Światem targają wojny, głód, przemoc, ale to nie one, a właśnie codzienne życie, pozbawione spektakularnych katastrof, pełne jest drobnych, a oburzających wydarzeń, które sprawiają, że świat naprawdę boli.
To u Dostojewskiego można spotkać się z przekonaniem, że jedynym tematem wartym rozmowy jest spór o istnienie Boga. Cała reszta stanowi paplaninę, niegodną stratę czasu. O ile mnie pamięć nie myli, myśl ta wyrażona została wprost w „Braciach Karamazow”; jeśli jednak nie, wystarczająco wymowny jest szereg charakterystycznych dla pisarza figur, powtarzających na rozmaite sposoby: „Jeżeli Boga nie ma, co ze mnie za kapitan?” – jak pijaczyna Marmieładow czy pocieszny komentator Apokalipsy, Lebiediew. Gdyby nie oni, dyskurs religijny byłby zarezerwowany dla gigantów w rodzaju Szestowa, Bierdiajewa czy Ricoeura, a nam pozostałoby milczeć. Niech więc ten tekst będzie „małym Lebiediewem”, jak zdarzają się „małe Baedeckery” czy „podręczne Pitavale”.
W gruncie rzeczy chodzi o to, żeby się zorientować, gdzie się jest. Bóg w Starym Testamencie wielokrotnie zadaje to pytanie – „Gdzie jesteś, Adamie?” „Kainie, gdzie jest twój brat, Abel?”. Stawiam je sobie po latach złych doświadczeń i narastających kłopotów z samookreśleniem, „wciąż bardziej obcy”, uprawiający żonglerkę słowami: postkatolik, okołokatolik. Chyba nie jest to tylko mój problem? Kiedyś u Bierdiajewa spodobało mi się: „wierzący wolnomyśliciel”. Ale to za dużo, to zbyt górnolotne. Więc dziś tylko Lebiediew, członek klubu Ł.Ł.: świadomych swej kondycji Łkających Łotrzyków.
Świat jako spektakl
Należę do ludzi, których pierwszym, podstawowym doświadczeniem jest poczucie obcości, skandaliczności świata. „Jest nas wielu”, ale będę pisał tylko w swoim imieniu. Więc „tak być nie powinno”, powtarzam sobie, kiedy muszę rano wstać, kiedy boli mnie ząb, kiedy dowiaduję się, że ktoś mnie zdradza, kiedy sam zdradzam, kiedy spotykam się z ludzką biedą, kiedy widzę, jak umierają nasi bliscy, jak zdychają ukochane zwierzęta, jak przemijanie konsekwentnie wchłania wszystko, co chcielibyśmy zachować. „Ehej, jak gwałtem obrotne obłoki I Tytan prędki lotne czasy pędzą, A chciwa może odciąć rozkosz nędzą Śmierć – tuż za nami spore czyni kroki”[1].
Świat daje się znieść tylko dzięki wyobrażeniu sobie, że to zaledwie spektakl, pełen przemocy i cierpienia
Światem targają wojny, głód, przemoc, ale to nie one, a właśnie codzienne życie, pozbawione spektakularnych katastrof, pełne jest drobnych, a oburzających wydarzeń, które sprawiają, że świat naprawdę boli. Doprawdy — myślę sobie czasem — nie wiem, co robię w tym panopticum zjadania się istot, w tym miejscu spełniania się groteskowego prawa: „Jeśli coś ma źle pójść, to pójdzie”. Naturalnie, sami twórczo wzbogacamy okropną rzeczywistość o własne okropne decyzje, czyny niegodziwe i głupie; ale wystarczy zetknąć się z ludzką męką umierania na raka, kiedy każde poruszenie ciała, konieczne, aby zapobiec odleżynom, powoduje nowe pęknięcia przeżartych chorobą kości, wystarczy przejść się do Instytutu Neurologii i Psychiatrii, czy do dowolnego szpitala na oddział dziecięcy, a bodaj nawet tylko przyjrzeć się zdychającemu kotu, żeby krzyczeć z oburzenia: „Nie, to nie tylko my jesteśmy winni!”
Więc świat wydaje się spektaklem, pełnym przemocy i cierpienia. Ściślej mówiąc – świat daje się znieść tylko dzięki wyobrażeniu sobie, że to zaledwie spektakl, pełen przemocy i cierpienia. Spektakl tylko, na którego końcu rozedrze się zasłona, który da się kiedyś opuścić. „Och, chciałbym już wyjść z tego miasta, ręce wytrzeć o liście; Cały ten kurz, tłuszcz miasta wytrzeć o liście”.[2] Zaklęte miasto, coś na kształt wirtualnego kina, angażującego i niewątpliwie nie pozbawionego artyzmu, swoistego piękna; kina, w którym poddawani jesteśmy bliżej nieokreślonym próbom, o ograniczonym stopniu prawdziwości. Gdyby istniało tylko to, co poznajemy zmysłami, nie byłoby żadnego powodu, żeby żyć dalej (poza instynktem samozachowawczym, który nas tu trzyma). A i z wiarą w spektakl żyć nie jest łatwo. Nawet jeśli raz na jakiś czas mignie piękny widok, da się przeczuć kosmiczna harmonia, albo biegnące wydarzenia, choćby bolesne, ułożą się w uchwytny, zachwycający proporcjami wzór: żeby rano podnieść się z łóżka i umyć zęby, trzeba mieć w sobie ogromnie dużo heroizmu, albo, pod jakąś postacią, środek znieczulający na podorędziu.
