Nade wszystko pamiętam uczucie, że niesie mnie potężna rzeka – wspominał Sierpień ’80 Timothy Garton Ash na łamach „Więzi” w 1989 roku.
Ze Stoczni Lenina najlepiej pamiętam nie przywódców, Lecha Wałęsę czy Andrzeja Gwiazdę, lecz postać jednego ze zwyczajnych uczestników strajku. Miał dwadzieścia kilka lat, krótko przycięte włosy, przenikliwe spojrzenie i zgrabną sylwetkę. Było w nim coś co przypominało nieodparcie młodego żołnierza Armii Krajowej, granego przez Zbigniewa Cybulskiego w znakomitym filmie Wajdy „Popiół i diament”. Może była to brawura, z jaką wspinał się na ogrodzenie stoczni – a można go zobaczyć na niektórych zdjęciach ze strajku. Może dziewczyna, którą sprowadził do stoczni, by dzieliła z nim jego wielkie przeżycie. Tak czy owak nazwałem go Cybulskim. Teraz wiem, że to było trafne, bo właśnie tacy młodzi ludzie jak Cybulski, którzy odnaleźli siebie w „Solidarności”, nadali ruchowi niezwykłą młodzieńczą dynamikę i nieustraszoność.
Pamiętam też zupełnie inną postać: nieśmiały, starszy urzędnik w biurze prasowym stoczni, który opowiedział mi, że angielskiego nauczył się w latach trzydziestych od guwernantki, miss Gripp. Pamiętam go, bo się bał, a był to strach przed policją i wojskiem. Bał się, ale jednak zgłosił się ochotniczo jako tłumacz.
Nade wszystko zaś pamiętam poczucie, że niesie mnie potężna rzeka. Owa rzeka płynęła majestatycznie i w sposób nieunikniony ku ujściu Porozumień Gdańskich, a stąd ku morzu „Solidarności”. Wspomnienie moje świadczy, jak złudne są wspomnienia. Bo przecież rezultat strajków sierpniowych wcale nie był nieuchronny. Koleje strajku w Stoczni Lenina – podobnie jak i zmieniające się reakcje strony rządowej, były wynikiem niezliczonych sporów, indywidualnych decyzji, przypadku i momentów zwykłego zamieszania. Jak później powiedział Lech Wałęsa z typową dla siebie emfatyczną przesadą: „strajk załamywał się co pięć minut”. (…)
Strajk się zaczyna
14 sierpnia, przed świtem trzej młodzi robotnicy poinstruowani przez Bogdana Borusewicza, przed nosami zaspanych strażników przeszmuglowali na teren stoczni plakaty przygotowane przez Ruch Młodej Polski. Do wpół do szóstej udało się zgromadzić niewielkie grupy ludzi wokół plakatów, na których wypisane były dwa żądania: przywrócić Annę Walentynowicz do pracy i podwyższyć płace o tysiąc złotych. O szóstej, kiedy nadeszła pierwsza zmiana, grupy te przemaszerowały do szatni przez cały dziedziniec stoczni, trzymając transparenty wysoko w górze i wzywając kolegów do przyłączenia się. Ludzie odkładali spawalnice i schodzili na dół z pionowych ścian wielkich okrętowych kadłubów. Wkrótce było ich ponad stu, ale w cieniu olbrzymich dźwigów, które nachylały się nad terenem stoczni, byli wciąż zaledwie garstką.
Kiedy dotarli do głównej bramy – bramy nr 2 – część tłumu chciała wymaszerować na ulice, jak w 1970 roku. „Czy pamiętacie co się stało przy tej bramie dziesięć lat temu?” – wołali młodzi przywódcy. Z trudem zdołali powstrzymać parcie naprzód ogłaszając minutę milczenia na cześć ofiar Grudnia, a następnie intonując hymn narodowy. Po hymnie zebrani przystąpili do powołania komitetu strajkowego. Przerwał im jednak dyrektor naczelny stoczni, Klemens Gniech, dynamiczny i raczej cieszący się sympatią, którego obecność w tym miejscu zrobiła raczej pewne wrażenie. Gniech wdrapał się na koparkę i obiecał negocjacje pod warunkiem, że strajkujący powrócą do pracy. Tłum zaczął się wahać.
