Broń nas, Boże, od duchownych, którzy znają się na wszystkim. Ale ksiądz, który wyrzekałby się męskości, współczesności i sztuki, byłby po prostu niebezpieczny.
Łukasz Drewniak na łamach portalu Teatralny.pl w swoim wpisie z 9 kwietnia daje wyraz dwóm stanom: oburzeniu i zdziwieniu. Oburzenia Łukasza Drewniaka komentować nie będę, bo nie ja jestem jego powodem, ale zdziwienie – i owszem. Autor bowiem drugą część swego wpisu poświęca mojej osobie jako recenzentowi i księdzu.
Przyznaję, że rzeczony wpis najpierw mnie rozbawił, potem zirytował, a na końcu – niestety – wzbudził we mnie niesmak. I właściwie można byłoby przejść nad tym tekstem w milczeniu, gdyby tylko dotyczył mojej osoby, ale teza w nim zawarta jest szersza, dotyczy bowiem – jak pisze Łukasz Drewniak – „polskiej myśli katolickiej” i „kapłaństwa katolickiego”, z których to autor (jak sam przyznaje) „nic nie pojmuje”. I z tym się akurat zgadzam, bo w rzeczy samej – nic Łukasz Drewniak z kapłaństwa nie pojmuje.
Ale zacznijmy od początku. Punktem wyjścia dla tak stanowczej konkluzji jest dla autora moja recenzja inscenizacji opery „Così fan tutte” W.A. Mozarta w reżyserii Jacka Papisa, która miała miejsce w szczecińskiej Operze na Zamku. Łukasz Drewniak zaczyna niby pochlebczo: że ks. Draguła jest „tak zwanym księdzem otwartym i postępowym”, czego dowodzi fakt, że „chodzi do kina”, „ogląda telewizję”, „czyta książki”, a nawet „pisze jędrnym i zrozumiałym językiem”. Wszystko to jest jednak wybaczalne, problem zaczyna się wtedy, gdy Draguła wybierze się posłuchać i pooglądać „opery figlarne” w rodzaju tejże mozartowskiej. Po powrocie bowiem rodzą się w jego umyśle recenzje z jakże niepokojącymi tytułami, jak choćby „Uwodzenie w epoce #metoo”.
Łukasz Drewniak – co ważne – nie neguje merytorycznej wartości recenzji: „Tekst właściwie dobry, wartki, dający wyobrażenie o inscenizacji”. I z tego stwierdzenia cieszę się bardzo, wszak nie jestem zawodowym recenzentem, nie skończyłem teatrologii, nikt mnie krytyki teatralnej nie uczył. Ot, krytyk-samouk, krytyk-amator. „Ale ten tytuł…” – z niejakim wydęciem warg (tak to sobie wyobrażam) i niesmakiem dodaje Łukasz Drewniak. „Czyż przystoi on najbardziej nawet liberalnemu kapłanowi?”.
Rozumiem, że kamieniem obrazy jest tutaj słowo „uwodzenie”, które z języka kapłańskiego winno być wykluczone, albo – jak sugeruje Drewniak – jego użycie powinno się ograniczać jedynie do wspomnień o uwodzeniu w życiu przedkpałańskim, ewentualnie do opisu uwodzenia kaznodziejskiego, tudzież potępienia prób uwodzenia w konfesjonale. Ale żeby o uwodzeniu jako takim? Przypomina mi się tutaj anegdota z czasów licealnych, gdy dyżurna przyszła na lekcję podać ogłoszenie, że w domu kultury przyjezdny teatr będzie pokazywał dwie jednoaktówki Mrożka: „Karol” i „Strip-tease”. Przestraszone dziewczę przeczytało ten drugi tytuł jako się pisze, co wywołało śmiech dorosłych już licealistów, którzy już wiedzieli „o co chodzi”. Pani – zresztą polonistka – zareagowała natychmiast. Zrugała uczniów, a dziewczę wytłumaczyła: „Co się dziwicie? Dziewczyna prosta, ze wsi. Mama jej takie słowa wykreślała”. Idąc za radą Łukasza Drewniaka, wychowawcy seminaryjni też powinni takiej cenzury książek dokonywać i stosowne słowa wykreślać, choćby takie „uwodzenie”, że o gorszych nie wspomnę.
Konsekwentnie więc Drewniak uważa, że „akurat w temacie uwodzenia czytelnicy nie chcieliby mieć z nim, kapłanem, żadnej wspólnoty doświadczeń i poglądów. Bo raczej ksiądz jest po to, żeby nie uwodził, żeby się na uwodzeniu zwyczajnie nie znał. I nie dzielił się z nami przemyśleniami na ten temat”. A dlaczego ma się nie znać? Drewniak wykłada to swym credo: „nieustannie dziwią mnie próby udowadniania przez rozmaitych kapłanów, że nadążają za współczesnością, są mężczyznami, rozumieją sztukę współczesną. Kapłaństwo katolickie w jakimś stopniu było dotąd wyrzeczeniem się właśnie współczesności, męskości i sztuki. Lub przynajmniej niewspominaniem, że ma się w nich jakąkolwiek orientację”.