Nie mam żadnego dowodu, że świat jest strasznym i pięknym spektaklem, a więc że jego groza ma granice. Co więcej, rzeczywistość daje się opisać, wytłumaczyć bez zewnętrznych względem niej odniesień. Do poruszania się w obrębie rzeczywistości służy człowiekowi rozum, sprytny komiwojażer tego świata. Natura świata jest rozumna i, w pewnym sensie, nieludzka: to znaczy poddaje się ludzkiej racjonalności i jest całkowicie niema. Jej milczenie jest jedyną odpowiedzią na te wszystkie pytania, wątpliwości, błagania, wreszcie wrzaski, które człowiek wydaje z siebie, tęskniąc za ciepłem, bezpieczeństwem, sprawiedliwością i miłosierdziem[3]. Nic mniej racjonalnego niż ta tęsknota, a przecież ona jest też, jak rozum, głęboko ludzka. I jeśli twierdzę, że świat jest nieludzki, to mam na myśli, że odpowiada tylko części człowieka, skłania go do samookaleczenia. Podsuwa fałszywą antropologię. Mówi jak Mefistofeles, książę tego świata: „Dam ci szczęście, jeśli zrezygnujesz ze swojej duszy”, ze wszystkiego, co nie jest w tobie chłodnym rozumem, obojętnym wobec aksjologii[4]. Tak się oferuje szczęście bez przyszłości („Trwaj chwilo, jesteś piękna”). Wszystkie racjonalne, naukowe argumenty są po tej stronie. Dlatego właśnie gniewają mnie próby pogodzenia religii z rozumem: bo to jest podjęcie gry z przeciwnikiem, który podsuwa znaczone karty i musi wygrać.
Iluzja spektaklu jest stuprocentowa. To, że przeczuwamy ten sto pierwszy procent, stanowi jedyny ślad, że ostatecznie pochodzimy skądinąd, że drzemie w nas niejasne wspomnienie, niejasna świadomość bytu spoza granic rzeczywistości. Tak rozumiem słowa Koheleta – „Marność nad marnościami (…) i wszystko jest marność”: „Dekoracje, to wszystko dekoracje”. „Ciesz się, młodzieńcze, w młodości swojej, ale pamiętaj, że po wszystkim zapalą się światła i zobaczymy się takimi, jakimi jesteśmy naprawdę”[5].
Jeśli jednak świat jest spektaklem, nasuwa się pytanie o Twórcę przedstawienia.
Reżyser
Kim jesteś? Zdarzają się chwile, kiedy Twoja obecność jest oczywistością. Wołamy wtedy do Ciebie „z głębokości” (nieszczęścia lub winy), ślemy w Twoją stronę słowa podziękowania, albo – czego, zdaje się, nie przewiduje chrześcijańska ortodoksja – uśmiechamy, nieraz krzywo, z Twoich żartów. Tak, mam Cię za Osobę, której nieobca jest skłonność do żartów, choć Twoje poczucie humoru odbiega mocno od ludzkich standardów. Na ogół milczysz, co boli, bo, jeśli jesteś, musisz przecież widzieć, jak często sobie nie radzimy. Czyżbyś był zły? Zetknąłem się niedawno z propozycją rozwiązania owego skandalu milczącego Boga[6]: że oto, gdyby się odezwał pełnym głosem, zniszczyłby suwerenność swojego stworzenia, zabiłby nas. Więc odzywa się w sposób ograniczony, niejako półgębkiem, przez aluzje, niejasne znaki, dwuznaczne zbiegi okoliczności. Nie dopuszcza żadnego rozstrzygającego dowodu na Swoje istnienie.
W latach siedemdziesiątych podjęto próbę naukowego zbadania Całunu Turyńskiego, tej najświętszej relikwii chrześcijaństwa. Gdyby datowanie Całunu – metodą z użyciem izotopu węgla C-14 – pozwoliło umieścić ów niezwykły ślad, jakby resztkę nie dość starannie posprzątanych rekwizytów, w epoce Chrystusa, mielibyśmy akceptowalny rozumowo dowód, że w Palestynie przed dwoma tysiącami lat miał naprawdę miejsce proces, wykraczający poza ludzkie wyobrażenia. Ale wiek Całunu określono na lat sześćset, co tylko zaciemnia jego pochodzenie. Wydaje mi się to zgodne z Ewangelią, która, im bliżej Golgoty i Zmartwychwstania, tym konsekwentniej narusza poczucie zdrowego rozsądku – czyż nie? Tam, między Wzgórzem Czaszki a wzgórzem Wniebowstąpienia, sfałdowała się przestrzeń, wszędzie indziej tak doskonale poddająca się uroszczeniom rozumu. Tam, począwszy od okrzyku „Boże, czemuś mnie opuścił”, nic nie ma sensu w ludzkim – zrozumiałym – znaczeniu tego słowa. Jakżeby Całun mógł wnosić w to wszystko jakiś porządek…?
