
Islandzka saga o referendum
Rządzić ponownie zaczęła niechętna partycypacyjnej „rewolucji” Partia Niepodległości, jednak jej koalicjantem – obok nowej, centrowej partii Viðreisn – mimo wszystko zostało ugrupowanie popierające demokrację bezpośrednią, w tym obywatelską konstytucję: Świetlana Przyszłość (Björt framtið). Partia ta, której przewodził wówczas Óttarr Proppé, jako warunek wejścia w koalicję z Partią Niepodległości postawiła przeprowadzenie referendum w sprawie wejścia do Unii Europejskiej w trwającej wówczas kadencji parlamentu (gdyby nie późniejsze przyspieszone wybory w 2017 r., kadencja trwałaby do roku 2020).
Przypomnijmy, że to właśnie odwołanie obiecanego „unijnego” referendum i wycofanie wniosku akcesyjnego bez pytania ludu o zgodę doprowadziło w latach 2014 i 2015 do kilkutysięcznych protestów na ulicach Reykjavíku.
Pomimo zawartej w styczniu 2017 r. zgody wszystkich trzech koalicjantów na przeprowadzenie referendum, kwestia ta w następnych miesiącach zupełnie ucichła.
W lutym 2017 r. Salvör Nordal, profesor filozofii z Uniwersytetu Islandzkiego, która w latach 2011-2012 przewodniczyła obywatelskiej konstytuancie, napisała mi następujący komentarz o nowo powstałej koalicji: „Nie jestem pewna, czy podjęcie po ostatnich wyborach tematu referendum w sprawie Unii Europejskiej cokolwiek zmieni w odniesieniu do demokracji partycypacyjnej. Nowy rząd jest nieszczególnie zainteresowany tematem demokracji bezpośredniej”.
Jak niedługo później – w maju 2017 r. – znany islandzki publicysta i filozof Jón Trausti Reynisson zauważył, że prounijna partia Odrodzenie (Viðreisn) wyodrębniła się z eurosceptycznej Partii Niepodległości tak naprawdę po to, aby… zablokować perspektywę przeprowadzenia referendum: „Cel utworzenia partii Odrodzenie oraz jej dobry wynik w ostatnich wyborach [w 2016 r.] to jedne z największych tajemnic islandzkiej polityki. (…) 15 stycznia 2017 r. Jón Steindór Valdimarsson [poseł Viðreisn] powiedział, że zagłosowałby przeciwko przeprowadzeniu referendum w sprawie wejścia do UE. Przyznał, że wolałby wtedy wspierać wolę rządu, a nie taki parlament. [Valdimarsson] mówił też, że zapis o referendum w umowie koalicyjnej [między Partią Niepodległości, Odrodzeniem i Świetlaną Przyszłością] jest w rzeczywistości tak skonstruowany, żeby powstrzymać referendum – przynajmniej do końca kadencji”.
Reynisson uważał słowa koalicyjnego posła za ujawnienie, że rząd tak naprawdę nie zamierza przeprowadzać unijnego referendum. Publicysta stwierdził: „W obliczu tej wypowiedzi staje się jasne, że referendum będzie pierwszorzędną sprawą, ale już w następnych wyborach [w 2020 r.]. (…) Według premiera Bjarniego Benediktssona (…) to «polityczna niemożność» zmusiła go [w 2014 r.] do zdradzenia obietnicy przeprowadzenia referendum. (…) Nikt nie wie, czy nie będzie kolejnej odsłony tej «niemożności», jako że Partia Niepodległości już raz zignorowała referendum i zdradziła ludzi”.
Nie bez znaczenia jest w tym kontekście fakt, że w połowie września 2017 r., po wybuchu afery z przywracaniem przez polityków Partii Niepodległości praw publicznych pedofilowi, odejście z koalicji ogłosiła właśnie Świetlana Przyszłość, a nie Viðreisn, „zaprzyjaźniona” z Partią Niepodległości. Bardzo prawdopodobne, że zerwanie koalicji – po którym odbyły się przedterminowe wybory – było aktem protestu ugrupowania Świetlana Przyszłość nie tylko wobec tej konkretnej sprawy, ale także wobec ignorowania przez Partię Niepodległości oraz Viðreisn ustaleń koalicyjnych w kwestii demokracji bezpośredniej.
Można zatem dostrzec, że demokracja partycypacyjna napotyka na duży opór: eurosceptyczna Partia Niepodległości i euroentuzjastyczna Viðreisn ponad podziałami blokują oddanie głosu ludowi w sprawie wejścia do Unii, mimo że sondaże wskazują, iż blokowanie takie byłoby tylko w interesie polityków-euroentuzjastów, bowiem od 2009 r. utrzymuje się tendencja, że przeciw członkostwu opowiada się większość (50-60 proc.) islandzkich respondentów, za akcesją jest 20-30 proc. badanych, reszta to niezdecydowani.