W tym decydującym momencie niewysoki, krępy mężczyzna z dużymi wąsami wdrapał się na koparkę obok Gniecha. Klepnął dyrektora po ramieniu. „Pamięta mnie pan? – powiedział. – Pracowałem tutaj przez dziesięć lat i wciąż uważam się z stoczniowca. Koledzy ufają mi. Już cztery lata jak straciłem pracę…”. Mały elektryk był wciąż popularną postacią w stoczni. Wielu pamiętało jego przemówienie z grudnia minionego roku, przeto tłum gromko wyraził aprobatę, kiedy Wałęsa proklamował strajk okupacyjny. Wałęsa umówił się uprzednio z Borusewiczem i innymi, że przedostanie się do stoczni koło szóstej. Nie jest całkiem jasne, dlaczego się spóźnił. Tak czy owak, jego przybycie pod główną bramę po pokonaniu czterometrowego ogrodzenia uratowało zapewne strajk przed załamaniem.
Wkrótce powstał pod jego przewodnictwem komitet strajkowy, do którego weszli delegaci ze wszystkich niemal oddziałów stoczni. Pod naciskiem strajkujących posłano dyrekcyjny samochód po Panią Anię. Została przywieziona lśniącą limuzyną ku głośno objawianej hałaśliwej radości robotników. Rozmowy rozpoczęto w stoczniowej sali szkoleń BHP, długiej i oświetlonej neonami. Wałęsa siedział naprzeciw dyrektora, między modelem szkunera, jakie widuje się w jacht-klubach, a gipsową statuą Lenina. Mikrofon podłączony do zakładowego radia transmitował wszystkie rozmowy na teren stoczni… Strajkujący żądali takiej demokratycznej procedury. (…)
Wałęsa musiał stawić czoło rozwścieczonym delegatom z innych strajkujących zakładów, którzy, jak w Szczecinie w styczniu 1971 roku, zeszli się do największej stoczni. „Jeżeli nas porzucicie, będziemy zgubieni” – krzyczała Henryka Krzywonos, kobieta o męskiej posturze, która przewodziła kierowcom tramwajów i autobusów autobusy nie zwyciężą czołgów”. Alina Pieńkowska, odważna pielęgniarka z Wolnych Związków Zawodowych, z grymasem napięcia na szczupłej twarzy, i Ewa Ossowska, działaczka Ruchu Młodej Polski, próbowały zatrzymać potok robotników opuszczających stocznię, ale głosy ich zagłuszało stoczniowe radio. Niektóre kobiety z tłumu na zewnątrz bramy szydziły z wychodzących mężczyzn. Wałęsa wysłuchał protestów, wyczuł gniew ludzi i szybko zmienił zdanie. (…)
Przez godzinę jeździł po stoczni na elektrycznym wózku otoczony przez posągową Annę Walentynowicz z jednej i dziewczęcą Ewę Ossowską z drugiej strony. Był to jakby jakiś niezwykły pojazd karnawałowy, symbolizujący Walkę Robotników wspieraną przez Cnotę i Miłość. Wałęsa przez cały czas wołał do megafonu tak, aby przekrzyczeć głos dyrektora nadawany przez radio. Mimo jego wysiłków koło szóstej po południu w stoczni pozostało najwyżej tysiąc robotników. Ponieważ władze ciągle nie zdecydowały się na użycie siły, strajk przetrwał.
Był to następny punkt zwrotny. Z późniejszej perspektywy wydaje się, że było to niezbędne oczyszczenie, dzięki któremu z grupy przywódczej odeszli ostrożni oraz ci, którzy interesowali się tylko zarobkami (Wałęsa twierdzi zresztą, że przewidział taki obrót rzeczy). Na ich miejsce przybyli delegaci początkowo z około dwudziestu zakładów z rejonu Gdańska, kolejni opozycjoniści z Ruchu Młodej Polski (z gitarami) oraz fundamentaliści z ROPCiO. W ciągu następnych dwudziestu czterech godzin wszyscy razem dokonali dwóch rzeczy, które nadały strajkowi inny wymiar.
Po pierwsze, stworzyli Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, do którego weszło po dwóch delegatów z każdego strajkującego zakładu i który zasiadł w jednym końcu dużej sali BHP. Tegoż wieczoru rozdawano przy bramach przepisany na maszynie i powielony komunikat. Zawierał on wiadomość, że w wyniku porozumienia między strajkującymi zakładami powołany został Międzyzakładowy Komitet Strajkowy z siedzibą w Stoczni Lenina z zadaniem koordynowania wszystkich działań i żądań strajkujących zakładów.