Więc Bóg, jeśli jest, zostawia nas samych, wolnych, skazuje na straszliwą samodzielność. Czasem, gdy niektórzy z nas upadają, pozwala sobie zaledwie na pomruk zza chmur. Tak jak wtedy, gdy w noc po śmierci bliskiej osoby przyśni się jej powrót i czułe pożegnanie. Gdy tułającemu się po wynajętych mieszkaniach wypada ze skrzynki pocztowej – właśnie tego dnia, gdy cierpi może najbardziej – reklamówka firmy IKEA z ogromnym napisem „Witaj w domu!”. A przecież zawsze można pomyśleć, że to złudzenie zrozpaczonego umysłu. Przynajmniej moja własna wolność nigdy (niestety…) nie została ograniczona przez pewność, że Ktoś mi współczuje. A bodaj karci.
Wychowany w katolickiej kulturze myślę o Nim w naturalny sposób za pomocą obrazów podsuwanych przez religię chrześcijańską. Precyzyjniej: za pomocą katolickiej ikonosfery. Czy jest to wyobrażenie najpełniejsze? Czemu nie sięgnąć po którąś z innych tradycji: buddyzm, islam, judaizm, gnozę? Po inne wyznanie chrześcijańskie? Nie mam na to pytanie dobrej odpowiedzi. Intuicyjnie czuję, że w tej mierze, w jakiej religia powstaje ze spotkania absolutnej Prawdy z ludzkim wysiłkiem jej wysłowienia, w każdym wyznaniu kryje się cząstka trafności. Jednocześnie rozumiem, że new-age’owski synkretyzm jest dla religii zabójczy, zarówno instytucjonalnie (to oczywiste), jak moralnie: nie jest wszystko jedno, jakim językiem odpowiada się na wezwanie płynące spoza świata[7].
W chrześcijaństwie przyciągająca jest próba powiązania sanctum z doświadczeniem zmysłowym, czyli, wyrażając się doktrynalnie, tajemnica Wcielenia. A także podjęcie wielkich tradycji judaizmu (wśród innych: Kohelet i Hiob). Z kolei w myśli Wschodu wabi domaganie się, by porzucić arystotelesowską logikę, uznać ją za reguły sprawdzające się jedynie po wewnętrznej stronie horyzontu ludzkiego świata. Sub specie aeternitatis – Dobrem jest tamto i to…[8]. Wreszcie gnoza przyciąga dramatyzmem swojej kosmogonii, rezerwą wobec rzekomej dobroci Stworzenia. Najsłabiej znany w naszym kręgu kulturowym, toteż i najmniej poruszający jest islam. Ale cóż to, więc procesy historyczne miałyby wzmagać lub pomniejszać siłę przekonywania wielkich religii?
Sytuację dodatkowo komplikuje fakt, że – jak się zdaje – religia jest mową dzieciństwa i, podobnie jak nabyty w tym samym momencie język, odciska się w umyśle na zawsze. Szalenie mi trudno wejrzeć w mechanizm konwersji ludzi dorosłych (nie mówię o nawróceniu ateistów, tym bowiem, jak sobie wyobrażam, odsłania się w takiej chwili świat doznań wcześniej nie werbalizowanych, może wręcz nie postrzeganych). Zatem: prawdziwość poszczególnych wyznań – w tym również katolicyzmu – pozostaje dla mnie tajemnicą, z którą nie umiem się uporać.
Jako się rzekło, w Polsce myślenie większości z nas pozostaje wszakże judeochrześcijańskie. Naznaczone, napiętnowane judeochrześcijaństwem. Wyobrażamy więc sobie Boga jako Osobę, miłosiernego Stworzyciela tego świata. Jeśli zdarza nam się nie wierzyć, nie wierzymy również w Niego (to ważne, to decydujące). To z Nim się kłócimy, to On nas oburza, to do Niego wołamy niekiedy. „Jak długo, Panie? Czy zawsze będziesz zapominać o mnie? (…) Oświeć oczy moje, abym nie zasnął śmiercią” (Ps 13, tłum. Cz. Miłosz). Odkąd odkryłem psalmy, znakomita większość katolickich modlitw wydaje mi się pozbawiona wyrazu. W psalmach jest gwałtowność, nadzieja i rozpacz, furiacki gniew i bezgraniczna radość. A przede wszystkim głęboka ambiwalencja: uderzające, jak często te psalmy, które zaczynają się desperackim błaganiem o pomoc, kończy akcent pełen otuchy. „Z głębokości wołam do Ciebie, Panie…” pointuje zapewnienie: „On oczyści Izraela ze wszystkich win jego”. A znowu te, które otwiera radosne wezwanie do dziękczynienia, dopełnia lęk: „Pójdźcie, zaśpiewajmy Panu…” przeobraża się nagle w przerażające zapewnienie – „I przysiągłem w moim gniewie: Nie wejdą do kraju mego odpocznienia” (Ps 130 i 95).
