Jeżeli później tak często zaglądałem do wyłudzonego w Berkeley zielonego tomu wierszy i szukałem w nim wsparcia, to dlatego, że Czesława Miłosza spotykałem na swojej drodze od dawna. Od dawna toczyłem z nim długie dyskusje. Od dawna jego wiersze odsłaniały mi świat.
W bliskich mi wierszach Miłosza odnajduję wsparcie dla postawy, która nie godzi się na uwięzienie ani w czystym konkrecie, ani w czystej teorii. Stara się odnaleźć miejsce pośrednie, nie zamykające dostępu do żadnego wymiaru rzeczywistości. Ta postawa nie stanowi rozwiązania sprzeczności, rodzi bolesne niedopasowania, rozliczne niebezpieczeństwa. Skrajności kuszą przecież nadal. Miłosz ulegał zwłaszcza platońskiej pokusie (w jej heglowskim wcieleniu). Objawiał mu się, wstrząśniętemu, Duch Dziejów, który potrząsał aż nazbyt realnymi głosami ofiar. Przemawiał czasem wizją stuleci, cywilizacji zmierzającej ku upadkowi, a czasem sofizmatami warszawskiego Fausta, zafascynowanego przemocą, która przetoczyła się przez polskie równiny.
Z ratunkiem przychodziła poezja, buntowała przeciw sofizmatom. Wyprowadzała konkretność głosu z oparów abstrakcji. Może to siła pokusy nadaje momentom zwycięstwa tę nośność; może dlatego mają dla mnie taką wagę, że są dotarciem do rzeczywistości w walce. To jest przykład głosu, który potrafi unieść wiedzę doświadczeń i otworzyć nowe perspektywy, ukazać tyle, ile się da zamknąć w wiernym słowie. Miłosz podejmuje, także za mnie, mozolną pracę: wciąż umacniać władzę mowy, uczyć się języka, aby znał własne granice i własne obowiązki, aby nie narzucał nam obcych praw i konieczności, aby pomagał, a nie przeszkadzał w widzeniu:
Chcę nie poezji, ale dykcji nowej.
Bo tylko ona pozwoli wyrazić
Tę nową czułość, a w niej ocalenie
Od prawa, które nie jest naszym prawem,
Od konieczności, która nie jest nasza,
Choćbyśmy nasze nadali jej imię.
Z rozbitych zbroi, z oczu porażonych
Rozkazem czasu i wziętych z powrotem
Pod jurysdykcję pieśni i fermentów,
Nasza nadzieja. Tak, połączyć w jedno
Kosmatość bobra i zapach sitowia
i zmarszczki dłoni leżącej na dzbanie
z którego ucieka wino.
(„Traktat poetycki”)
Na kartkach książek Miłosza szukałem dykcji nowej, złączenia w jeden wzór rozproszonych odłamków rzeczywistości. Jego poezja nadaje słowom nowego blasku. Ostatnie, amerykańskie utwory, zobaczone już tu, nad Zatoką San Francisco, mienią się przedziwnym bogactwem i trafnością polszczyzny. Jak wyczula się zmysł języka? Gdzie biją źródła?
– bo nie zręczność ręki
Pisze poezję, ale wody, drzewa
I niebo, drogie nam, chociażby ciemne,
Które widzieli nasi rodzice i rodzice rodziców
I rodzice tych rodziców, od prawieka.
(„Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada”)
Jak to się dzieje, że oddalenie od ziemi ojczystej zazwyczaj prowadzące do obumierania rodzimej mowy, do przyjęcia nowych narzędzi, u ludzi wyjątkowych miewa też wyjątkowe, odwrotne skutki. Wygnanie jest dla pisarza ciosem, ale niekiedy – wiem, są to sytuacje nadzwyczajne – oddalenie wyostrza słuch. „Pisarz umiera z dala od ziemi ojczystej”, ten frazes-ostrzeżenie bywa prawdziwy, czasem jednak następują zaskakujące krystalizacje. Nie powinno to dziwić nikogo, kto zna literaturę polską. Tyle jej dzieł zasadniczych powstało na wygnaniu. Słowacki ledwie wszedł w męskie lata, gdy wyjechał na zawsze z kraju. Dojrzały Krasiński bywał w Polsce jedynie rzadkim i niechętnym gościem. Mickiewicz osiągnął na emigracji wielkość i przejrzystość słowa. Pisarz może być samotnikiem, nie opuszczając granic. Jego duchowy świat różni się od otoczenia. Stara się te różnice utrwalić w słowie, a przez to przekazać innym.
