Zima 2024, nr 4

Zamów

Katyńska miara

Zdjęcie z 1943 roku z ekshumacji ciał polskich oficerów zamordowanych przez NKWD w Katyniu w 1940

Groźne pytanie: „kto winien zbrodni katyńskiej?”, nie znalazłszy konkretnych adresatów, przekształciło się w dzie­cinnie naiwne pytanko: „kto to zrobił: oni – komuniści, czy my – Rosjanie?”. Entuzjazm, z którym zaczęto to wyjaśniać, nie pozwolił zastanowić się, czy taka różnica w ogóle ma znaczenie.

„Co myśli Pani o Polsce?”. To pytanie, zwłaszcza gdy pojawia się w kon­tekście propozycji napisania artykułu, kryje w sobie twarde przekonanie, że ja – czy też my, Rosjanie – w ogóle o niej myślimy.

Z jednej strony – oczywiście, jakże nie myśleć! Nasze losy splotły się tak mocno i tyle w nich dramatyzmu! Wiele jest dowodów świadczących, że taka myśl prześladowała najprzedniejsze umysły mojej ojczyzny. Potom­kom przekazali jednak nie ją, lecz rezultaty swojej gorącej z nią walki.

„Zostawcie! to wewnętrzny spór Słowian” – pisze Puszkin w 1831 roku w wierszu „Oszczercom Rosji”. Następne słowa tego wiersza niczego do tej głównej myśli nie wnoszą. „Zostawcie!”. Poeta nie stara się przekonać „oszczerców” do swojej racji. On ich zaklina, grożąc „izmailskim bagnetem” i „stalową szczecią”, by nie dotykali tego tematu. Poetę mogą zawieść ner­wy – w końcu to poeta. Ale dokładnie takie same emocje, nie poparte żadnymi logicznymi dowodami, wkradają się nagle do suchej, naukowej rozprawy historyka Karamzina: „Niech sobie cudzoziemcy osądzają rozbiór Polski. Wzięliśmy, co nasze!” („O dawnej i nowej Rosji…”).

Zbrodnia katyńska trwała 50 lat i nikt z nas jej nie przerwał. Nie mog­liśmy nawet przekazać tej powinności następnym pokoleniom, bo nasza bezczynność tę zbrodnię przedłużała

Swietłana Fiłonowa

Udostępnij tekst

Myśl o Polsce paliła. Zawsze – prawdopodobnie na długo przed XVIII wiekiem. „We­wnętrzny spór Słowian”, wiele na to wskazuje, rozpoczął się w momencie, kiedy rozeszły się drogi Rosji i zachodniego chrześcijaństwa. Europa, jak mówił Czaadajew, „wyruszyła na poszukiwanie prawdy i po drodze znalaz­ła dobrobyt”. My poszliśmy własnymi, na żadnych mapach nie oznaczonymi drogami i nie znaleźliśmy ani jednego, ani drugiego. Tyle że ta szczególna droga Rosji prowadziła przez Polskę.

To nieprawda, że nie uważaliśmy jej za Zachód, jak to potem twierdzo­no. Odwrotnie. „Czuliśmy” ją jak Zachód. Ale Zachód zrozumiały, wyraża­jący siebie, swoją ideę, w dostępnym nam języku i jednocześnie – zdolny nas zrozumieć. Także wówczas, gdy sami tego bardzo nie chcieliśmy. Być może już od dawna nikt nie miałby wątpliwości, że „rozumem Rosji nie poj­miesz, arszynem jej nie zmierzysz”, gdyby nie Polska. Tylko ona mogła i pojąć, i zmierzyć. Więcej – często sama stawała się miarą.

Bolszewicy zemścili się za „cierpienia ludu polskiego” – naszego „naj­lepszego przyjaciela”. Co prawda, w latach 1919-1920 ociekająca krwią, rewolucyjna Rosja nie była w stanie odróżnić Polaków od „biełopolaków”. Ale już w 1944 ze szczególną starannością uwolniła polskich robotników od faszystowskich okupantów i miejscowych burżuazyjnych bandytów, wysysających ludową krew. Trudno przyjąć ten wywód za rezultat głębokich przemyśleń i potraktować poważnie. A jednak – ten ersatz myśli zakorzenił się w umysłach moich rodaków całkiem solidnie. Po­trzeba było samoopanowania Claesa, by nie oniemieć, kiedy polityczny komentator NTW (rosyjska telewizja) nie kryjąc ironii i głębokiego oburze­nia pytał: „Czy to znaczy, że w państwach Europy Środkowej naprawdę mogą myśleć, że coś im zagraża ze Wschodu?”. Nasz premier pewnie sam nie wiedział, ile ma racji, kiedy surowo uprzedzał: „naród nie zrozumie roz­szerzenia NATO”. Oczywiście, że nie zrozumie. Zwłaszcza, jeśli niczego mu się nie tłumaczy i, jak dawniej, robi wszystko, by wykluczyć możliwość samodzielnych osądów.

