Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Jak się dobrze bać

Juliusz Makarewicz (1854-1936), Matka Boża przepędzająca demony

Bóg dotyka każdej strefy naszego życia, także (a może przede wszystkim) strachu.

Dzień się już chyli ku zmierzchowi i podróżny postanawia spędzić noc w pobliskiej świątyni. Ruiny, noc, obcy kult. Pośród licznych grobów podróżny mości sobie wygodne posłanie, obcesowo traktując jedną mumię jako podgłówek. Diabły zawodzą w nocy, rozlegają się opętańcze nawoływania: „Chodź z nami do łaźni!”. Spod zmumifikowanych zwłok wydobywa się prześmiewczo skarżący się głos: „Wędrowiec leży na mnie, nie mogę się ruszyć!”. Podróżny stuka jedynie w ramię mumii i odpowiada: „Wstawaj i leć w ciemność, jeśli zdołasz!”.

Scena na granicy dobrego smaku: spanie między grobami, zwłoki jako poduszka, przekomarzanie się z diabłami. Scena, której nie powstydziłby się Quentin Tarantino czy Rob Zombie. Ale to nie fragment z kolejnego horroru, tylko apoftegmat z życia abba Makarego. W te dni, gdy Halloween raz jeszcze wedrze się między Wszystkich Świętych i Wspomnienie Wszystkich Wiernych Zmarłych, zastanawiam się, gdzie spotykają się język wiary i obraz grozy.

Opowieść grozy, odpowiedź wiary

„Musimy badać nasz ból” – pisze w „Biegunach” Olga Tokarczuk, a ja czytam to zdanie i wiem, że pochodzi z mojego życia. Nie ja je wymyśliłem, nie ja zapisałem, ale uporczywie dążyłem do niego. Badamy nasz ból. W tej samej mierze (a może nawet bardziej?) przypatrujemy się temu, czego się boimy.

Czy chrześcijaństwo nie ma żadnej odpowiedzi na ludzki strach?

Badacz kultury masowej Noël Carroll zwraca uwagę na dwie oczywistości: wampiry, wilkołaki, zombie i galaretowaci przybysze z innych planet nie tylko nie istnieją, lecz także nikt w ich istnienie nie wierzy. Dlaczego zatem lubimy horrory? Bo, odpowiada Carroll, głęboko w nas tkwi potrzeba słuchania opowiadań. Filmy grozy są współczesną wersją tych zimowych wieczorów sprzed wynalazku elektryczności, gdy siadało się przy piecu i bajarz wyciągał ze swego skarbca opowieści przeróżne. Po drugie, w opowieściach o strachu przyglądamy się sami sobie. Możemy utyskiwać na brutalność horrorów, ale podobną brutalność odnajdziemy w baśniach. Filmy grozy są z pewnością jakąś formą baśni dla nie najmłodszych, oswajają lęki, opowiadają je.

Czosnek i strzelba najczęściej wystarczą dla pokonania przerażających stworów. Takie są zasady wzajemnej umowy między widzem a reżyserem i one właśnie są warunkiem dobrej zabawy: każdy może się obronić, każdy może być bohaterem. A jednak nie daje mi spokoju, że zdecydowana większość bohaterów filmów grozy nie wzywa na pomoc księdza z posługą sakramentów, nie klęka do modlitwy, nie chwyta za krucyfiks. Bóg w filmach grozy zdaje się być niepotrzebny. Strzelba i czosnek wygrywa nie tylko z krucyfiksem, ale zwyczajnie z wiarą. Czy to oznacza, że chrześcijaństwo nie ma żadnej odpowiedzi na ludzki strach?

Gargulce i cała reszta

Bóg dotyka każdej strefy naszego życia, także (a może przede wszystkim) strachu. Z zaciekawieniem czytamy o egzorcyzmach, szukamy cudów w otaczającej rzeczywistości, czyli potwierdzeń ostatecznego zwycięstwa Boga nad złem. Mam wrażenie, że trochę zbyt łatwo zabieramy chrześcijaństwo ze scen grozy.