We współczesnej literaturze polskiej dwóch twórców dało mi ze szczególną siłą odczuć, czym jest odwaga i precyzja słowa. Obaj osiągnęli czystość tonu na wygnaniu. Gombrowicz i Miłosz. Pierwszy wyznaczył perspektywy prozie, drugi poezji. Ich książki otwieram, kiedy szukam słowa słusznego. Pomagają mi widzieć świat. Dane mi było spotkać obu, ale ważniejsze od migawkowych spotkań osobistych były spotkania z dziełami. Wyprawa nad Zatokę San Francisco trwała przecież długo. Podróż wokół mojego Miłosza: zależnie od zmieniającej się perspektywy zmieniało się wzajemne położenie utworów, dzięki czemu mogłem dostrzec ich nowe barwy. Ważna dla mnie podróż, pozwalająca zrozumieć także inne wyprawy, współformująca ich sens. Jeżeli płynąc po Zatoce San Francisco prowadziłem rozmowę od realnej nie mniej realną, jeżeli później tak często zaglądałem do wyłudzonego w Berkeley zielonego tomu wierszy i szukałem w nim wsparcia, to dlatego, że Miłosza spotykałem na swojej drodze od dawna. Od dawna toczyłem z nim długie dyskusje. Od dawna jego wiersze odsłaniały mi świat.
Miłosz podejmuje mozolną pracę: wciąż umacniać władzę mowy, uczyć się języka, aby znał własne granice i własne obowiązki, aby nie narzucał nam obcych praw i konieczności
Zewnętrzne bariery, które odgradzały mnie od tych książek, były utrudnieniem, ale wcześnie też budziły specjalne zainteresowanie. Pierwsze spotkania pamiętam dziś jeszcze z przejmującą dokładnością. Było to wiosną 1956 roku. „Zniewolony umysł” czytałem przez ramię starszemu bratu. Siedzieliśmy na schodach naszego domu. Zapomnieliśmy kluczy od mieszkania, Miłosz mógłby mieć pretensję do mojej lektury: brat czytał szybciej ode mnie, dwunastolatka, nie czekał z przekładaniem kartek, więc opuszczałem po kilka linijek. Później wracałem do tej książki, kłóciłem się z nią, drażniła mnie demonizacja duchowej małości i kapitulacji. Ale pierwsza lektura zrobiła największe wrażenie. I może była najwłaściwsza. Nie obchodziły mnie literackie porachunki, nie fascynowały przygody diamatu, ani działanie Ketmana. Z metalicznych zdań dobiegał krzyk rozpaczy, nakaz wierności wobec sumienia, pamięci o zmiażdżonych. Rozdział o Bałtach przemówił trwale do wyobraźni.
Trudno się dziwić, że szukałem utworów tego pisarza ze szczególną ciekawością. W rocznikach „Skamandra”, ocalałych z przedwojennej biblioteki stryja, natrafiłem na wiersze Miłosza. Wśród nich dwa były mi wyjątkowo bliskie. „Roki”, których udrapowany katastrofizm wówczas mnie urzekał. Odnajdywałem tajemnicze połączenie wzruszenia, smutku i chłodu, połączenie, które na bardzo młodą wyobraźnię działa ze specjalną siłą. Ten sam nastrój, oczyszczony, pełniej wykrystalizowany, przemawiał z „Obłoków” (nazywały się wówczas „Przebudzenie”). W tym wierszu, nadal mi bliskim, odczytuję dzisiaj wiele motywów późniejszego Miłosza – konfrontacja z naturą, raniąca próba dotarcia do ładu świata, daremny wysiłek zerwania zasłony skrywającej prawdę doznań:
Obłoki, straszne moje obłoki,
jak bije serce, jaki żal i smutek ziemi,
chmury, obłoki białe i milczące,
patrzę na was o świcie oczami łez pełnemi
i wiem, że we mnie pycha, pożądanie
i okrucieństwo, i ziarno pogardy
dla snu martwego splatają posłanie,
a kłamstwa mego najpiękniejsze farby
zakryły prawdę. Wtedy spuszczam oczy
i czuję wicher, co przeze mnie wieje,
palący, suchy. O jakże wy straszne
jesteście, stróże świata, obłoki! Niech zasnę,
niech litościwa ogarnie mnie noc.
Przede wszystkim fascynował mnie w tych utworach nowy, odmienny głos, zdobywający się na szczerość wobec siebie, spragniony prawdy o świecie, jakkolwiek trudnej i niedosiężnej. Zapamiętałem ten głos. Szukałem z nim spotkań. Nie było to łatwe. Zdołałem dopaść Miłosza na dłużej jesienią 1960 roku. Poszliśmy, uczniowie maturalnej klasy, z wycieczką do Biblioteki Narodowej, jeszcze na Rakowiecką. Oprowadzano nas po katalogu. Zajrzałem od razu do wiadomego pudła pod literą M. Znalazłem, czego szukałem. Karty nosiły niepokojący stempel. Nie zdradziłem się z odkryciem, tylko spytałem, kto może korzystać z Biblioteki i jakie są ograniczenia w dostępie do zbiorów. Nie ma ograniczeń.