Ciekawe, że – przy naszej ogromnej miłości do obchodzenia rocznic i jubileuszów – nie mogę sobie przypomnieć żadnej, najmniejszej próby upamiętnienia 17 września. Choć już dawno powinien stać się dniem narodowej pokuty.

Aż do dziś nikt nie uważa za konieczne niczego dodać do tego, co o udzia­le Polaków w II wojnie światowej opowiedzieli nam czterej pancerni i ich pies. Nic nie wiadomo o tragicznych losach żołnierzy AK, bardzo mało – o powstaniu warszawskim i procesie szesnastu. Całkiem niedawno młody historyk sztuki napisał znakomity artykuł o historii klasztoru „Optinoj pustyni”. Artykuł znakomity i, co ważne, prawdziwy. Dobrze, powiedziałam mu, nie możemy jednak pominąć faktu, że klasztor był także więzie­niem dla polskich oficerów, których potem rozstrzelano w Katyniu. Mój rozmówca szczerze się zdziwił i kilkakrotnie pytał, czy na pewno się nie mylę. Kiedy mówię o tym Polakom, nie chcą wierzyć. Przypominają sobie jednak, że kiedy po raz pierwszy przyjechali do Tweru, nie mogli znaleźć drogi do Miednoje i że nikt nie potrafił im jej pokazać. Tłumaczą to na swój sposób: „Ci ludzie wciąż się boją, rozumiesz?”. Ja jednak myślę, że i w Pol­sce, i w świecie są ludzie gotowi, patrząc na to, co się u nas ostatnio dzieje, inaczej wyjaśnić przyczyny tej „niewiedzy”. Rosjanie niczego nie zrozumie­li. Niepamięć dalej uważają za normę.

Otwierając tajemnicę Katynia Gorbaczow próbował przerwać tę rozmo­wę ślepego z głuchym, którą od dawna prowadzimy z Europą. Kiedy tak często powtarza się, że „Katyń to papierek lakmusowy w stosunkach pol­sko-rosyjskich”, powinno się także pamiętać, iż to właśnie stosunki z Pol­ską są najlepszym świadectwem stopnia naszej rzeczywistej gotowości do porozumienia ze światem. Jak w rosyjskiej bajce o nieśmiertelnym Kościeju, którego śmierć zamknięta jest w jajku, jajko w kaczce, a kaczka – w morzu. Katyń stwarzał możliwość usunięcia narastających latami kłamstw, nie pozwalających nam stać się normalnym narodem, z którym można po ludzku rozmawiać.

„Proces się rozpoczął”, jak lubił mówić nasz eks-prezydent. Wydawało się, że nie można go zatrzymać. A jednak czyjeś „troskliwe” ręce zdołały pochwycić „jajko” w ostatnim momencie. Kiedy polscy archeolodzy odkryli w Katyniu groby generałów Bohatyrowicza i Smorawińskiego, zastępca gubernatora Smoleńska, Nowikow, pozwolił sobie na polityczną ocenę: „Teraz już nikt nie będzie mógł powiedzieć, że w katyńskim lesie nie ma pol­skich oficerów. A są jeszcze siły, które podają to w wątpliwość, starają się oszukać naród, zamącić jego świadomość”. O ile wiem, tę dziwną myśl – że w Katyniu nie ma polskich żołnierzy – wypowiedział rok wcześniej pub­licznie sam Nowikow. Nie miała żadnych konsekwencji i chyba przeszła nie zauważona. Ale „siły”, oczywiście, są. Tajemnicze, niepojęte, powodowały, że zacinały się zamki w archiwach, krążyły nad negocjatorami, kompliko­wały najprostsze sprawy. One też, najpewniej, spowodowały, że kiedy powołano Komitet do spraw obchodów katyńskich, otrzymał on niejasne pełnomocnictwa, a jego skład wskazywał, iż nie będzie w stanie podejmo­wać wiążących decyzji, co najwyżej może sprawie zaszkodzić.