Postulaty
Zapowiedziano sporządzenie listy wspólnych postulatów; strajk będzie trwał tak długo, aż zostaną one spełnione. „Międzyzakładowy Komitet Strajkowy – pisano dalej ze spokojną pewnością siebie – jest upoważniony do prowadzenia rozmów z władzami centralnymi” (z centralnymi, nie zaś lokalnymi!). „Po zakończeniu strajku Międzyzakładowy Komitet Strajkowy nie rozwiąże się i będzie kontynuował realizację postulatów oraz organizował Wolne Związki Zawodowe”. Podpisane przez Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, wydrukowane przez Wolną Drukarnię Stoczni Lenina! (…)
W niedzielę lista uzyskała ostateczny kształt 21 postulatów. Oto jej początek:
„1. Akceptacja niezależnych od partii i pracodawców związków zawodowych, wynikających z ratyfikowania przez PRL Konwencji nr 87 Międzynarodowej Organizacji Pracy dotyczącej wolności związkowych.
2. Zagwarantowanie prawa do strajku oraz bezpieczeństwa strajkującym i osobom wspomagającym.
3. Przestrzegać zagwarantowaną w Konstytucji PRL wolność słowa, druku i publikacji, a tym samym nie represjonować niezależnych wydawnictw oraz udostępnić środki masowego przekazu dla przedstawicieli wszystkich wyznań”. (…)
Widać wyraźnie rękę działaczy opozycyjnych w postawieniu na pierwszym miejscu niezależności związków zawodowych, w różnorodności reprezentowanych grup (robotnicy, studenci, więźniowie polityczni, wierzący wszystkich wyznań), w skrupulatnych odwołaniach do Konstytucji i międzynarodowych paktów ratyfikowanych przez rząd PRL oraz w uznaniu za klucz do zasadniczej reformy systemu zasady partycypacji, a nie zmian w obrębie aparatu partyjno-państwowego.
Dopiero po przedstawieniu tych sześciu ogólnych postulatów wypływają konkretne interesy materialne strajkujących Trójmiasta: zapłata za okres strajku tak jak za urlop (z funduszu CRZZ), podwyżka w wysokości 2000 złotych jako rekompensata za podwyżkę cen. Postulaty gospodarcze i społeczne miały jednakże wyraźny związek z upośledzeniem większości mieszkańców Polski, a w gruncie rzeczy większości ludzi żyjących w systemie typu radzieckiego: chodziło o brak żywności, nierówny jej rozdział (punkty 10 i 12), pierwszeństwo członków partii niezależnie od ich kwalifikacji (nomenklatura) i przywileje dla członków partii i aparatu bezpieczeństwa (punkt 13), niskie emerytury (punkt 14 i 15), złą opiekę medyczną (punkt 16), za krótkie urlopy macierzyńskie (18), brak żłobków i przedszkoli (17), niemożliwie długie czekanie na mieszkania (19), pracę w soboty (21). Było to dużo więcej niż karta żądań mieszkańców Trójmiasta, była to karta żądań całej Polski.
Mimo że lista wydaje się dość wyczerpująca, warto odnotować, jakich postulatów na niej zabrakło. W czasie gorączkowej debaty w sobotnią noc, Tadeusz Szczudłowski, fundamentalista z ROPCiO, świeżo zwolniony z więzienia po trzymiesięcznym wyroku za organizowanie demonstracji w rocznicę Konstytucji 3 Maja, zaproponował całkowite zniesienie cenzury. „Czy wiesz co się stało, kiedy w 1968 roku zniesiono cenzurę w Czechosłowacji!” – zapytał sucho Borusewicz i doprowadził do odrzucenia tego postulatu. Podobnie odrzucono postulat wolnych wyborów: było dla wszystkich jasne (…). Nie było potrzeby wygłaszania przed tym gronem wykładów na temat „realiów gospodarczych”.
Msza i krzyż
Szczudłowski wystąpił jednak z inną propozycją, którą wszyscy zaakceptowali: zbudujemy drewniany krzyż ku pamięci ofiar Grudnia i poprosicie księdza, który przyjdzie w niedzielę odprawić Mszę, żeby go poświęcił. Stoczniowi cieśle szybko zbili krzyż, ale ksiądz Henryk Jankowski nie był pewien czy możę odprawić Mszę św. na państwowym terenie. W końcu biskup gdański po telefonicznej rozmowie z pierwszym sekretarzem Gdańska, Tadeuszem Fiszbachem, osobiście udzielił na to zgodę.