Wróciłem następnego dnia, oddałem legitymację szkolną i z pewną tremą złożyłem rewersy na „Zdobycie władzy” i „Dolinę Issy”. Książki otrzymałem. Chodziłem odtąd do Biblioteki codziennie. Zachował mi się zeszyt z notatkami. Wypisane długie fragmenty „Traktatu poetyckiego”, cytaty ze „Zdobycia władzy” i ze „Zniewolonego umysłu”. Brałem coraz więcej książek. Wróciłem do pierwszego tomu „Dzienników” Gombrowicza, który już znałem, aby przypomnieć sobie polemikę z Miłoszem. Składałem nowe rewersy z coraz bardziej nieprawomyślnymi tytułami. Gdzieś po dwóch tygodniach zauważyłem niechętne spojrzenia bibliotekarzy. Wreszcie powiedziano mi, że książek tych nie wolno pożyczać i w ogóle po co są mi potrzebne. Zmyśliłem, że przygotowuję w szkole referat o poezji okresu międzywojennego i dlatego muszę poznać twórczość Miłosza. Pozwolono mi jeszcze na kilka dni zachować „Traktat Poetycki” i „Światło dzienne”. Idylla się skończyła. Co jednak przeczytałem (i przepisałem), to moje.
Największe wrażenie zrobiło wówczas „Zdobycie władzy”. Temat pasjonował, historiozoficzne wywody wciągały i przerażały. Po raz pierwszy zobaczyłem kogoś, komu ufałem, zafascynowanego miażdżącą potęgą wschodnich cezarów. Później umiałem podejść z dystansem do tej politycznej autobiografii, pisanej pod ciśnieniem wypadków i dziś już zapewne autorowi raczej obcej. Wówczas nie potrafiłem znaleźć właściwych argumentów, nie potrafiłem bronić się nie tyle przed tezami, co przede wszystkim przed wyborem „pola obecności”, które zarażony heglowskim ukąszeniem Miłosz narzuca czytelnikowi. Ale już wówczas wypisałem sobie cytat z „Traktatu poetyckiego” o potrzebie nowej dykcji, która potrafi przenieść ocalenie „od prawa, które nie jest naszym prawem, od konieczności, która nie jest nasza, choćbyśmy nasze nadali jej imię”, cytat, jak sądzę, kluczowy dla zrozumienia duchowego wysiłku Miłosza.
Dziwny paradoks, choć mniej zaskakujący przy głębszym zastanowieniu: jedyny – po Brzozowskim – poważny pisarz polski, który głęboko przeżył marksizm, to autor „Zdobycia władzy”, „Zniewolonego umysłu”, także „Rodzinnej Europy” i „Człowieka wśród skorpionów” (ale tylko w pewnej mierze autor „Światła dziennego”, „Doliny Issy”, „Kontynentów”). W „Traktacie poetyckim” widzę wyraz buntu. Jeszcze hasła zaczerpnięte bywają z heglowskiego słownika, ale wizja jest już cudownie konkretna, objawiająca jedyność świata i świadomości:
Duchy powietrza i ognia i wody
Bądźcie więc przy nas, ale nie za blisko.
Śruba okrętu już od was oddala.
Mijamy strefę mewy i delfina.
Potem nadzieja, że Neptun z trójzębem
Wynurzy brodę, wlokąc orszak nimf,
Nie jest spełniona. Nic, tylko ocean
Wre i powtarza: daremnie, daremnie.
Tak mocna nicość, że ją zwyciężamy
Próbując myśleć o kościach korsarzy,
O atłasowych brwiach gubernatorów,
Które przebijał krab, sięgając mięsa.
Raczej nam ścisnąć metal balustrady,
W zapachu farby, mydła i lakieru
Szukać pomocy. Trzeszczy w nitach pudło,
Niesie szaleństwo nasze i niejasność,
Wiarę ukrytą i brud subiektywny
I białe twarze poległych bez domu.
W tekstach naznaczonych heglowskim ukąszeniem raziły mnie napady historycznej pychy (czy historycznego masochizmu, bo to na jedno wychodzi). Biada tym, którzy nie rozumieją, którzy płyną przeciw prądowi dziejów. Biada głupcom. Nie potrafią dostrzec Wielkiego Mechanizmu, są nie-ufilozoficznieni, spotka ich za to kara. Bolesne urzeczenie tak rozumianą „dialektyką” najwyraźniej doszło do głosu w rozdziale o Tygrysie z „Rodzinnej Europy”. To pierwsza książka Miłosza, którą zdobyłem na własność. Mogłem ją czytać wielokrotnie. Było w niej coś frapującego, ale była też pewna sztuczność tonu. Książka pisana dla Zachodu, ciągle przymierzająca się do tego, jak Zachód ją zrozumie. Przedstawiono Europę nie całkiem rodzinną. Wolałem wyznania Gombrowicza, tak po pańsku swobodne wobec zachodnich mód czy anty-mód. Wyczuwałem czasami w „Rodzinnej Europie” postawę ubogiego krewnego, ambitnego, wstydzącego się własnej tradycji i nie całkiem przekonująco ten wstyd maskującego.