Katolicka praktyka duszpasterska dosładza na ogół obraz Boga. A przecież – przeczuwam – jest w Nim coś, co taką właśnie, dwuznaczną strukturę psalmów uzasadnia. Jakieś pogodzenie sprzeczności, które rozsadziłyby osobę człowieka. Wewnętrzny gniew? Smutek? Samozwątpienie? Coś, co w niejasnych obrazach próbuje przedstawić kabalistyczna Sefer Ha-Zohar, ukazująca Boga na podobieństwo otoczonego ciemnościami Światła, Światła kochającego i stwarzającego, które, próbując zgłębić swoje początki, przeobraża się w destrukcyjną, złowrogą Ciemność, aby znów się z niej wydobyć.
„Promień zawraca w mroku
pragnąc zrozumieć swe źródło
Tężeje w cień
Już mżą już mrą ogniska
Marznące widmo Szronu
igiełki nici nic
Nie gaśnij światło Szybuj
w lustra i pryzmaty
Lśnij siebie
Rozwiń się sobą w świt
świat mgnienie Jesteś
gdy mkniesz”.
Tak kiedyś próbowałem opisać coś, co przeczuwam jako najdziwniejszą, może najstraszniejszą tajemnicę Boga (takiego, jakiego umiem pomyśleć). I zarazem, niby zwierciadlane odbicie, jedną z największych pokus człowieka. Moich pokus.
Demon acedii
Istnieje namiętna miłość i namiętna rozpacz. Tak, upieram się: rozpacz jest namiętnością. Namiętnym pożądaniem nicości. Żeby nie było mnie, żeby nic nie było, żeby raz na zawsze spłacić ten dziwaczny kredyt, jakim jest świat, powracający z każdą sekundą coraz bliżej do swego pierwotnego nieistnienia. Bóg stworzył świat z nicości, wymusił go na niej i zapewne sam w swojej pełni także nicość zawiera. Nicość ujawnia się nam, czy raczej zapowiada jako przemijanie, jako wzrastająca entropia, jako chłód, obojętność, choroby i ostatecznie śmierć. Okrucieństwo rzeczywistości wydaje mi się śladem tego ex nihilo, z czego rzeczywistość została uczyniona. Nicość to arche bytu: jego początek i zasada. Bóg, zawierając ją w sobie, kiełzna ją (najdosłowniej: jakimś cudem); jako Chrystus pokonał ją trzeciego dnia. Choć ostateczna zagłada była blisko, skoro umierający wołał „Boże mój, czemuś mnie opuścił?”. Naśladując Chrystusa, mamy mierzyć się z nią, przezwyciężać przeczucie, że w gruncie rzeczy na tym świecie starać się o cokolwiek nie warto, bo wszystko pochłonie czas; wszystko, pozorne i kruche, trwa jako powidok, odbicie, przelotna halucynacja. Ale świadomość marności tego świata, podskórnej jego pustki, jeśli nie jest stowarzyszona z pragnieniem twórczości, płodności – nie tylko i nie przede wszystkim biologicznej – prowadzi do tego bieguna Boga, który jest jedynie ciemnością. Jest samowiedzą bez wiary i miłości. Średniowiecze zwało ten destrukcyjny aspekt doświadczenia sacrum – demonem acedii.
Naśladując Chrystusa, mamy przezwyciężać przeczucie, że w gruncie rzeczy na tym świecie starać się o cokolwiek nie warto, bo wszystko pochłonie czas
Jeśli wierzyć niektórym historykom, była to epidemia, która o mało nie zniszczyła kultury europejskiej. Kościół zwalczał ją jako ciężki grzech, bliski – jakże jednak energetycznemu na jego tle – opętaniu. Podobno całe rzesze traciły nagle ochotę do dalszego życia, zapadały w bezruch, smętne oczekiwanie na śmierć. Gasł najpierw uśmiech, potem zapał do pracy, a wreszcie nawet najprostsze instynkty (głodu, pragnienia, snu wreszcie): osuwano się w coś w rodzaju odrętwienia, katalepsji, prowadzącej do zgonu. Myślę, że dziewiętnastowieczne opisy melancholii i współczesne opisy depresji w gruncie rzeczy dotyczą tego samego zjawiska, tyle że poddanego z biegiem czasu rosnącej medykalizacji. Acedia, czy też depresja, jest przy tym racjonalna: człowiek, pogrążony w depresji, widzi (tutejszą) prawdę. Tyle, że zamiast przeciwstawić się jej całym instynktem istoty żyjącej, istoty mającej w sobie boski ogień – ogień twórczej miłości – chce, żeby skończyło się wreszcie to nadużycie, bolesne wydarcie nicości czegoś, co, nicością podszyte, co jest, jak bohater „Prawdziwego opisu wypadku z panem Waldemarem” Edgara Allana Poe, zawieszone między życiem i śmiercią. Acedia to namiętna potrzeba, by wrócić do stanu nieistnienia. Namiętne pragnienie ukrócenia jałowego wysiłku. Potrzeba spłacenia pożyczki. Wstecznej ewolucji. (Dante miał oczywiście rację: na samym dnie piekła jest zimno[9]).
