W prozie przypomina sobie z czasów dzieciństwa i wczesnej młodości dobre rzeczy, których już nie ma, ale z jego poezji przeziera udręczenie tym, co niezrozumiałe w przemijaniu i okropnościach życia.
Zdarza mi się niekiedy, choć rzadko, żałować, że nie piszę i nigdy nie pisałem, ze względów zasadniczych, żadnych dzienników, ani pamiętników. To jest właśnie taka okazja do żałowania. Może należało spisywać spotkania z Antonim, notować jego powiedzonka, nielitościwe lub litościwe (nie wiadomo, co dotkliwsze) uwagi o ludziach i sprawach, kalambury i złośliwe albo melancholijne komentarze, które pamięć wątła i wątlejąca w otchłań spycha? Może. Myślę jednak, że dość jest takich, co podobne rzeczy słyszeli, a niektórzy z nich, kto wie, pisali albo piszą te swoje dzienniki i pamiętniki. Pamięć, jak wiemy, jest kapryśna; wolno wprawdzie wierzyć, że wszystko, co się zdarza, wszystko cośmy widzieli i słyszeli, przechowuje się gdzieś, w tajemnej wiecznej księdze, z której nigdy niczego wymazać niepodobna, ale jeśli jest ta księga, my do niej dostępu nie mamy.
Poznałem Antoniego w 1955 roku albo pod koniec roku poprzedniego; jego przedwojenne, wojenne albo wczesno-powojenne przygody znam tylko z jego opowiadań lub pism, ale dość tego było, by odtworzyć sobie w zarysach koleje jego losu i różne siły, które duszy jego nadały kształt.
Nie trzeba było znać go osobiście, by wiedzieć o jego legendarnym już anglofilstwie, jako że chętnie i często do tego się publicznie przyznawał; podkreślał jednak, że poznał Anglików, kiedy byli najlepsi, mianowicie w latach wojny. Przyswoił sobie różne angielskie cnoty – niezawodność w dotrzymywaniu przyrzeczeń, nieubłaganą punktualność (któż w Polsce, gdy zaprasza gościa na ósmą, spodziewa się, że gość o ósmej przyjdzie? Antoni przychodził, kiedy ósma wybijała), nieostentacyjną, lecz drobiazgowo i planowaną elegancję, szacunek dla fachowości i dobrego rzemiosła we wszelkiej robocie, a nade wszystko nacisk, jaki kładł na rygoryzm języka: jeśli mówisz cokolwiek, masz dokładnie wiedzieć, co mianowicie chcesz powiedzieć, masz słowa dobierać z namysłem i trafnie, i tak, by cię zrozumiano, żadnego niechlujstwa, rozwichrzenia, bełkotania. Wierzył bodaj, że to, co w ogólności warto powiedzieć, może być powiedziane jasno.
Pewnie nie od Anglików zresztą, ale z polskiej tradycji pozytywistycznej odziedziczył te cnoty, z których brała się jego niechęć do różnych awangard poetyckich, a także – selektywna jednak – do młodopolszczyzny.
Z pism w prozie ułożonych, felietonów czy wspomnień wyłaniać się zdaje twardy racjonalista, wierzący w postęp, technikę, naukę, racjonalne urządzenie życia społecznego. Mawiał też o sobie, że jest snobem naukowym, bo, choć wykształcenia scjentyficznego nie miał, ogromnie lubił dowiadywać się o różnych w nauce nowinkach i chlubić się zakorzenieniem nauk w rodzinie: zaliczał tu dziadka swego, ojca, a także, oczywiście, bratanka – Piotra Słonimskiego, sławę biologii molekularnej.
Wierzył, że to, co warto powiedzieć, może być powiedziane jasno
Nie należał jednakowoż do kategorii tych ludzi, którym racjonalizm umysł wysuszył. Miał ogromny szacunek dla tradycji, upominał się ciągle, by z klasykami literatury bezceremonialnie się nie obchodzić (miał, między innymi, liczne pretensje do Wajdy, w czym się z nim wcale nie zgadzałem), był także bardzo prawdziwym, bardzo czujnym polskim patriotą.
Nade wszystko jednak był poetą, a poeta wie, że chodząc po świecie obijamy się nieustannie o rzeczy tajemnicze, tajemnicze w znaczeniu pełnym, nieodgadnione, zasadniczo – nie zaś chwilowo – niezrozumiałe; tego racjonalista uznać nie może, dla niego istnieją tylko jeszcze nie rozwiązane problemy naukowe.
W każdym razie z czytania poezji Słonimskiego trudno by odgadnąć treść jego prozy. Temat poezji odwieczny – przemijania świata, rzeczy, ludzi, miłości, młodości jest od wczesnych jego utworów niemal wszechobecny. W prozie, jak wszyscy, przypomina sobie z czasów dzieciństwa i wczesnej młodości dobre rzeczy, których już nie ma (wiadomo przecież, że nie ma już takich bułeczek i takich ciasteczek, że bez zupełnie inaczej pachnie itd.), ale z poezji przeziera udręczenie tym, co niezrozumiałe w przemijaniu i okropnościach życia. A raj – to były bodaj wakacje w Konstancinie w 1912 roku.