Rozdział o Tygrysie czytałem ze szczególnie mocnym wewnętrznym sprzeciwem. Przyglądałem się „heglowskiej truciźnie”, która tak skutecznie mąci nawet dość inteligentne umysły, że nie chcą dostrzegać rzeczywistości. Właśnie: pycha, zakłamanie, strach doprowadza do tego, że nie potrafią widzieć otaczającego świata. Zdrowy rozsądek uważają za reakcyjny. Upaja ich (bądź pociesza, to zależy od stopnia zakłamania), że właśnie oni są w awangardzie dziejów, zrozumieli Wielki Mechanizm, nie zostali wygnani z Nowej Rzeczywistości. Być wygnańcem to znaleźć się na śmietniku historii. Miłosz pisał „Rodzinną Europę” na wygnaniu, tym boleśniejsze było rozdarcie. W postaci Tygrysa przedstawił uskrajnioną wersję pewnej pokusy, to była kuracja odwykowa. A zresztą bronił go przed popadnięciem w zaślepienie intuicyjny kontakt z rzeczywistością, poezja. W wierszach mitologia opadała. Doktrynalne rozumienie dziejów, sprowadzanie ich do jednowymiarowego schematu na tym terenie nie mogło obowiązywać:
Dotychczas mówią twoje usta:
Rzecz ludzka nie jest zakończona.
Kto dziejów doskonałość uzna
Bezbronną śmiercią niechaj skona.
Odwagi synu. Bierz okręty,
Na linach śmieszną flotę prowadź
I mrówczych mocarstw dawne błędy
Obszarom chmur daj kamienować.
Dopóki niebo jest i ziemia
Dla nowych Miast gotuj przystanie.
Poza tym nie ma wybaczenia.
Będę się starać, mój dziekanie.
(„Do Jonatana Swifta”)
Z Miłoszem-eseistą toczyłem spór (a i on sam zmagał się ze sobą). Jego opinie wydawały mi się nieraz jednostronne, uzależnione od antagonisty, będące zbyt spętanym negatywnym odbiciem cudzych sądów. To nie była suwerenność głosu, której szukałem. W prozie odnajdywałem ją u Gombrowicza, na kartach „Dzienników”. Miłosz-poeta pomagał mi widzieć rzeczywistość w całym jej bogactwie. Jego głos wciąż ulegał oczyszczeniu i wzmocnieniu. Może przeniesienie się do Berkeley i oddalenie od paryskich dysput sprzyjało krystalizacji. Amerykańskie wiersze pozbawione są politycznej czy ideologicznej tezy. Działają tonem, obrazem, ruchem myśli, są przekazem wyobraźni sensownej. Nie da się ich sprowadzić do formuł. Wybrane słowa zdają się konieczne, podyktowane przez Głos. Pamiętam do dziś, z jaką siłą spadły na mnie początkowe linijki „Gucia zaczarowanego”:
Pochyłe pola i trąbka.
Ten zmierzch i nisko leci ptak i błysły wody.
Rozwinęły się żagle na brzask za cieśniną.
Wchodziłem we wnętrze lilii mostem złotogłowiu.
Dane było życie ale niedosiężne.
Od dzieciństwa do starości ekstaza o wschodzie słońca.
We wczesnych wierszach Miłosza, choćby tak różnych i wspaniałych jak „Bramy Arsenału”, „Kołysanka”, „Powolna rzeka”, ironia miesza się z uniesieniem, między słowem a wizją istnieje dramatyczny dysonans – wołanie o zbliżającej się katastrofie, wyrażone w bogactwie tonów, form, obrazów. Słychać zmaganie się wielu głosów. Kiedy katastrofa nastąpiła, głos uległ uspokojeniu, oczyszczeniu, czasem przeradza się w szept o winie tego, któremu dane było przeżyć. Najbliższe mi wiersze powtarzają prawdy elementarne, dotykają ręką otaczającego świata, aby uratować się od rozpaczy. Słowo ma niezrównaną siłę prostoty pozwalającej trwać mimo klęski:
Od lat, od lat, ta sama, niepojęta,
Choćbym za zrozumienie całe życie dał,
Równina pod chmurami niskimi rozpięta
Smugami pyłów i zbożowych fałd.
Od lat, od lat, ta sama, niepojęta,
Z gromadami kobiet na kartofliskach,
Z pólkiem, gdzie koniczyna mieni się niezżęta,
Z komarów długą skrą przy końskich pyskach.
(„Równina”)
Po wojnie jakże trudno było umocnić suwerenność głosu. Miłosz podejmował wyzwania współczesności; mocował się z ideologią, historią, filozofią. Poezja pozwalała mu wyrwać się spod władzy schematów. Przynosiła nową dykcję, a z nią ocalenie. W amerykańskich wierszach poprzednie doświadczenia nabrały nowego blasku. W późnych dziełach czas i przestrzeń wezwane zostały na służbę poezji pełnej, nie bojącej się czerpać materiału z wielu źródeł. Tyle kontynentów, epok, języków, ludzi, problemów przetworzonych, ale ukazanych z precyzją objawicielskiego szczegółu. Poemat „Po ziemi naszej” był chyba pierwszym tak pełnym hymnem na cześć języka, wyobraźni, pamięci (z ciągłym zrozumieniem ich kruchości, kuszącej niedosiężności):
A słowo z ciemności wyjawione było gruszka.