Każdy wysiłek, każdy ruch, każdy wybór, jeśli wyrasta z pragnienia stworzenia lub ocalenia czegoś, co zaistniało, jeśli wyrasta z intuicji wartości, stanowi próbę przezwyciężenia demona acedii, który – jak się wydaje – drąży dzisiaj wielu z nas. Zagłusza się go masową rozrywką, która w swej jałowości jest trucizną, nie lekarstwem, kulturową eutanazją. Myślę, że demona acedii ciągną za sobą, jak swój cień, epoki racjonalne. Nie przypadkiem fale melancholii omywały Europę w czasach nowożytnych na koniec oświecenia, pozytywizmu, a wreszcie u schyłku wieku dwudziestego. Bolesław Prus pisał: „pesymizm jest to katar ducha”, występujący na jesieni epok. W tym sensie czuję się człowiekiem na wskroś współczesnym. Czekam na wiosnę; staram się dotrwać. Żyję, wiedząc, że umrę i widząc, jak rozpada się wszystko, co kochałem.
Zasady gry
Napisałem, że świat wydaje mi się spektaklem, którego suwerenności nie narusza Twórca, skryty za kulisami. Czasem tylko zainterweniuje dwuznacznie, dyskretnie. „Cóż będę czynił w tak straszliwym boju Wątły, niebaczny, rozdwojony w sobie?”[10]. Spektakl ma przecież pewne reguły, których naruszać się nie godzi. A zarazem pewne ograniczenia, których przekroczyć nie jesteśmy w stanie. Wypada je nazwać, choćby bolało.
Zatem wydaje się oczywiste, że nie wolno ulegać acedii. „Niech wasza gorliwość nigdy nie słabnie, bądźcie pełni zapału ducha, poddani Panu” (Rz 12, 11). Nie wolno stawać po stronie nicości, wzmagać cierpienia, szerzyć śmierci (włączając w to również śmierć własną). Trzeba tworzyć, choćby z rozpaczy: skoro nawet z rozpaczy daje się uczynić coś a nie nic, obezwładnia się ją; być może nawet bardziej, niż w dziełach wyrosłych z radości, naśladuje się w ten sposób akt Stworzenia. Pojęcie twórczości oznacza tu również zwykłą pracę, mozolne przeciwstawianie się postępującemu rozpadowi. Walkę z bezwzględnością przyrody, z fetorem niemytych zębów, bałaganem niezaścielonego łóżka, zwierzęcym upraszczaniem form towarzyskich, abnegacją. „Najmniejszą rzecz zrobić dobrze – jest trudno”, bo to oznacza powiększanie, przedłużanie kredytu, zaciągniętego u nicości na istnienie. A ona, jak niecierpliwy wierzyciel, stoi u drzwi. Podsuwa myśli o jałowości wszelkich starań. Dość o tym.
Ale to zaledwie początek. Bo jednak z nicości jest ten świat uczyniony i wpisane są w niego nieprzezwyciężalne konflikty. Żyjąc, zajmuję miejsce innym; żyję kosztem pożeranych stworzeń – i doprawdy nie ja zdecydowałem, byśmy nie mieli pod skórą warstwy umożliwiającego fotosyntezę chlorofilu – szkodząc innym ludziom, którym zabieram miejsce na rynku pracy, budząc słuszną nienawiść rywali w wyścigu do stanowiska, aprobaty szefa, miłości ukochanej kobiety, niepokojąc bliźnich odmiennością swych upodobań politycznych czy estetycznych itd. Na tym, niestety, polega między innymi kultura: aby wykuć nowe tablice, trzeba połamać stare, w każdej twórczej działalności zawiera się działalność niszczycielska. Marzenie o nieskalanym sumieniu i otwierającej się zawsze możliwości czynienia dobra – a jeśli w danej sytuacji widzę same złe wyjścia, widocznie źle patrzę – to urocza utopia o doniosłej funkcji wychowawczej, jednak bez odpowiednika w rzeczywistości. Warto hołubić owo marzenie, aby zbyt pospiesznie, zbyt lekkomyślnie nie poddać się pokusie trywialnego draństwa; jednak bywa, że, marząc, utrudniam sobie jasne zdanie sprawy z okoliczności, w których mogę już tylko minimalizować swoją winę. Wówczas, nie potrafiąc sprostać utopii, albo powstrzymuję się od działania – i daję nieść wypadkom – albo popadam w hipokryzję. Ośmielam się sądzić, że wbrew pobłażliwej dla hipokryzji maksymie, przypisywanej La Rochefoucauld – że jest to hołd, jaki składa występek cnocie, jest to choroba paraliżująca całkowicie zmysł etyczny, w następstwie paraliżu poznawczego. Jeśli nie mam odwagi nazwać po imieniu swojej sytuacji, rzetelnie mogę postąpić jedynie przez przypadek.