W felietonach, recenzjach, był prawie zawsze zaczepny, czasem pieniaczy: czasem krzywdzący, nie zawsze niezawodny w opisie faktów; opowiadał mi, że napisał kiedyś, iż na zjeździe międzynarodowym esperantystów ludzie nie rozumieli się wzajem, bo każdy mówił w esperanto z narodowym swoim akcentem; esperantyści protestowali i żądali, by odwołał tę potwarz; „Zmyśliłeś sobie ten kongres?” – zapytałem. „Tak” – przyznał.
Ale, choć niekiedy bez należytego namysłu i niesprawiedliwie ciosy swoje rozdzielał, upominał się z reguły o sprawy ważne i godziwe: o Polskę, której los, oczywiście go gnębił („nam to się udało”, powiedział kiedyś o swoim pokoleniu, „żeśmy załapali te dwadzieścia lat niepodległości”); o prawdę w życiu publicznym, o pamięć i ciągłość kultury, przeciw fanatyzmom ideologicznym czy narodowym, przeciw obojętności na los cudzy, przeciw pustosłowiu i nadymaniu się, przeciw schamieniu języka.
Ale, choć felietony jego, recenzje, artykuliki, obserwacje są prawie zawsze zabawne i dobrze czytelne, prawda Słonimskiego – przynajmniej tak sobie wyobrażam – dochodzi do głosu w poezji; tam jest autorem w znaczeniu dostojnym, jeśli tak wolno powiedzieć.
Upominał się z reguły o sprawy ważne i godziwe
(Tu przypis: jeśli ktoś nie wie, co oznacza słowo „autor”, podaję definicję przepisaną z polskiego „Słownika Terminów Literackich”, 1976: „Autor, zob. Podmiot czynności twórczych. Podmiot czynności twórczych – nadawca utworu ujawniający się jako dysponent reguł literackich zaktualizowanych w tekście. Z perspektywy całości utworu jest to jego jedyny zewnętrzny nadawca, bezpośrednio wskazany przez organizację tekstu i z niej wyprowadzalny. Jego byt ma charakter wyłącznie funkcjonalny, tzn. zrelatywizowany do komunikatu (utworu) i szeroko rozumianego kodu (języka i tradycji literackiej) w sposób pozwalający określić go tylko jako zindywidualizowanego użytkownika konwencji literackich”. Koniec przypisu).
Cóż odnajdziemy zawieszeni w środku
Pomiędzy mikro- a makro-kosmosem,
Zbrojni w trzy zmysły w klatce trzech wymiarów?
Niepogodzeni z bezsensem istnienia,
Z krzywdą i zdradą, lękiem i cierpieniem,
Duchom podobni dzwoniąc łańcuchami,
Przenikając przez mury nowych Elsinorów,
Aby zbrodnie prawdziwym nazywać imieniem,
Straszyć warty królewskie i przemijać cieniem.
Miał Antoni, oczywiście, zwyczajną pisarską próżność, ale nie było w niej nigdy nic irytującego, bo była nie skrywana i prosta. Zwyczajnie cieszył się, kiedy dostawał miłe listy od czytelników, nosił te listy w kieszeni i pokazywał przyjaciołom lub znajomym po kawiarniach; także opowiadał o swoich rozmowach i ripostach (Amerykanin na przyjęciu w ambasadzie: ,Ale ten wasz sławny poeta się upił”; Antoni: „Tak, czterdzieści lat temu”. Pisarz równie mierny, co reżimowy: „Wie pan, panie Antoni, ja to sobie myślę…”; Antoni: „continuez!“).
Kawiarnie były ważne, rzecz jasna, większość na trasie Krakowskie Przedmieście – Aleje Ujazdowskie lub obok (kawiarnia PIW-u na Foksal, gdzie widywaliśmy się często, została zamknięta ukazem z sekretariatu KC PZPR, gdyż stratedzy tamtejsi przenikliwie ustalili, z pomocą swego niezawodnego wywiadu, że zbierają się tam elementy wywrotowe, wśród których Antoni prym dzierżył; ileż to zawdzięczamy głupocie ówczesnych rządców PRL-u).
Wychowany w atmosferze socjalizmu niepodległościowego przechował Antoni ślad, albo więcej niż ślad, socjalistycznej wiary, która dla niego, podobnie jak dla sporej i bardzo dobrej części inteligencji polskiej, nie była dobrze określonym programem politycznym, ale marzeniem o świecie sprawiedliwym i praworządnym, świecie bez wojen i grabieży, bez ucisku narodowego i nienawiści plemiennych, bez cenzury i restrykcji kulturalnych, bez głodnych i bosych dzieci chłopskich i robotniczych, bez analfabetów, bez tortur i zabójstw politycznych.
Zgorzkniały po wielu rozczarowaniach Polską niepodległą międzywojenną, która tych marzeń nie spełniła, a zaczęła się niemal od zamordowania pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej przez rozwścieczonego „narodowca”, wrócił Antoni do kraju z wiarą, że coś nowego i lepszego się zbuduje.