Krążyła dokoła niego podskakując to próbując skrzydełek
Ale kiedy już – już piłem z niego słodycz, oddalało się
Więc ja do cukrówki – wtedy kąt ogrodu,
złuszczona biała farba drewnianych okiennic,
krzak dereniu i szelest przeminionych ludzi.
Więc ja do sapieżanki – wtedy zaraz pole
za tym, nie innym płotem, ruczaj, okolica.
Więc ja do ulęgałki, do bery i do bergamoty
Na nic. Między mną i gruszką ekwipaże, kraje.
I tak już będę żyć, zaczarowany.
„Kiedy boli, powracamy nad jakieś rzeki”… Późna twórczość Miłosza jest takim powrotem. Nie do krainy nostalgii ani do idealnego domu bezczasowości. Podwójna jest przestrzeń i czas co najmniej podwójny. Powracamy nad Issę i jesteśmy nad Sacramento. Od „Gucia zaczarowanego” (tak lubiłem zaglądać do tego tomiku, aż zginął śmiercią walecznych podczas rewizji – gdzie jesteś, Guciu? Czy tęsknisz za twoim panem?). Miłosz pamięcią wierną i wyobraźnią precyzyjną buduje własną krainę. Jej obrazem najpełniejszym jest poemat „Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada”. Ale przecież zarys tego kraju odnaleźć można w „Traktacie poetyckim”, a zapewne i jeszcze wcześniej. „Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada” opisuje duchową ojczyznę, zaprzeszły czas krajów niedokonanych, ich stan obecny i przyszłe perspektywy. „Jest to kraina, o której pewien znamienity alchemik napisał, że znajduje się tam, gdzie ją umieszcza pierwsza i najważniejsza z potrzeb naszego umysłu, ta sama potrzeba, która powołała do życia geometrię i nauki ścisłe, filozofię i religię, moralność i sztukę. Napisał również ów alchemik, a przy tym sojusznik Descartes’a, że nazwa krainy może brzmieć Saana albo Armageddon, Pathmos albo Lethe, Arkadia albo Parnassus”.
„Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada” to komentarz do drogi znad brzegów Niewiaży na brzegi Zatoki San Francisco, drogi prowadzącej przez ludzi, obyczaje, wierzenia, języki – tak, poemat o niezastygłym głosie, o umacnianiu władzy mowy, mimo klęsk. Polilog kultur – nazwał go Tomas Venclova. Mieszają się języki, style, proza i mowa rymowana, cytaty z encyklopedii i z Biblii, staropolszczyzna i łacina, Litwa Ojczyzna i Kalifornijski Dom, obrona słowa i jego bezradności:
… ściskaj się pasem, męstwo udając do końca,
Dlatego tylko że dzień i rżenie konia rydzego.
O równiny. Błyskające pociągi mgliste.
Idą dzieci pustkowiem, szaro za wioską czuchońców.
Royza rotmistrz umarły. Mowczan. Wichry gniewliwe.
A złorzeczeństwo niezbożnych bardzo gorzkie jest ukąszenie.
I nigdy już nie uklęknę nad rzeką w maleńkim kraju
Żeby co we mnie kamienne rozwiązało się,
Żeby nic już nie było prócz moich łez, łez.
…………………….
Pod granatową chmurą, z błyskiem konia rydzego
To co było niejasno poznaję.
Spada odzież mojego imienia
I gwiazdy w wodach maleją.
Znowu tamten nienazwany mówi za mnie
I otwiera znikające senne domy.
Żebym pisał, tutaj w pustkach
Za morzem i ziemią.
Cóż zdołam więcej powiedzieć niż to, że w tych słowach, pomniku pamięci i wyobraźni, słyszę głos po Mickiewiczowsku celny? Z pomocą znów przychodzi Miłosz. Jego dwa ostatnie tomy esejów, tworzące dopełniającą się całość, „Ziemia Ulro” i „Ogród nauk”, stanowią jakby aneks do poematu „Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada”. Nigdy dotychczas eseistyka Miłosza nie wydała mi się tak szczera i tak doskonała. Może „Widzenia nad Zatoką San Francisco” zbliżają się do tej postawy wyznania osobistego i prostego. Jeszcze w „Prywatnych obowiązkach” fobie przesłaniają czasem horyzont, podważają sprawiedliwość sądów, suwerenność głosu. „Ziemia Ulro” jest książką wielowarstwową, oszałamia bogactwem treści, a jednocześnie starannością kompozycji. Można ją czytać na wiele sposobów. Miłosz przyznaje się do odmienności tonu. W tej prozie będzie mówić pełnym głosem. „Kim byłem? Kim jestem teraz, po latach, tutaj na Niedźwiedzim Szczycie, w mojej pracowni nad Pacyfikiem? Długo odkładałem opowieść o niektórych moich duchowych przygodach, napomykając o nich, ale niechętnie i powściągliwie. Aż spostrzegłem, że jest późno i w dziejach naszej zmalałej Ziemi, i w dziejach jednego żywota, i że pora byłoby przezwyciężyć tę nieufność do czytelnika, która zawsze dawała mi się we znaki”.