Prowadzi to wszystko, jak sądzę, do koncepcji etycznej, którą można nazwać sytuacjonizmem, odróżnionym jednak starannie od relatywizmu. W perspektywie ostatecznej nie ma możliwości, by zamienić miejscami dobro i zło. Bieda w tym, że w praktyce życiowej wybory moralne oparte są na porównaniu rozmaitych zmiennych, na oszacowaniu rozmaitych szkód i zysków, o momentalnych, nie dających się odtworzyć związkach. Ostateczną instancją orzekającą, co czynić wypada, jest jednostkowe sumienie, którego zasadnicze cechy to: odwaga w nazywaniu rzeczy po imieniu, jasno wyryta zasada ogólna (wspieraj istnienie i rozwój, opieraj się rozmaitym formom nicości) i gotowość do podejmowania ryzyka jej interpretacji. Wyrzeczenie, skromność, pokora aż po zaparcie się swojego „ja”, cały ten klasyczny zestaw cnót chrześcijańskiego wychowania, wydają mi się przekonujące zaledwie jako narzędzia, których jednak można użyć zarówno ku zbudowaniu, jak i ku zniszczeniu człowieka. Ku wzmożeniu tego, co w nas twórcze, jak i ku zaprzepaszczeniu tkwiących w nas możliwości.
Chrystus powiedział: „Kochaj bliźniego swego jak siebie samego”, nie bardziej. Oczywiście, bywa że człowiek poświęca życie, by ochronić bliźniego, by dać świadectwo. Rzuca wtedy nicości: nawet ty mnie nie powstrzymasz. Być może nigdy istnienie nie zostaje tak dalece utwierdzone, jak w tym przypadku. Nie wiem; powinien o tym mówić ktoś, kto stanął przed podobnym wyzwaniem, sprostał mu – i ocalał. To nie ja. Mam tylko niejasne wrażenie, że proste przeniesienie męczeństwa, bo o nie chodzi, na sytuacje, z którymi mierzymy się zazwyczaj, grzeszy niebezpiecznym uproszczeniem, pominięciem faktu, że przy całym onieśmielającym bohaterstwie męczennika, stoi on przed klarownym albo-albo. W zwykłych natomiast warunkach człowiek nie umiera za sprawę, lecz szuka sposobu, by dla niej żyć, w niełatwej sferze wątpliwych rozstrzygnięć.
Lecz ostatecznie? Z czego będę rozliczany? Przecież nie z intencji (przeczuwał to już Sofokles). Z tego, żem „do celu w trudzie dążył”? Czy jednak w transcendentnej perspektywie Sędziego, z której oglądana każda sytuacja ma tylko jedno właściwe rozwiązanie, choć poszukujemy go nieraz w całkowitych ciemnościach? Byłoby to przerażające. A może miłosierdzie boskie jest tak bezgraniczne, że każda najskromniejsza zasługa będzie dowodem świętości? Jakże zachwycające słowa z Apokalipsy brzmią na końcu dość złowróżbnie: „Oto nadchodzi z obłokami i ujrzy Go wszelkie oko i wszyscy, którzy go przebodli” (Ap 1, 7). Więc co ja, nieszczęśliwy grzesznik, marzący – jak bohater z powieści Kurta Vonneguta „Śniadanie mistrzów” – o nagrobku z napisem „Starał się”, mam jednak drżeć, że jest coś więcej, niż nicość?
Skandal ciała
Jest namiętność rozpaczy i namiętność miłości. „Jakżeś ty piękna, przyjaciółko moja, jakżeś ty piękna! Jak gołębice twoje oczy za twoją zasłoną. (…) Dwoje twoich piersi jak dwoje sarniąt, bliźniąt gazeli, pasących się między liliami. (…) Cała jesteś piękna, przyjaciółko moja, i nie ma w tobie skazy” (PnP 4, 1-7, tłum. Cz. Miłosz). Pomimo istnienia tego świętego tekstu tradycja judeochrześcijańska wydaje się wobec namiętności w najwyższym stopniu nieufna. Ale w jakiejś mierze mnie to nie dziwi. Erotyzm powiązany jest z granicą tego świata tam, gdzie przebiega ona najbliżej mnie. Z tajemnicą, ze skandalem ciała.