Nie znałem go we wczesnych latach pięćdziesiątych, ale wiadomo wszystkim, że się z nowym ustrojem, demokracją ludową, zintegrował i zostawił jakieś teksty, z których chluby nie było; należy tu nawet jakiś dość okropny, po tak zwanej „ucieczce” Czesława Miłosza sporządzony tekst, którego nie miałem w pamięci i może wcale nie czytałem ówcześnie, a który ktoś niedawno z zapomnienia wydobył.
A był przecież autorem „Mojej podróży do Rosji” wydanej w 1932 roku. W odróżnieniu od tylu zachodnich pielgrzymów ideologicznych, którzy w tych latach, a także później, w latach wielkiego terroru, opiewali niezrównane piękno nowego ustroju, wodzeni jak barany po kilku jego Potiomkinowskich wystawach, nie znający języka i we wszystkie kłamstwa, jakie im mówiono, bezmyślnie wierzący (nie bez nielicznych wyjątków jednakże), Antoni pokazał swoją czujność świadka. Nie mógł, oczywiście, widzieć wsi ukraińskich wymierających lub już wymarłych z głodu, ani wiedzieć, co oznaczało praktycznie słowo „kolektywizacja”, ani przyjrzeć się wysiedleniom, miejscom zsyłek, syberyjskim obozom i robotniczym barakom; był, jak inni odwiedzający, w kokonie fałszywego luksusu, pod opieką wyszkolonych „przewodników”; niemniej z drobnych spostrzeżeń, przypadkowych spotkań, małych faktów zrozumiał dobrze, że gigantyczna fasada kłamstwa osłania złowrogą i straszną rzeczywistość. Nie udawał się na te wojaże z powziętym z góry zamiarem demaskatorstwa i o tym, co widział, nie opowiadał z Schadenfreude, lecz z bólem. Widać, że bardzo by chciał, żeby ów socjalizm rosyjski się udał, lecz zobaczył także, bez wątpliwości, że się nie udał.
Miał zwyczajną pisarską próżność, ale nie było w niej nigdy nic irytującego
Uwierzył, mimo wszystko, na krótko, że uda się jakoś w Polsce. Ale od początku kruszenia komunizmu w postalinowskich latach był już w awangardzie krytyki, z tą samą dawną pasją podjętej i w tych samych właściwie sprawach, choć w sytuacji znacznie gorszej. Pamiętam go z zebrań Związku Literatów przed jego prezesurą, w jej czasie i po niej, z rozmaitych innych zgromadzeń, spotkań, protestów.
Jestem pewien, że w sumie opłaciło się zarówno Polsce, jak Antoniemu, że do kraju wrócił. Gdyśmy się widzieli – już po raz ostatni – w Londynie 1974 roku (przedtem raz jeszcze, po moim wyjeździe, udało nam się zobaczyć: w 1970 roku w Oksfordzie), zapytałem go o to; być może gdzieś już o tym wspomniałem. Zapytałem, czy nie żałuje powrotu, a nim co powiedział, sam odpowiedziałem: „gdybyś nie był wrócił, nikt by ci nie konfiskował wierszy i felietonów, nikt nie odmawiał paszportu, nie zakazywał druku i nie szykanował, ale też nie odegrałbyś ani cząstki tej roli, jaką odegrałeś w naszym życiu”. Zgodził się. Nie żałował.
Pamiętam też ostatni wspólny obiad w polskim Ognisku w Londynie, z Antonim i moją żoną Tamarą. Podszedł Hemar, którego nie znałem, przywitał się i zamienił z Antonim parę zdawkowych słów, potem odszedł. Przypuszczam, że nigdy mu nie wybaczył powrotu do Warszawy. Potem raz jeszcze Antoni telefonował do nas – chyba z Paryża – a ostatni z nim, jednostronny kontakt polegał na tym, że napisałem do niego list z Ameryki w 1975 roku, gdym się z opóźnieniem dowiedział o śmierci Janki. Latem 1976 roku, pewnego dnia zadzwonił z Paryża Piotr Słonimski. To było o śmierci Antoniego.
W jakiś czas później wieczór poświęcony jego pamięci w Londynie. Mówił Stanisław Baliński i dwoma pokoleniami od niego oddalony Adam Michnik, który Antoniemu po wyjściu swoim z więzienia sekretarzował.
Nie być. To właśnie bronić sensu życia,
Ocalić od powolnej niechybnej zagłady
Byt nasz. To znaczy w dobrym przerwać czasie
To widowisko, nim się aktor i widz znuży.
Być – znaczy podjąć z góry już przegraną
Walkę, którą bez szansy, na przekór rozwadze
Wypowiadamy czasu niezwalczonej armii.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 9/1994 pod tytułem „Odwiedziny u Antoniego, w pamięci”. Został napisany do „Księgi wspomnień o Antonim Słonimskim” wydanej przez „Więź” w 1995 roku.