Nie ma nic gorszego niż ksiądz niemężczyzna, nieświadom siebie, albo zapominający o swej płci i wynikającej z niej tożsamości czy to na ambonie, w konfesjonale czy sali katechetycznej
Teza jest tak kuriozalna, że szkoda czasu na jej racjonalne obalanie. Przypomnę tylko inną – powszechnie znaną i opowiadaną w różnych wersjach – anegdotę o królowej Izabeli Kastylijskiej, arcykatolickiej zresztą, która, jak wiadomo, „nie ma nóg”. Nóg królowej się nie zauważa, nie mówi się o nich, nie wspomina, a w konsekwencji nie obdarza się jej pończochami. Jej ciała nie należy bowiem sprowadzać do porządku śmiertelnego, człowieczego i kobiecego. Już sama świadomość, że jej nogi – jak u wszystkich – gdzieś się kończą, winna wywołać wewnętrzny sprzeciw i oburzenie. Czegóż – trzymając się postulatów Łukasza Drewniaka – ksiądz nie powinien posiadać bądź o czym nie powinien przynajmniej wspominać? Nie odważę się wyliczać szczegółowo. Jedno jest pewne: winien się wyrzec swej męskości, zapomnieć, że jest mężczyzną, popaść w jakiś aseksualizm, zgodnie z tym, co Herbert pisał w wierszu „Homilia”: „jaki dziwny ma ten kapłan głosu organ / ani męski ani żeński ni anielski”. Ot, postulowany ideał.
Nie ma chyba jednak nic gorszego niż ksiądz niemężczyzna, nieświadom siebie, albo zapominający o swej płci i wynikającej z niej tożsamości czy to na ambonie, w konfesjonale czy sali katechetycznej. Jakoś nikt kandydatów do kapłaństwa nie kastruje, a mam nadzieję, że i oni samych siebie duchowo i psychicznie nie kaleczą. Papież Benedykt XVI nawet o miłości Boga pisał w kategoriach erosu, którego On sam nie jest pozbawiony, a także wszystkie Jego dzieci – w tym księża. A że Łukasz Drewniak zdaje się utożsamiać to, co w człowieku erotyczne, z czerwonymi gatkami z napisem Amor albo – excusez le mot – „dupczeniem”, to już bardziej jego problem niż mój.
I tutaj właśnie rodzi się moje oburzenie i niezgoda. W konkluzji swego tekstu Drewniak bowiem podpowiada „usłużnie inny rewelacyjny tytuł dla nowego tekstu księdza profesora: „Kupcząc i dupcząc (notatki po spektaklu «Przed sklepem jubilera»)”. Zestawienie sztuki Karola Wojtyły, w której przyszły papież pisze o miłości, z tytułem – bo wszak o to idzie – dramatu „Shopping and Fucking” Marka Ravenhilla (tak, ks. Draguła zna nawet takie teksty ku zgorszeniu zapewne Drewniaka) jest tak niesmaczne i żenujące, że pozostawię to już bez dalszego komentarza.
Łukasz Drewniak odmawia prawa do recenzowania opery o uwodzeniu komuś, kto w tej kwestii nie ma z widownią – jak pisze – „wspólnoty doświadczeń i poglądów”. Idąc tym tropem, trzeba by autorowi tej tezy odmówić prawa do recenzowania choćby „Dialogów karmelitanek” Poulenca czy opery „Suor Angelica” Pucciniego – wszak Drewniak zakonnicą nie jest, więc cóż może mieć w tej kwestii do powiedzenia. Doświadczeń obozowych nie ma, więc takiej na przykład „Pasażerki” Weinberga też recenzować nie będzie. Zostawmy recenzowanie „Traviaty” paniom lekkiej konduity, ale kto nam w tej sytuacji zrecenzuje „Makbeta”?
Broń nas, Panie Boże, od księży, którzy znają się na wszystkim. Ale ksiądz, który – jak postuluje Drewniak – wyrzeka się współczesności i sztuki (o męskości już wspomniałem) jest po prostu niebezpieczny. Nie, nie chodzi o to, by się tej współczesności dał pochłonąć, ale bez jej poznania i rozumienia ani rusz. Obie te sfery nie są wcale ani złe, ani potępione, by się ich wyrzekać. W nich – że pójdę nieco kaznodziejsko – żyje człowiek i w nich dokonuje się tegoż człowieka zbawienie. Łukasz Drewniak – mam wrażenie – wyznaje jakieś dualistyczne, wręcz manichejskie i z ducha niechrześcijańskie widzenie świata, który trwale się rozpadł na sacrum i profanum. Zaiste, nic z myśli katolickiej nie rozumie, ani z katolickiego kapłaństwa, o którym pięknie pisał ksiądz od sztuki – ks. Janusz St. Pasierb: „Mówiąc do Boga, księża muszą być po stronie ludzi; mówiąc do ludzi, muszą być po stronie Boga. Żyć między niebem a ziemią to nie jest sytuacja towarzyska”.
A mojej recenzji zwyczajnie Łukasz Drewniak nie zrozumiał, pisząc że „autorytet kościelny nazywa to niewinnym flirtem”: „można obce kobiety po pupci klepać, można sekretarki po kolanku gładzić”. To jest właśnie czytanie z tezą. I w gruncie rzeczy jest to obraźliwe, bo pełne insynuacji nie tylko co do poglądów, ale i zachowań.
I pomyśleć, że na tekstach Łukasza Drewniaka w „Tygodniku Powszechnym” uczyłem się teatru.