Moja znajomość z Nowikowem rozpoczęła się w momencie, kiedy „siły” te, ze świstem, przekreślały kolejne punkty polsko-rosyjskiej umowy. Było to w roku 1995. „Noc Walpurgii” trwała całe lato, skracając czas pracy pol­skich ekspertów do dwóch tygodni (zaplanowany na maj, ich przyjazd oka­zał się możliwy… we wrześniu). Sam Nowikow, z właściwym sobie patosem przekonywał dziennikarzy, społeczeństwo, a przede wszystkim Dumę obwodową, że przyszły cmentarz powinien być „wspólny dla wszystkich ofiar represji, nie można dzielić ludzi na swoich i obcych”. Brzmiało to tak szlachetnie, taka w tym była troska o wszystkich umarłych na świecie, iż zrazu trudno było się zorientować, kto jest winny, kto czyje prawa uzurpuje i gdzie swoje, a gdzie cudze.

Miejscową prasę demokratyczną ogarnął amok. Moi koledzy zaczęli poważnie podejrzewać, że w lesie katyńskim ukryte są jakieś fantastyczne skarby, albo też, że są tam ślady nieznanych jeszcze, innych potwornych zbrodni. Inaczej, mówili, po cóż by było powięk­szać rozmiar hańby własnej ojczyzny, takim – mówiąc oględnie – bra­kiem delikatności? W dostrzeżeniu różnicy między swoimi i obcymi, między masowymi morderstwami obywateli obcego państwa a represjami wobec własnych mogło pomóc Nowikowowi prawo międzynarodowe. To prawo pozostawiało niezwykle ograniczone pole dla samowoli miejscowych władz. Konwencja Genewska dokładnie określa przecież nasze powinności. My musieliśmy jedynie wybrać – albo przyjmujemy, takie samo dla wszyst­kich, prawo moralne i oparte na nim reguły stosunków międzyludzkich, albo, jak zawsze, je odrzucamy. Na szczęście idea wspólnego cmentarza umarła śmiercią naturalną. Polski cmentarz wojskowy będzie polskim cmentarzem wojskowym. Pomnik ofiar represji, których imiona pozostają nieznane (tak jak ich groby) stanie obok.

Przez tyle lat zapalaliśmy „wieczne ognie” na mogiłach nieznanych żoł­nierzy w każdym mieście, na skrzyżowaniach wszystkich dróg, nie zadając sobie pytania, czy rzeczywiście musi być aż tak wielu nieznanych? Wspólny grób w nie poświęconej ziemi na ruchliwym skwerze, kamień z napisem: „Nikt nie został zapomniany, niczego nie zapomniano” – tyle ofiarowaliś­my tym, o których jeśli ktoś pamięta to jedynie jako o „środku”, ludzkim materiale potrzebnym dla osiągnięcia czyichś celów. Bez nazwisk i bez własnego losu – to właśnie nazywaliśmy okazaniem czci. W każdym razie nikt nigdy tego nie kwestionował. Nikomu nawet nie przychodziło do gło­wy, że tak naprawdę to zbrodnia. Polacy wzdrygali się na samą myśl, że możemy postąpić z nimi tak, jak chcemy, by postępowano z nami.

Na marginesie – czy naprawdę tego chcemy? Sama dla siebie przepro­wadziłam na ten temat ankietę, pytając ludzi, czy chcieliby być pochowani w zbiorowej mogile. Nikt nie chciał. I nikt nie potrafił powiedzieć, dlaczego.

Ale to właśnie to odwieczne, nie potrafiące się jeszcze wyrazić, lecz prze­cież nie zamordowane człowieczeństwo sprawiło, że wszyscy świadkowie ekshumacji w Katyniu mówili z żalem to samo: „och, gdyby tak naszych opłakali…”.

Na katyńskie mogiły zaczęli przyjeżdżać nowożeńcy (jak kiedyś na gro­by „nieznanego żołnierza”). Taksówkarze i kierowcy autobusów, kiedy sły­szą „las katyński”, stają się nagle uprzejmi. O znajomości z polskimi ekspertami w mieście opowiada się z ochotą i nieskrywaną dumą. Czego potrzeba, aby to człowieczeństwo okrzepło, było zdolne się obronić i wreszcie stało się normą życia w naszym kraju? Bardzo wiele.