Znane są analizy fenomenologiczne, zwracające uwagę, że mówimy „mam ciało”, nie zaś „jestem ciałem” [11].Wynikałoby z tego, że w języku zachowała się pierwotna pamięć o posiadaniu ciała, posiadaniu innym niż w stosunku do przedmiotów tego świata, posiadaniu jednak: z wyraźnie nakreślonym stosunkiem zależności między „mną” – nieuchwytnym podmiotem posiadania, a jego przedmiotem: „moim ciałem”. To ta intuicja przenika List świętego Pawła do Rzymian. To ona podyktowała świętemu Augustynowi definicję człowieka jako duszy odzianej w kawałek ziemi, a memu ulubionemu poecie staropolskiemu słowa: „Ten nasz dom – ciało” (…)[12]. Rozróżnienie to najradykalniej, najkonsekwentniej akcentuje tradycja gnostycka, w której ciało jest nie tyle domem, ile wprost więzieniem. Z drugiej strony: nie obnażam swojego ciała, lecz siebie. To ja, nie moje ciało, odczuwam ból. A głębokie powiązanie „ja” i „ciała” w miłości oddaje piękny, a niestety zapoznany we współczesnej polszczyźnie frazeologizm biblijny, określający erotyczne spełnienie mianem „poznania kogoś”.
Współczesne osiągnięcia nauki o człowieku tym mocniej podkreślają zatrważającą tożsamość człowieka i ciała. Środki chemiczne potrafią wpływać na nasz nastrój. Genetyka pozwoli niebawem poprzez działania – nie na duchu przecież – kształtować ludzkie zdolności. Mapa mózgu, jakkolwiek bezużyteczna wobec pytania, gdzie fizycznie kryje się podmiot uczuć, wskazuje – gdzie kryją się uczucia. Mimo upływu lat wciąż grozą napawa sekwencja „Iluminacji” Krzysztofa Zanussiego, która ukazuje przebieg operacji neurochirurgicznej: czułość, gniew, niepokój okazują się tam skutkiem fizycznego drażnienia odpowiednich obszarów kory mózgowej. Kiedy chwilę później obserwujemy na ekranie wieczorne modlitwy w klasztorze, lektor beznamiętnie omawia wpływ na świadomość środków halucynogennych, które wywołują stany nieodróżnialne od doświadczeń mistyków. Pisałem już o tym: iluzja spektaklu jest stuprocentowa, skoro nawet mistyczny kontakt z Bogiem twarzą w twarz skutecznie objaśnia biochemia. Już nie tylko Bóg, już nawet pojęcie „ja” staje się zbędne. Nie należy lekceważyć blisko czterdziestoletniej tezy Michela Foucault, że rozwój współczesności przyniósł śmierć człowieka.
Ciało zatem coraz wyraźniej rysuje się jako samowystarczalny mechanizm, rodem z pism Juliena La Mettrie, a zarazem – jak przez nic innego – prześwieca przez nie czyjaś obecność: nieprzedmiotowy świat, żywa wartość. Gdybyż jeszcze był to problem jedynie natury teoretycznej, ale gdzie tam, wdziera się w konkretne egzystencjalne doświadczenie każdego z nas, w moje doświadczenie: chorobę i fizyczne zmęczenie odbieram jako bunt organizmu przeciwko sobie, w nieurodziwym ciele bliźniego potrafię rozpoznać (czasem) piękną duszę, a kiedy po alkoholu odczuwam aprobatę dla świata, intuicyjnie traktuję ją mniej serio, niż tę, która rodzi się we mnie pod wpływem słonecznej pogody (choć niby dlaczego?). Śmieję się, gdy czytam, że jedzenie czekolady sprzyja zapadnięciu na „chorobę psychiczną, nie leczoną w zakładach zamkniętych” – jak miłość definiują podobno obecnie amerykańscy psychiatrzy. Otóż to właśnie: podejrzane pogranicze pomiędzy materią a duchem cały swój blask i cały mrok ujawnia chyba najpełniej w zjawisku ludzkiej seksualności.
Pożądanie nie jest miłością, nie rodzi się w wyniku aktu woli (a nieraz wbrew niej), czasem wręcz nie domaga się głębokiego, międzyludzkiego kontaktu. A jednak może skłaniać do najwyższych poświęceń, owocować miłością, a jeśli prowadzi do biblijnego „poznania”, pozbawionego miłości, pozostaje w jakimś stopniu odczuwalnie jałowe. Z drugiej strony: miłość, wyzbyta namiętności, podobno istnieje, zazwyczaj jednak domaga się erotycznego spełnienia, ono jest jej wyrazem i budulcem. Lecz jak rozstrzygnąć, czy kochane jest moje ciało, czy ja sam(a)? I jak nie pytać o to w chwili, kiedy moje ciało – osłabione chorobą, zmęczeniem, stresem – nie potrafi odpowiedzieć kochance (kochankowi)? Być może nie ma boleśniejszego, bardziej destrukcyjnego doświadczenia niż zazdrość. A przecież miłość podobno „nie zazdrości”… Podczas Kazania na Górze padają słowa, że jeśli spojrzy się pożądliwie na kobietę, już się cudzołoży (nigdy nie umiałem sobie wytłumaczyć w tym kontekście optymizmu słów „w domu mego Ojca jest mieszkań wiele”: przy tak radykalnym rozumieniu szóstego przykazania większość z nich pozostanie chyba bez lokatorów…?). Żeby zamieszanie było jeszcze większe, chrześcijaństwo jednoznacznie zapowiada zmartwychwstanie ciał.