„Ziemię Ulro” czytałem przede wszystkim jako autobiografię, opowieść o duchowych przygodach Miłosza: jak walczył o wiarygodność i suwerenność głosu, jacy mu w tym pomagali przewodnicy. Szukałem wizerunku autora, mniej interesowała mnie słuszność jego opinii o Mickiewiczu czy Blake’u. To są przewodnicy, których można zastąpić innymi, ważniejszy wydaje mi się kierunek wewnętrznych poszukiwań. Ziemia Ulro: świat ludzi bezdomnych, wyzutych z wyobraźni, odciętych od tradycji, nie wierzących w sens przyszłości, ludzi nie potrafiących porozumiewać się prawdziwie, pozbawionych głosu. Przed tymi zagrożeniami Miłosz szuka obrony. Pragnie przedostać się ku innej krainie, gdzie słowo odzyska sens, gdzie przeszłość i przyszłość będą żywe. Nie ku utopii się kieruje, nie ku przeszłości idealnej czy idealnej ziemskiej przyszłości. Czy imię tej krainy brzmieć będzie Lauda, Pathmos czy Parnassus? Miłosz nie daje ostatecznych odpowiedzi.
Ziemia Ulro, jak ją rozumiem, to nie konkretna kraina geograficzna ani nazwa konkretnej formacji historycznej, to możliwość duchowego wyjałowienia obecna stale w życiu zbiorowości i jednostki. Miłosz jest na to niebezpieczeństwo szczególnie wyczulony: „Tragizm mojego życia ustał mi odsłonięty w młodym wieku jako napięcie dwóch równoważnych i przeciwstawnych sił – afirmacja, otwarcie się – dar, przeciwko negacji, wycofaniu się, samokontroli”. Dlatego podjęty przez niego wysiłek sensownego zorganizowania duchowej przestrzeni, jego twórczość, jest tak przejmującym przykładem walki o sensowność głosu. „Ziemia Ulro” kreśli genealogię tej walki, genealogię Miłosza.
Opisuje pierwsze urzeczenia wyobraźni, dziecinne spotkanie z potęgą Erosa. Kupiono mu, sześcioletniemu, tanią zabawkę. „Kochać się w drewnianej wiewiórce! A czyż nie kochałem się później w ilustracji, w ptaku, w poecie, w słowach jednej linijki spiętej rytmem?”. Na Ziemi Ulro wyobraźnia zamiera. Triumfuje świadomość odcięta od źródeł, pozbawiona dostępu do wartości, pogrążająca się w bezsensie. Reakcja obronna przyjmuje różne formy: „Sądzę dzisiaj, że zwiedziłem niezgorzej, w samym sobie, okropności Ulro. Moim nieszczęściem było zawsze Widmo, czyli bardzo silne ego, zamykające mnie w państwie Urisena, gdzie za ważne wolno poczytywać tylko to, co ogólne, społeczne, statystyczne itd. Biedna moja Urthona czyli Wyobraźnia próbowała mnie wyrwać z więzienia, ale natrafiając wszędzie na zamknięte drzwi ryła podziemne tunele, aż udawało jej się niekiedy, np. w «Trzech zimach», mnie dopaść”.
Po ratunek Miłosz zwraca się ku tym, którzy dysponowali możliwie dużą siłą głosu, ku dziełom odsłaniającym coś z sensotwórczej (współtwórczej) władzy ludzkiej wyobraźni. Historię kultury traktuje jako żywe dziedzictwo. W okresach dekadencji musimy kierować się ku przeszłości, bo przeszłość silniej i głębiej do nas przemawia niż dzieła współczesne. „Literatura w pomyślnych okresach ma zdolność sięgnięcia do zagadnień dla człowieka podstawowych. W okresach niepomyślnych traci tę zdolność i jakby zapomina, że takie zagadnienia istnieją”.
W „Ziemi Ulro” i w „Ogrodzie nauk” szukałem duchowej autobiografii pisarza, który w sposób wyjątkowo dramatyczny zmagał się z problemem głosu. To są studia o przesileniu władzy mowy w postromantycznej kulturze. Zawierają kilka niezwykłych myśli o związku języka z rzeczywistością duchową, o stylu duchowym, ograniczeniu pisarza przez styl epoki. W czterostronicowym szkicu o Mickiewiczu z „Ogrodu nauk” znalazłem na temat historii literatury polskiej więcej rzeczy ważnych niż w wielu grubych tomach. Jakże chciałbym przeczytać rozwinięcie i uszczegółowienie tych pomysłów, napisaną przez Miłosza „Historię polskiego głosu”, dzieje literatury z punktu widzenia tego, jak dużo z rzeczywistości mogła w danej epoce udźwignąć! Zdobycie głosu nie zależy bowiem tylko od nas samych, epoka wyznacza przestrzeń problemów i stylu. Jednostki mogą się poza te ograniczenia wyrwać, ale dzieje się to często kosztem okaleczenia. Chyba że nawiążą do „silnego nurtu” języka. Tutaj tradycja, właściwie odczytana, może być dla nich wsparciem.