Tylko w komunistycznej Polsce strajk mógł się rozpocząć od Mszy świętej i od wiersza Byrona
Tak więc o 9 rano w niedzielne przedpołudnie 17 sierpnia ksiądz Jankowski odprawił Mszę św. przy prowizorycznym ołtarzu po zewnętrznej stronie bramy nr 2. Niebiesko-szare bramy były udekorowane kwiatami i wielką, oprawioną fotografią Papieża. Czyste, letnie niebo służyło za baldachim. Nad milczące miasto popłynęły przez głośniki modlitwy strajkujących. Po Mszy ksiądz Jankowski pobłogosławił nieheblowany krzyż, który następnie wbito w ziemię po lewej stronie bramy, obok zwaliska rdzewiejących szyn. Później przypięto do krzyża kartkę papieru, przystrojoną wstążką o barwach narodowych i niewielkim wizerunkiem Madonny. Na Kartce wypisane było kilka wierszy z „Giaura” Byrona, dobrze znanego w Polsce w tłumaczeniu Adama Mickiewicza:
Walka o wolność, gdy się raz zaczyna,
Z ojca krwią spada dziedzictwem na syna;
Sto razy wrogów zachwiana potęgą,
Skończy zwycięstwem.
Jednakże nieznany uczestnik strajku, który wypisał te słowa, opuścił jedno, mianowicie: „krwią”: Bo przecież w tym miejscu, właśnie w tym miejscu nie mogło być już więcej rozlewu krwi. Tylko w komunistycznej Polsce strajk mógł się rozpocząć od Mszy świętej i od wiersza Byrona. (…)
Własny porządek dnia
Rankiem we wtorek 19 sierpnia, kiedy przyleciałem do Gdańska, strajkująca stocznia miała już własny porządek dnia. Kolumna samochodów dostawczych czekała wśród tłumu przed bramą, a każdy samochód reprezentował jedno ze strajkujących przedsiębiorstw, które postanowiły dołączyć do MKS. Pikiety strajkowe notowały nazwiska nowych delegatów, po czym odczytywano je przez radio w sposób nader oficjalny („pan Tadeusz Kowalski z Sopockiej Fabryki Mebli, pan Ryszard Kowalski i pani Anka Smolar z Gdyńskiej Fabryki Łożysk…”), kiedy samochody przejeżdżały przez oklaskujący delegatów tłum strajkowy. Była to ceremonia jak na dworskim balu, każdego z nowoprzybyłych witano z pompą, z jaką kiedyś zapowiadano może hrabiego Potockiego lub księcia Radziwiłła.
Kobiety, studenci i chłopi z pobliskich wsi przynosili kosze i torby z jedzeniem – były to dary. Pikiety dokładnie sprawdzały, czy nie ma w nich wódki, ponieważ jedną z pierwszych decyzji MKS podjętą w niedzielę rano był zakaz picia alkoholu na terenie stoczni. W poniedziałek, wskutek interwencji komitetu strajkowego, władze Trójmiasta zakazały sprzedaży napojów alkoholowych! Całą żywność odnoszono lub odwożono na wózkach do kuchni strajkowej, gdzie ochocza drużyna kobiet produkowała stosy kanapek z kiełbasą i serem. Strajkujący rozmawiali z żonami i dziećmi przez zardzewiałe ogrodzenie po lewej stronie bramy.