Pierwsi chrześcijanie zdawali się nie mieć w tym względzie najmniejszych oporów. Walka z demonami, nie-umarłymi, jak opisują to niektóre apoftegmaty czy hagiograficzne legendy, była niemal na porządku dziennym. Przeciw siłom zła – agresywnym, wściekłym – święty stawiał Chrystusa ukrzyżowanego, słowa z Ewangelii, modlitwę. Dość przypomnieć św. Marcina z Tours, który rzucony naprzeciw licznej armii walczył krzyżem, czyli kreślił zapamiętale w powietrzu znak swego Zbawiciela.

Nie brakuje przykładów scen grozy w życiu świętych chrześcijan całkiem godnych współczesnych horrorów: biskup z Tours walczy aż do samego końca swego życia z szatanem, pluje mu w twarz, wręcz syczy mu na łożu śmierci: „Nie znajdziesz we mnie niczego, co by należało do ciebie”. Przyznaję, że od kilku lat, w chwilach trudności, powraca do mnie jeszcze jeden opis z życia Marcina. Nagle demon bierze w posiadanie mężczyznę, potwornie zniekształca jego wygląd i niczym oszalałe dzikie zwierzę atakuje biskupa – ten wsadza mu rękę do gardła (co za gest!) wypowiadając słowa: „Jeśli masz jakąkolwiek moc, to ugryź tę rękę, wyciągniętą nad tobą”.

Apoftegmaty abba Makarego pełne są tego, co nazwalibyśmy współczesnym językiem filmu – jumping scary movie: co rusz z monotonnego krajobrazu pustyni wyskakuje nagle na świętego pustelnika diabeł – raz z nożem próbując odciąć mu stopę, innym razem czeka już na niego z sierpem na drodze (scena godna „Teksaskiej masakry piłą mechaniczną”). Przykłady można mnożyć, wszak jest ich bez liku i na dobrą sprawę nie ma w nich nic niezwykłego – to przecież w miarę wierne odbicie tego, do czego przyzwyczaiła nas Ewangelia.

Chrystus walczący z demonami (opętani, a wśród nich Legion), uciszający rozszalałe żywioły, toczący swoją walkę na pustyni, w Getsemani, na krzyżu. On sam też daje wzór walki: im bardziej był udręczony, tym więcej się modlił. Strachu, paradoksalnie, nie należy się bać. W strach również trzeba wejść. Popkultura epatująca grozą mimochodem stawia niezwykle ważne pytania o sam rdzeń życia: gdy bestia pożera twoje życie – co zrobisz? Sięgniesz po strzelbę, zrobisz sobie wisiorek z czosnku, czy uklękniesz i wypowiesz Credo?

Nasza codzienna walka

Wesprzyj Więź

Nie oczekujmy zbyt wiele od horrorów. Obrazy grozy mają przede wszystkim bawić, nie zaś stawiać mądre pytania. Nie przewiduję, by pojawił się jakiś wybitny horrory z tematyką religijną w tle. Dotychczasowe filmy, jak na przykład „Egzorcysta”, czy „Rytuał”, niosą jednak więcej duchowego pocieszenia niż poczucia beznadziei: zło można pokonać.

Jeśli filmy grozy stawiają pytania poważne, te ostateczne i wieczne, to pojawią się one nie wprost, zaś odpowiedzi w horrorach próżno szukać. Może to i dobrze, skoro strach, ale i wiara, są rzeczywistością niezwykle intymną. Jedną rzecz obrazy grozy podkreślają niezmiennie: w momencie zagrożenia nie zobaczymy ani kapłanów, ani ludzi wiary stojących naprzeciw hordy zombie i kreślących krzyż na wzór św. Marcina. I przyznaję, że trochę mi tego brakuje.

W tym braku człowieka „nawiedzonego Chrystusem” odczytuję ważne pytanie: czy w zmiennym świecie techniki i newsów, pośród napiętych do skrajnych granic emocji wraz frustracją oraz depresją, Ewangelia pozostaje realnie i bezpośrednio zaangażowana? Oznacza to wystawienie Słowa na szarpnięcie przerażeniem, zarażenie bezradnością, wściekły atak niezrozumiałego. Nie mamy innego wyjścia. Podobnie czynili to ci od diabłów z nożem, smoków, wodnych węży, dzikich zwierząt i ludzi opętanych i zmienionych w przerażające maski zła – abba Makary, święci Jerzy, Patryk, Marcin, Franciszek…

Podziel się

Wiadomość