Zdrada ideałów
Główną przyczyną rozpadu rządu była rzecz w pewnym sensie powiązana z demokracją bezpośrednią, czyli wspierany przez obywatelskie protesty sprzeciw jednej z partii koalicyjnych wobec ukrywania pewnych informacji przed obywatelami. Znowu zatem można by się spodziewać, że w wyborach przeprowadzonych jesienią 2017 r. zwyciężą ugrupowania opowiadające się za silną partycypacją obywateli w polityce.
Zdawałby się to potwierdzać fakt, że Ruch Zielonej Lewicy, który zajął w wyborach drugie miejsce (16,9 proc. głosów) i z którego wywodzi się mianowana w listopadzie premier Katrín Jakobsdóttir, ma na sztandarach napisane hasła o dążeniu ku demokracji bezpośredniej: „Władza dla ludu. Zwiększmy udział społeczny we wszystkich procesach decyzyjnych. (…) Zróżnicowane sposoby demokratycznego uczestnictwa, np. spotkania mieszkańców, spotkania krajowe, otwarty dialog i badania deliberatywne, umacniają społeczeństwa demokratyczne. Zgodnie z naszymi dążeniami w ostatnich latach do wzmocnienia demokracji, a także w związku z procesem i wykonaną pracą w zakresie tworzenia nowej konstytucji, zgadzamy się z potrzebą zwiększenia możliwości organizowania referendów krajowych na żądanie samych Islandczyków”.
Pochlebnie i z nadzieją wypowiadali się o obywatelskim projekcie konstytucji politycy Zielonej Lewicy w 2012 roku, w deklaracji podpisanej przez jej ówczesnego lidera, Daði Heiðrúnarsona Sigmarssona: „Mimo że sytuacja gospodarcza ulega znacznemu polepszeniu i społeczeństwo zaczyna się odradzać, nadal pozostaje wiele nieukończonych dobrych przemian. Na przykład (…) nowa konstytucja musi być jeszcze rozpatrzona [przez parlament]”.
Jesienią 2017 roku okazało się jednak, że reprezentująca Zieloną Lewicę premier Katrín Jakobsdóttir wcale nie popiera idei demokracji bezpośredniej. Było to 26 września 2017 r., kiedy jeszcze przed przedterminowymi wyborami posłom Partii Piratów udało się wnieść pod głosowanie uchwałę mającą na celu przyjąć wreszcie obywatelską konstytucję.
Na Islandii obywatelska świadomość i chęć partycypacji przenika się z marazmem i narzekaniem
Jak donosi portal Sudurnes.dv.is, niektórzy posłowie Zielonej Lewicy byli zaskoczeni, gdy podczas tego posiedzenia parlamentu ich liderka Jakobsdóttir, wraz z kilkoma innymi posłami partii, zagłosowała przeciwko obywatelskiej konstytucji.
Zacietrzewienie w duszeniu demokracji partycypacyjnej widać zwłaszcza dlatego, że jeden z głównych postulatów napisanej przez obywateli konstytucji – czyli uznanie islandzkich zasobów naturalnych i unikalnej przyrody za własność narodu, aby uniknąć całkiem częstego, niszczącego wyspę sprzedawania zasobów koncernom pod inwestycje – był całkowicie zgodny z wpisanymi już w nazwę partii ekologicznymi postulatami Ruchu Zielonej Lewicy. W czasie kampanii Jakobsdóttir wymijająco odpowiadała też na pytania o perspektywie przeprowadzenia referendum w sprawie akcesji do Unii Europejskiej.
W zawartej w listopadzie 2017 r. umowie koalicyjnej Zielonej Lewicy, konserwatywnej Partii Niepodległości oraz liberalnej Partii Postępu nie znajdują się żadne konkrety na temat instrumentów obywatelskiej partycypacji, referendów i ich tematów czy liberalizacji przepisów o obywatelskich wnioskach referendalnych i projektach ustaw.
Nieobecność obywatelskiej partycypacji w – przecież z zasady kompromisowej, uwzględniającej zróżnicowanie poglądów stron – umowie koalicyjnej lewicy, konserwatystów i liberałów jest wręcz symbolem niechlubnego zjawiska ponadpartyjnej niechęci do demokracji partycypacyjnej. Niechęci, która jest symptomem zagrożenia: 22 października 2016 r. na spotkaniu z wyborcami Sojuszu Socjaldemokratycznego polityk tej partii i były minister spraw społecznych Árni Páll Árnason, z pewnym żalem powiedział, że „dzisiaj o wiele trudniej jest powiedzieć Islandczykom, ze referenda i demokracja bezpośrednia to ryzykowna rzecz”. Dzień później w hali portowej Kolaportið usłyszałam od Þorvaldura Þorvaldssona, przewodniczącego niszowej rewolucyjno-lewicowej partii Alþýðufylkingin, że demokracja bezpośrednia nie rozwiązuje wszystkich problemów, bowiem „napisana przez obywateli konstytucja nie obaliła kapitalistycznego systemu”.