Wszedłszy przez bramę, przechodziło sią obok szarego gmachu szpitala zakładowego, a potem przez trawnik do dużego budynku BHP. Pacjenci korzystając z rannego słońca przechadzali się w szlafrokach. Starsi pracownicy stoczni w niebieskich kombinezonach, miękkich czapkach i podkutych butach odpoczywali pod usychającymi jodłami, zaś chłopcy i dziewczęta z Ruchu Młodej Polski śpiewali przy gitarach popularne piosenki. Nagle u głośnika popłynęła „Yellow submarine”. Jak zauważył mój wykwintny kolega z Wiednia, było to coś z atmosfery karnawału. (…)
Stały punkt dnia
Stałym punktem dnia była teraz Msza święta odprawiana regularnie o 5 po południu po wewnętrznej stronie bramy, ze strajkującymi robotnikami siedzącymi jakby w prezbiterium i tłumem na zewnątrz jako zgromadzeniem w nawach. Po nabożeństwie Wałęsa wspinał się na ciężarówkę i wychylony sponad wizerunku Papieża i kwiatów ozdabiających bramę przeprowadzał codzienną przedwieczorną pogawędkę ze zgromadzonymi. Na ziemi wydawał się czasem postacią nieco komiczną, poruszającą się trochę za szybko i za nerwowo, jak Charlie Chaplin. Delikatną tę śmieszność podkreślała stała obecność jego wiernego opiekuna, Henryka Mużela, masywnego faceta o poznaczonej zmarszczkami twarzy, stoczniowca od trzydziestu lat, a przedtem żołnierza Armii Krajowej, który wszędzie chodził razem z Wałęsą i na jego trzy kroki robił jeden własny. Mużela nazywano żartobliwie „gorylem”. Przyszło mi wtedy do głowy, że owa chaplinowatość jest jednym z powodów popularności Wałęsy. Był jednym z nich, stanowił personifikację „małego człowieczka”, był naprawdę reprezentatywny, a ponadto mówił ich językiem, a nie nowomową aparatczyków. Codziennie w czasie swoich „nieszporów” zdawał sprawę w prostych słowach z postępów walki z „władzą”.
Incydent
21 sierpnia w sali zebrań doszło do incydentu. W pewnym momencie niespokojnie zachowujący się trzydziestokilkuletni mężczyzna podszedł do podium i poprosił o uwagę, ponieważ chce wygłosić „historyczne oświadczenie”. Zapytany przez przewodniczącego kim jest, oznajmił, że nazywa się Ireneusz Leśniak i jest zastępcą kierownika wydziału kadr. Potem przeczytał pełne patosu dziesięciominutowe oświadczenie kończące się jękliwym apelem do Edwarda Gierka, który „jest dla nas jak Papież”, żeby przyjechał do stoczni podobnie jak w 1971 roku: „bo tylko wam, Edwardzie Gierku, ufamy, bo wy jesteście dla nas jak ojciec!”. Delegaci nieoczekiwanie nagrodzili to przemówienie rzęsistymi brawami.
Wtedy do mikrofonu podeszła Anna Walentynowicz. „Znam pana Leśniaka – powiedziała – to on prześladował mnie przez lata… to on wyrzucił mnie dwa tygodnie temu…”. Nagle wszyscy się zerwali. Delegaci, którzy przed chwilą oklaskiwali Leśniaka, teraz otoczyli go pobladłego, wymachiwali mu przed nosem pięściami, grozili. Wałęsa chwycił mikrofon, zażądał ciszy, po czym osobiście przeprowadził Leśniaka przez milczący już tłum – do bramy.
Zdarzenie to ujawniło niepokojący i skądinąd szlachetny aspekt tego dużego zgromadzenia (ponad 600 osób), jakim teraz stał się MKS. Fakt, że takie oświadczenie spotkało się z aplauzem świadczył o tym, jak nieświadomi zarówno swoich celów, jak swojej strategii byli jeszcze delegaci. Niezwykłe jednak było opanowanie i godność, z jakimi, po interwencji Wałęsy, prowokator został usunięty ze stoczni. Nie można dobrze opisać zachowania robotników w Stoczni Lenina (a potem w „Solidarności”) bez odwołania się do słowa „godność”. Godność była wartością, którą głosili i realizowali, demonstrowali pod wizerunkiem Papieża, którego pielgrzymka była taką lekcją godności. Pouczające było porównanie tej spokojnej godności zwykłych ludzie z gorączkowym rozpychaniem się zachodnich fotografów, którzy teraz tłoczyli się w stoczni, obiektywy ich kamer niemal wytrącały Wałęsie opłatek, kiedy przyjmował komunię pod gołym niebem. (…)
Wsparcie inteligencji
Przywództwo gdańskiego strajku zostało wzmocnione bezpośrednim wsparciem inteligencji. W czwartek do prezydium zostali wybrani gdański pisarz Lech Bądkowski i jeden z profesorów politechniki Gdańskiej. Pamiętam jak Bądkowski recytował bardzo, bardzo długo poemat – „o morzu”, jak mi powiedział Cybulski – przed pełnymi zachwytu słuchaczami. Dwoje działaczy KOR-u, Konrad Bieliński, który pracował w nieoficjalnym wydawnictwie „Nowa”, i odważna prawniczka Ewa Milewicz, przyjechali samochodem wyładowanym niecenzurowanymi publikacjami. Bieliński wykorzystał swoje doświadczenie do objęcia redakcji Strajkowego Biuletynu Informacyjnego, którego tytuł brzmiał „Solidarność”. Wybór był prosty, bowiem Wałęsa i Gwiazda bez przerwy powtarzali, że solidarność jest kluczem do zwycięstwa. Pierwszy numer ukazał się w sobotę 23 sierpnia w nakładzie 20 tysięcy egzemplarzy. Ale inni młodzi działacze KOR-u zostali zatrzymani w „tymczasowym areszcie” w Warszawie.