Jak wymknąć się mechanizmowi, który sprawia, że: „nie czynię tego, czego pragnę, lecz to czynię, czego nienawidzę” (Rz 7, 15), uczynić ciało przezroczyste dla ducha, powolne mu, nie odzierając się ze zmysłów, nie ulegając oschłości serca? Bo przecież – wbrew przestrogom purytanów – to duchowym doświadczeniem jest stan, kiedy szepce się w upojeniu: „Cała jesteś piękna, przyjaciółko moja, i nie ma w tobie skazy”. Choć ciało jest skandalicznie niepokorne, prowadzi mnie nieraz tam, gdzie nie chcę iść i niszczy to, czemu należy się ochrona. I przy tym wszystkim pozostaje wciąż mną… A potem zestarzeje się i pociągnie mnie w ciemność.
Prośba
Mikołaj Bierdiajew napisał kiedyś, że wszelka metafizyka to tylko – i aż – mitologia egzystencji, zaszyfrowany język, którym opowiada się o własnym życiowym doświadczeniu[13], o zmysłowym konkrecie. Możliwe zatem, że wszystko, o czym tu pisałem, jest metaforycznym zapisem dramatu, rozgrywającego się wewnątrz mojego ciała. Wewnątrz mnie? To przeczucie iluzoryczności własnej psychiki. Marzenie o przekroczeniu kordonu własnej skóry, wdarciu się w transcendencję świata poza mną, co zapowiada – czy też finguje? – erotyka. Niezgodnie z wywodami Bierdiajewa, prowadziłoby to podejrzenie do skrajnego solipsyzmu, ostatecznego zamknięcia się we własnym wnętrzu. Czegóż można być pewnym, poza tym, że się jest? Światło gaśnie, zapada mrok, bo jeśli nic wokół nie ma, także i „ja” pomniejsza się do mikroskopijnych rozmiarów, zanika w osobliwości, jak czarna dziura, z której nie wybiegnie żaden blask, żaden dar. Zakład Pascala nie zaczyna się w chwili, kiedy stajesz przed pytaniem o Boga; zaczyna się wcześniej, już w chwili, kiedy pytasz o innych ludzi i ten świat. Czytałem kiedyś: „Samotność jednak jest/ darem/ większym niż miłość/ i cenniejszym bowiem/ posiada z nas najwięcej”[14]. Nie, samotność nie jest darem cenniejszym od bodaj najbardziej wątpliwej współobecności: Boga lub człowieka. Boga i człowieka.
Właśnie dlatego, na tej kruchej podstawie „nie myśl, że nie jestem w stanie Wierzyć, żeś jest. W to nie wierz. Jestem”[15]. Jeśli myślę błędnie, daj mi jakiś znak. Kimkolwiek jesteś.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 7/2001
[1] Mikołaj Sęp Szarzyński: Sonet I.
[2]Marcin Świetlicki: „Listopad, niemal koniec świata”.
[3] Barańczak pisze o „nie do zniesienia jaskrawej / świadomości, że trzeba by, na dobrą sprawę, /w każdej sekundzie życia powtarzać to samo ratuj” (w wierszu „Drobnomieszczańskie cnoty”).
[4] O bezradności racjonalizmu wobec problematyki wartości pisał sugestywnie Jan Strzelecki w „Próbach świadectwa”.
[5] Parafrazuję Koh 1,2 i 11,9.
[6] W książce: „Przekonać Pana Boga”. Z księdzem Józefem Tischnerem rozmawiają Dorota Zańko i Jarosław Gowin, Kraków 2000.
[7] Jak w wielu miejscach tego tekstu, także i tu należałoby powiedzieć więcej. Kiedyś.
[8] Cytuję refren jednego z wierszy wielkiego sufickiego mistyka, Dżallaladina Rumiego, w przekładzie Tadeusza Micińskiego.
[9] Przejmującym, metaforycznym opisem walki z depresją pozostaje dla mnie „Ubik” Philipa K. Dicka, w którym bohaterowie, o ile nie dostarczy się im tytułowej substancji –ubika („absolutu w aerozolu”), umierają w poczuciu opuszczenia i przenikliwego zimna.
[10] Mikołaj Sęp Szarzyński: Sonet IV.
[11] Np. w „Dzienniku metafizycznym” Gabriela Marcela.
[12] Mikołaj Sęp Szarzyński: Sonet IV.
[13] W książce „Opyt eschatołogiczeskoj metafizyki” (w znanej mi w wersji angielskiej: „The Beginning and the End”).
[14] Krzysztof Gąsiorowski: „Z liści”.
[15] Stanisław Barańczak: „Żeby w kwestii tej nocy była pełna jasność”.