Co myślimy o Polsce? Jeśli nazywać rzecz po imieniu, to myśl o niej zawsze jest spowiedzią. Bez niej żadna pokuta nie jest możliwa

Swietłana Fiłonowa

Udostępnij tekst

Można oczywiście założyć, że za wszystko, co dzieje się wokół Katynia złego, winę ponoszą „ciemne siły” z partii komunistycznej, która w ostat­nich wyborach, we wszystkich punktach wyborczych odniosła druzgocące zwycięstwo. Albo z „Rosyjskiego Soboru”, skrajnie nacjonalistycznej organizacji, której ojcem duchowym i jednym z faktycznych przywódców jest metropolita smoleński i kaliningradzki Kirył. I będzie to prawda. Na pewno jednak niecała. Objęcie władzy przez „właściwą” partię nie wystarczy. Co więcej, będzie ono niemożliwe tak długo, dopóki narasta­jąca na nas przez wieki kora nieodpokutowanych grzechów i straszliwych błędów, nie zostanie przez nas samych zeskrobana.

Nie wiem, w jakim stopniu na kształtowanie się naszej mentalności wpłynął fakt, iż prawosławie nie zna spowiedzi w takiej formie, jaką prak­tykuje Kościół katolicki. Dążenia do rozpoznania siebie, poznania praprzy­czyny własnych grzechów i pomyłek, oddzielenia grzechu popełnionego nieświadomie od świadomego i zrozumienia, co przeszkadza nam przeciwstawić się złu. Czasami wydaje mi się jednak, że właśnie tu należy szukać przyczyny charakterystycznego dla nas poglądu na świat.

Rosjanin praktycznie nigdy nie przyjmuje tego, co dzieje się w nim i wokół niego jako rezultatu jakiegoś logicznego procesu. Tym bardziej – jako rezultatu własnych działań. Carowie i prezydenci, bogactwo i nędza, wzrost przestępczości, brud na ulicach i karaluchy we własnym domu – spadają mu na głowę już w ostatecznej formie i zawsze go zaskakują. Rosjanin jest wieczną ofiarą niezależnych od niego okoliczności. Klasyczne rosyjskie pytanie: „kto winien?”, zawsze niesie zarodek rewolucyjnego porywu i zawsze dźwięczy w nim wezwanie, by chwycić za topór. I zawsze wówczas, jak wulkan, wybucha namiętna niechęć do własnej historii. Gorąca lawa zmiata istniejący ustrój, a razem z nim – całą pamięć, całą wiedzę o życiu przed wybuchem. Kiedy wulkan cichnie, lawa – chroniąca nowe tajemnice – porasta kwiatkami, a dymek nad kraterem przekształca się w kadzidło dla nowych bogów.

Prawda o Katyniu była dla komunistów potężnym ciosem. Ale co z nią robić dalej? Na zmierzenie się z takim problemem moi rodacy, także ci peł­ni dobrej woli, po prostu nie byli przygotowani. Groźne pytanie: „kto winien?”, nie znalazłszy konkretnych adresatów, przekształciło się w dzie­cinnie naiwne pytanko: „kto to zrobił: oni – komuniści, czy my – Rosjanie?”. Entuzjazm, z którym zaczęto to wyjaśniać, nie pozwolił zastanowić się, czy taka różnica w ogóle ma znaczenie.

Zbrodnia katyńska miała akt II – ciała pomordowanych nie zostały w sposób godny pochowane. Ta zbrodnia trwała 50 lat i nikt z nas, bez wzglę­du na to, za czyich spadkobierców się uważamy, jej nie przerwał. Nie mog­liśmy nawet przekazać tej powinności następnym pokoleniom, bo nasza bezczynność tę zbrodnię przedłużała, zmieniając tym samym jej wagę i znaczenie. Takie było nasze dziedzictwo pokoleń. Kto więc jest naprawdę winien?

Wesprzyj Więź

No i co myślimy o Polsce? Jeśli nazywać rzecz po imieniu, to myśl o niej zawsze jest spowiedzią. Bez niej żadna pokuta nie jest możliwa. Więc jeśli myślimy – to: wiadomo, co. Ale czy w ogóle myślimy?

Tłum. A. M.-M.

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 2/1996

Podziel się

1
Wiadomość