W środę MKS dowiedział się z Radia Wolna Europa (linie telefoniczne łączące Wybrzeże z Warszawą zostały zablokowane) o „Apelu” skierowanym do władz przez sześćdziesięciu czterech wybitnych intelektualistów. „Apel” ten wzywał do znalezienia rozwiązania wykluczającego rozlew krwi oraz do uznania wolnych związków zawodowych bez ingerencji z zewnątrz. W tej walce miejsce całej postępowej inteligencji – pisano – jest po stronie robotników. W piątek wieczorem dwóch sygnatariuszy „Apelu”: Tadeusz Mazowiecki, naczelny redaktor liberalnego miesięcznika katolickiego „Więź” i wybitny mediewista Bronisław Geremek przyjechało do Gdańska, aby przekazać „Apel” strajkującym. Ich przyjazd w przeddzień pierwszych poważnych rozmów był doprawdy opatrznościowy. „My jesteśmy tylko robotnikami – powiedział im Wałęsa – ci z rządu są ludźmi wykształconymi, potrzebujemy pomocy…”. I tak powstała idea „Komisji Ekspertów”, mającej doradzać komitetowi strajkowemu i sprawdzać sformułowania wszystkich porozumień. W swobodnej, ufnej atmosferze sobotniego ranka (sala była pełna ludzi sprzątających, odkurzających, ustawiających krzesła w oczekiwaniu na oficjalnych gości), MKS bez oporów zgodził się na tę propozycję.
Była to ważna decyzja. Tego ranka jadłem śniadanie w Warszawie z historykiem Bohdanem Cywińskim, brodatym, tołstojowskim typem mężczyzny, który przedstawił mi zaskakujące porównanie z rewolucją 1905 roku w zaborze rosyjskim. Tamta rewolucja także była poprzedzona przez lata intelektualnego fermentu, wtedy także „latający uniwersytet” skupił rozmaite kręgi inteligencji. Ale kiedy nadszedł czas próby w 1905 roku, intelektualistów, zaskoczonych skalą robotniczych rewindykacji, zmiótł na bok podmuch robotniczego buntu. Następnego dnia Cywiński także został zmieciony – samolotem do Gdańska, gdzie dołączył do Komisji Ekspertów. Rzadko zdarza się, by historia dowiodła racji historyka w takim tempie i w taki sposób.
Rola owych ekspertów miała stać się w przyszłości przedmiotem kontrowersji. Żaden z nich nie był przecież doświadczonym syndykalistą. Geremek był autorem oryginalnej książki o życiu marginesu społecznego w średniowiecznym Paryżu, Cywiński historykiem idei, Andrzej Wielowieyski – kolegą Mazowieckiego z warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej. Niezależny ekonomista Waldemar Kuczyński, historyk gospodarki Tadeusz Kowalik oraz atrakcyjna, lecz nerwowa pani socjolog – z pokolenia „68”, Jadwiga Staniszkis, dopełniali grupy ekspertów, której przewodził Tadeusz Mazowiecki. Byli to zatem raczej doradcy niż eksperci, a rozważać mieli w swych precyzyjnych, wytrenowanych umysłach, nieznane im do tej pory problemy.
Zadania ich były skomplikowane. Z jednej strony mieli doradzać strajkującym i chronić ich przed ponownym wystrychnięciem na dudka. Z drugiej zaś mieli znaleźć rozwiązanie, które pozwoliłoby uniknąć przelewu krwi. Oznaczało to m.in. ujęcie robotniczych postulatów w formuły językowe strawne dla władzy. Byli tam po to, aby „sprzedać” rządowi porozumienie, takie jednak porozumienie, które rząd mógłby „sprzedać” (…). Tę dwuznaczność sytuacji dobrze ilustruje anegdota na temat ich podróży do Gdańska w niedzielny ranek. Nie pozwolono im polecieć pierwszym samolotem. W kilka godzin później do następnego samolotu odprowadzał ich pułkownik z tajnej policji (SB), który powiedział: „Panowie, mamy nadzieję, że pomożecie Polsce Ludowej w tym trudnym momencie…”. (…)
Porozumienie
„Proletariusze wszystkich fabryk, łączcie się!” – wielki transparent rozpostarto nad główną bramą.