Jedyne zdanie 37-stronicowej umowy koalicyjnej rządu Jakobsdóttir, które odnosi się do obywatelskiego uczestnictwa, brzmi skromnie i dyplomatycznie na tle partycypacyjnej rewolucji, jaką było oddolnie rozpoczęte pisanie referendum od początku do końca przez obywateli w latach 2009-12: „Rząd zamierza kontynuować skrupulatny przegląd konstytucji w ramach procesu opartego na współpracy, angażującego wszystkie odcienie poglądów politycznych przy udziale społeczeństwa, stosując w tym celu między innymi metodę konsultacji publicznych”. Pozostała część rozdziału „Demokracja i transparentność” dotyczy zwiększania zaufania obywateli do urzędów państwowych oraz wzmacniania roli parlamentu…
Aktywność i narzekanie
W świetle takiej postawy klasy politycznej nic dziwnego, że na Islandii obywatelska świadomość i chęć partycypacji przenika się z marazmem i narzekaniem, z poczuciem niemocy.
Protestując w rozmaitych sprawach na ulicach, wiele Islandek i Islandczyków tradycyjnie trzyma także transparenty z żądaniem „naszej” nowej konstytucji (ný stjórnarskrá!), co pokazuje, że obywatele „nie dają sobie w kaszę dmuchać” i nie zapomną zawodowym politykom ignorowania ich projektu konstytucji.
Podczas debat dotyczących spraw publicznych sale są zapełnione, a polityka zdaje się być normalną częścią życia Islandczyków. Podczas kampanii wyborczej w październiku 2016 roku we wspomnianej hali portowej Kolaportið, gdzie co niedzielę odbywa się pchli targ, widziałam ciekawe zjawisko: stoiska partii politycznych rozmieszczone są pomiędzy stoiskami z ubraniami, ozdobami czy książkami. Można porozmawiać z kandydatami, zadać pytania na temat programów wyborczych i wziąć przypinki z logo różnych partii.
Równie dobrze widać jednak zniechęcenie do polityki. Około 50-letnia pracowniczka sklepu z wyrobami z islandzkiej wełny przy ulicy Laugavegur, zapytana o protesty i sprawę nowej konstytucji odpowiedziała, wycinając dla mnie z gazety najnowszy sondaż przedwyborczy: „Rzeczywiście chcemy nowej konstytucji. Politycy mówią, że ją zmienią, ale my w to nie wierzymy, bo oni chcą się po prostu bawić i mieć dla siebie pieniądze. Mówią, że coś zrobią, ale zazwyczaj nie robią. Partia Niepodległości nie zrobiła nic w kwestii szpitali i osób niepełnosprawnych. Podatki są na Islandii wysokie, VAT to 14 proc. Owszem, Partia Piratów jest nowa i proponuje radykalne zmiany, mam nadzieję, że będą je gładko realizować, ale co do tego też nie jestem pewna”.
Od razu odpowiedziałam, że wypowiedź taką z dużym prawdopodobieństwem mogłabym również usłyszeć w moim kraju. O ile jednak Polaków i Islandczyków łączy, po pierwsze, narzekanie na polityków i brak potrzebnych reform, a po drugie, mniej lub bardziej skryte blokowanie obywatelskiej partycypacji przez klasę zawodowych polityków, to jednak islandzka partycypacja i poczucie sprawczości – prowadzące do tego, że Islandczycy potrafili wymusić na rządzie akceptację dla pomysłu pisania konstytucji przez obywateli – przewyższa polski poziom uczestnictwa obywateli w polityce. Pod tym względem możemy Islandczykom zazdrościć i się od nich uczyć.
Rozwiązania z obszaru demokracji bezpośredniej powinny być elementem uzupełniającym demokracji przedstawicielskiej, a nie ją zastępować. Są ku temu dwa powody – jeden zasadniczy, drugi “taktyczny”. Ten drugi polega na tym, że są zbyt potężne grupy interesów, by zgodziły się zrezygnować z systemu władzy, który poprzez swoja nieprzejrzystość daje im ponad proporcjonalny wpływ na władzę. Nie można im wszystkiego odbierać, bo ich się zdeterminuje do zażartej obrony starego porządku. A powód zasadniczy jest taki, że demokracja bezpośrednia potrzebuje dojrzałego społeczeństwa, a tego nie póki co nie ma. Niech 20-30 lat ludzi decydują w samorządach ucząc się na błędach, a dopiero potem nauczeni doświadczeniem, w państwie.
Dziękuję za lekturę tekstu i podzielenie się ze mną swoimi uwagami. Cóż, niezbyt lubię narrację typu “OK, w Szwajcarii mamy demokrację bezpośrednią, ale polskie społeczeństwo nie jest jeszcze wystarczająco dojrzałe”. Mówiąc tak, sami się umniejszamy. Ale zgadzam się z Panem, że należy zachęcać obywateli do czynnego uczestnictwa w polityce, nawet jeżeli system polityczny jako taki jest (jeszcze…) daleki od demokracji bezpośredniej.