Poszukiwanie duchowej genealogii, czyli tworzenie własnej wersji historii literatury, dla pisarza pragnącego wyrwać się z Ziemi Ulro jest szansą ratunku, sprawą podstawowej wagi. Dzieło trwa, jeżeli autor wypracował głos zdolny przemówić do przyszłych pokoleń, jeżeli wybrał silny – kulturonośny – styl duchowy, inaczej jego twórczość jest tylko przemijającym, choć efektownym, wyrazem mody. Artysta przypomina skąpca-ciułacza, stara się wepchnąć do materaca jak najwięcej banknotów. Czy zostawi skarb? To nie zależy od dzisiejszych notowań na giełdzie. „Banknoty nie mają jednak wartości bezwzględnej i jeżeli zostaną wycofane z obiegu, cały skarb jest na nic. Nie muszą być wycofane z obiegu, ale bywają. Kto pisze, idzie za swoim ideałem danego języka i danej kultury. Nie musi przegrać, ale może przegrać – i wtedy, nawet jeżeli stworzył arcydzieła rytownictwa i kaligrafii, będą one wyrzucone na śmietnik, natomiast wysoko cenione będzie to, co dla niego było tandetą”.
Fascynował mnie w tych utworach nowy, odmienny głos, zdobywający się na szczerość wobec siebie, spragniony prawdy o świecie, jakkolwiek trudnej i niedosiężnej
Polszczyzna Reja, Górnickiego, Kochanowskiego, literacko sprawna, uległa wynaturzeniu w Baroku, który podjął i rozwinął jej wady: słabą modulację rytmiczną, rozwlekłość opisów, makaronizmy. Przełom nastąpił w erze stanisławowskiej. Wówczas wykształcił się język energiczny, trafny, żywy do dziś. To jest „trzecia polszczyzna”, źródło, do którego należy wracać. Miłosz rozwija tę tezę w zdaniach wyjątkowo mi bliskich. „Ta trzecia polszczyzna to Krasicki, Trembecki, Fredro, Mickiewicz – ale już nie Słowacki, który wybiera boczny nurt, odżywiany przez pozostałości Baroku, już nie Krasiński i z pewnością nie Norwid. Sprawdzianem energii języka powinna być proza, ale nie zaryzykuje się wielkiej przesady mówiąc, że trzecia polszczyzna prawie nie owocuje tu dziewiętnastowiecznej powieści. Przeciwko niej działa wszelka stylizacja, a tym właśnie jest gawęda jako gatunek literacki. Wyjątkowo uzdolniony językowo Sienkiewicz rozszerza gawędę na całą «Trylogię»”.
Młoda Polska jest klęską języka, oddaleniem się od trzeciej polszczyzny. „Wszystko znali, wszystko czytali, i Nietzschego, i Baudelaire’a i francuskich symbolistów, ale w papkę im się to pod piórem zamieniało. W tej próbie ujęcia nowych intelektualnych treści polski przegrywał bo dowolnością składni uwiedzeni, wyobrazili sobie, że wszystko wolne. Jakimiż pisarzami byliby Przybyszewski, Kasprowicz, Tetmajer, Miciński, Berent, gdyby na miarę swoich uczuciowych napięć i przemyśleń zagospodarowali język! (…) Jest prawo danego języka i jest rzeczywistość, jakakolwiek, duchowa czy fizyczna, która wymyka się nam i stawia opór. Za zdrowy wolno uważać język, jeżeli nie wykraczając poza swoje prawo. Jest dzielnym zapaśnikiem i stara się tę rzeczywistość uchwycić. Prawda jest jego higieną”.
Mickiewicz najpełniej zrealizował ideał polszczyzny. „Pan Tadeusz” jest poematem metafizycznym: jego doskonale harmonijny i przezroczysty styl odsłania harmonię istnienia, ład otaczającej nas rzeczywistości. U Mickiewicza słowo trafia w wizję, obraz pokrywa się z konturem treści. Jak określić tę mickiewiczowską przejrzystość? Wybrane słowo wydaje się jedyne, idealnie zgadza się z zamierzeniem, nie czujemy stylu, dotykamy rzeczywistości. Mickiewicz i Słowacki to dla mnie dwa wzorcowe przykłady odmiennego stylu. Kryje się za tym, jak podejrzewam, odmienny stosunek do języka. Słowacki każe się zachwycać słowem, wybrał je wśród wielu możliwych, najpiękniejsze, mieniące się jak tęcza, zwiewne. Słowa komponują się w ciąg impresji, płynne kontury obrazów nachodzą na siebie. Język może tworzyć wiele wizji, ale ich związek z rzeczywistością jest nieostry. Świat nie stawia oporu. U Mickiewicza słowo musi być ściśle związane z rzeczywistością duchową. Wybór słowa łączy się z odpowiedzialnością, istnieją style fałszywe, język, pozostawiony sam sobie, potrafi oszukać.