Około wpół do jedenastej 30 sierpnia zjawia się wreszcie Jagielski, tym razem wjeżdża główną bramą i dłonie wyciągają się do powitania. W szklanym pokoju Gwiazda przedstawia projekt porozumienia dotyczący punktów 1 i 2, przygotowany przez grupę roboczą. Bez namaszczenia odczytuje kontrowersyjny fragment deklarujący uznanie przez nowe związki, że partia odgrywa kierowniczą rolę w państwie i przyrzekający, że nie będą one naruszały „istniejącego systemu sojuszy międzynarodowych”. Jagielski nieco szumnie wyraża swą zgodę na te sformułowania. Wielki aplauz z sali BHP.
A więc wygrali, dokonali „niemożliwego”. Wszelako Jagielski natychmiast podkreśla znaczenie owego kontrowersyjnego fragmentu stwierdzając „z zadowoleniem”, że Międzyzakładowy Komitet Strajkowy zajął „niedwuznaczne” stanowisko w sprawie „ideologicznego i politycznego profilu związków…”.
W drugim punkcie mówi się nie tylko o „prawie do strajków”, ale także o osobistym bezpieczeństwie strajkujących i wspomagających ich osób. „Panie Przewodniczący – głos Jagielskiego dudni w głośnikach – przed ostatecznym podpisaniem… chciałbym zapytać, czy sformułowanie «osoby wspomagające» jest w ogóle potrzebne? Pomyślcie panowie o tym”. Ale zagłusza go wrzawa. Wszyscy wiedzą, że to niewinne sformułowanie dotyczy działaczy opozycyjnych, spośród których wielu aresztowano ostatnio w Warszawie i Jagielski próbuje w ten sposób wyłączyć ich z umowy.
„Zgadzam się… zgadzamy się…” – Jagielski przekrzykuje ogólny zgiełk. Chce już z tym skończyć. Barcikowski przyjechał do Szczecina o ósmej rano i porozumienie jest tam niemal zawarte. Po uroczystym podpisaniu pierwszych dwóch punktów Jagielski sugeruje, że teraz należałoby zrezygnować z kontynuowania strajku, a sprawę pozostałych dziewiętnastu punktów załatwi się stopniowo. Nic z tego. Jagielski musi jednak polecieć do Warszawy na V Plenum Komitetu Centralnego, aby uzyskać zatwierdzenie podpisanych punktów, i wróci o siódmej wieczór. Jestem rolnikiem i – jak żartuje – wie z doświadczenia, że sobota jest szczęśliwym dniem. Dzień Matki Boskiej – woła ktoś z sali. „Tak, dzień Matki Boskiej, moi rodzice zaczynali żniwa w sobotę…”. Okrzyki aprobaty.
Wałęsa uśmiecha się i wyraża zgodę. Potem rozgląda się wokół, wyczuwa niezadowolenie i dokonuje jednej ze swych błyskawicznych zmian decyzji. – Nie – mówi – potrzebujemy więcej czasu, trzeba to zrobić porządnie, do pracy wrócimy w poniedziałek. Ostatnia przestroga ze strony Wałęsy, żeby „skończyć z przetrzymywaniem ludzi z KOR-u” i wicepremier rusza w drogę.
Wielka radość. Wałęsę niosą na ramionach pod główną bramę. „Sto lat, sto lat” – śpiewają. Wałęsa wdrapuje się na koparkę, tak jak to był uczynił na początku strajku ponad dwa tygodnie temu. Krótkie przemówienie utopione w brawach i okrzykach. „Pan wicepremier pojechał do Warszawy… aby… eh, eh… załatwić swoje sprawy… Powiedzieliśmy mu: Jeżeli pan nie wróci, to nasz następny postulat będzie – żądamy premiera!”. To jest oczywiście nieprawda, ale ludzie są zachwyceni. Potem wszyscy się kręcą po stoczni, głośno mówią, podpisują sobie nawzajem ulotki na pamiątkę. Ktoś zdążył już wyprodukować koszulki z napisem „Solidarność”, złożonym tymi niesfornymi czerwonymi literami, które wkrótce staną się sławne w całym świecie. (…)
Dzień ostatni
Dziewiąta rano. Można by pomyśleć, że do Polski znowu przyjechał Papież. To samo ostre słońce, te same wielkie, przejęte i zarazem opanowane tłumy, z głośników dźwięki celebrowanej wysoko, na podwyższeniu Mszy św. W istocie Mszę św. odprawia tylko ksiądz Jankowski, ale Papież jest tutaj, na ukwieconym obrazie w bramie.
Po jedenastej grupa rządowa przybywa po raz ostatni. Jagielski wciąż z zaciśniętymi wargami, wojewoda i Zbigniew Zieliński o nalanej twarzy. Raz jeszcze przechodzą między szeregami robotników stoczniowych, teraz uśmiechających się i śmiejących. (…)
W szklanym pokoju obie strony szybko przechodzą do rzeczy. Raz jeszcze krótka wymiana zdań w sprawie więźniów politycznych, potem szybka lustracja siedemnastu punktów. Lektura i podpisywanie tekstów przygotowanych przez grupy robocze w trakcie poprzednich dni. Przerwa na obiad, a po południu Andrzej Gwiazda ma tajne spotkanie z Jagielskim w celu wytłumaczenia mu, że więźniowie polityczni (w tym ci z KOR-u) muszą zostać zwolnieni.
Kiedy wkrótce po czwartej obie strony spotykają się z powrotem w szklanym pokoju, Jagielski odczytuje przyrzeczenie, że prokurator generalny podejmie decyzje co do więźniów politycznych do jutra w południe, i nikt nie będzie karany za udział lub pomoc w strajkach.
Wałęsa, inaczej niż zawsze, odczytuje krótkie przemówienie. „Jest to zwycięstwo dla obu stron…” – przyznaje dyplomatycznie. A potem mówi od serca: „Kochani! Wracamy do pracy 1 września. Wszyscy wiemy, co ten dzień nam przypomina. O czym w tym dniu myślimy. O ojczyźnie, o wspólnych interesach rodziny, która nazywa się Polska… Uzyskaliśmy wszystko, co w obecnej sytuacji mogliśmy uzyskać. Resztę też uzyskamy, bo mamy rzecz najważniejszą: nasze niezależne, samorządne związki zawodowe. To jest nasza gwarancja na przyszłość… Ogłaszam strajk za zakończony”.
Przedłużające się oklaski. Obie delegacje wstają, aby odśpiewać hymn narodowy, Jagielski i Wałęsa naprzeciw siebie, nie dalej jak metr jeden od drugiego.
Przechodzą do sali BHP. Po raz ostatni zbierają się na podwyższeniu między Leninem, krzyżem i orłem na uroczystość ostatecznego podpisania porozumienia. Wałęsa dziękuje „panu wicepremierowi i wszystkim tym u władzy, którzy nie dopuścili do rozwiązania siłowego”. „Nie ma zwycięzców i zwyciężonych – powtarza – porozumieliśmy się, jak Polak z Polakiem”. W swojej odpowiedzi Jagielski podejmuje zwrot „jak Polak z Polakiem” i kończy, mówiąc: „Myślę i wierzę głęboko…, że pragniemy służyć jak najlepiej sprawom ludzi, sprawom naszego narodu, naszej socjalistycznej ojczyzny – Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej”. Pracują kamery państwowej telewizji. W trakcie wieczornych wiadomości cały kraj zobaczy wypełnioną salę entuzjastycznie oklaskującą hasło „socjalistyczna ojczyzna”. Ale zobaczy też Lecha Wałęsę podpisującego porozumienie długopisem niezwykłych rozmiarów z wizerunkiem Papieża.
Jeszcze okrzyki, owacje, podziękowania doradcom, podziękowania doradców i otwierają się bramy – robotnicy wreszcie wracają do domów na jeden niedzielny wieczór.
Ale to jedynie koniec początku.
Fragmenty tekstu, który ukazał się w miesięczniku „Więź”, nr 2/1989. Śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji Więź.pl
Jak fajnie poczytać o tym co sie za młodych lat przezylo.Niestety potem stan wojenny , dla mnie Okopowa , Kurkowa w Gdansku i ZK Potulice.