Bliskie mi są uwagi Miłosza o stylistycznym niedowładzie polskiej prozy. Jaka różnica, językowa i duchowa, między nią a wspaniałą poezją. Wśród powieści, które były dla mnie objawieniem i formowały widzenie świata wtedy, gdy się ono formuje, gdzieś między dwunastym a osiemnastym rokiem życia, nie pamiętam ani jednego utworu polskiego. „Trylogia” raziła mnie sztucznością, nie z powodu braku intelektualnej głębi (co jej krytycy zarzucali), nie tego szukałem, Dumasa czytałem przecież z wypiekami. Z powodu literackiej stylizacji, całej tej sarmackiej łacińskości. Zgadzam się z Miłoszem w jego opinii o Gombrowiczu: wielkość tego pisarza kryje się w suwerenności i energii stylu. „Ostatecznie trzeba powiedzieć, że Gombrowicz dlatego miał prawo kłócić się z Mickiewiczem czy nawet sięgać po rząd dusz, że jego polski jest taki, jaki powinien być w prozie język mickiewiczowski”. Zgadzam się też, że „Transatlantyk”, przy całej wirtuozerii stylistycznej zabawy, nie należy do kanonu Gombrowiczowskiego dzieła, bo jest pastiszem barokowej gawędy. Dodałbym, że „Ślub” także drażni mnie „robieniem” mistrzostwa onirycznego Szekspira. W powieściach, „Pornografii” i „Kosmosie” także pobrzmiewa stylistyczna konwencja, język traci przejrzystość, bywa spętany (choćby w narzuconej swobodzie). Ale w „Ferdydurke”, w niektórych opowiadaniach słychać już tę siłę i trafność słowa, która stanowi o wielkości „Dzienników”. To bez wątpienia najwybitniejsze dzieło Gombrowicza.
Do rozważań o polskiej prozie dodałbym, że w dziewiętnastym wieku raz przynajmniej osiągnęła sprawność i energię zdumiewającą. Nie u twórcy powieści, u pisarza politycznego. Mówię o Mochnackim. Jeżeli we wczesnych pracach bywa jeszcze z niemiecka mętny, to w przedmowie do dzieła „O literaturze polskiej” brzmi już polszczyzna suwerenna, przejrzysta. „Ten będzie odtąd nasz rytm i ta melodia”. Formuły Mochnackiego zapadają w wyobraźnię, wydają się oczywiste. Nie myślimy o słowach, bo wskazują nieomylnie na treść. Kto wątpi, czy prozę polską stać na siłę uderzenia, precyzję rysunku, swobodę wyrazu, niech zwłaszcza przeczyta (jeżeli gdzieś dostanie, bo od wojny nie udało się tych dzieł opublikować) „Powstanie narodu polskiego” i artykuły z okresu emigracji. Mochnacki osiągnął zdumiewającą siłę głosu, ale ten rytm i ta melodia brzmiały tylko parę lat, nie zdążyły się pełniej rozwinąć i nie znalazły naśladowców.
Refleksja nad własną tradycją jest jednym ze sposobów wymykania się spod władzy Ulro. Widzi się ograniczenia, lecz zyskuje się swobodę. „Mój człowiek więc, wolny bo osamotniony, gospodaruje sobą ostrożnie, daleki od radykalizmu nicości jak u Becketta, ale też różni się od człowieka Becketta tym, że nie pojawia się znikąd i jest wdzięczny tradycji. Gdyby mnie spytano, skąd pochodzi moja poezja, odpowiedziałbym, że z dzieciństwa, a więc z kolęd, z liturgii nabożeństw majowych i nieszpornych – jak też z Biblii Gdańskiej, jedynej wtedy dostępnej”. Wdzięczność wobec tradycji, jakkolwiek indywidualnie rozumianej, wdzięczność wobec przewodników; dla Miłosza byli to Blake, Mickiewicz, Oscar Miłosz, Swedenborg, dla innych będą to inni. Jako dziecko Miłosz rysował mapy wymyślonych krajów, ale posługiwał się fragmentami zapamiętanymi z prawdziwych atlasów. Dziś także swoim dziełem szkicuje taką mapę, porządkuje przestrzeń duchową zgodnie z doświadczeniem i wyobraźnią.
Lauda jako przeciwieństwo Ulro? Każdy musi sobie sam odpowiadać, jakiej potrzebuje mapy, aby się w świecie odnaleźć. Dzieło Miłosza postanie przykładem, że można dotrzeć do rzeczywistości i przekazać ją innym w słowach.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 3/1981