Świadomość synostwa Bożego i bliskiej więzi z Ojcem w niczym nie łagodzi dramatu przeżywanego przez Jezusa.
Pamiętam z dzieciństwa taką scenę. Jest Wielkanoc, przy stole zastawionym smacznymi potrawami siedzą odświętnie ubrani dorośli, a ja plączę się wokół i w pewnym momencie, znudzony, zwracam się do matki: „Mamo, to kiedy wreszcie będą te święta?”. „Właśnie są” – pada odpowiedź, którą jestem do reszty rozczarowany.
Bo wtedy słowo „święta” znaczyło dla mnie tyle, co „Boże Narodzenie”, a więc: czas magiczny, strojenie choinki, wigilia, prezenty, szopka i śpiewanie kolęd. Święta Wielkanocne tej magii w oczach małego dziecka (dodajmy: wychowywanego w inteligenckim, raczej obojętnym religijnie domu) nie miały. Potem, gdy byłem już w wieku szkolnym, w latach sześćdziesiątych, włączyłem się w rytuał „chodzenia na groby”. W Wielki Piątek wieczorem jechało się na Krakowskie Przedmieście, by wędrować od kościoła do kościoła, począwszy od Świętego Krzyża aż po Franciszkanów na Nowym Mieście. Z reguły trzeba było odstać w długiej kolejce, zanim udało się zbliżyć do grobu, którego symbolika zawierała jakieś ukryte, aktualne treści polityczne. Religia była wtedy naturalną przestrzenią prawdy i wolności, których zaprzeczeniem z kolei była peerelowska rzeczywistość. Tradycja symbolicznych warszawskich grobów sięgała zresztą czasów okupacji, a może nawet zaboru rosyjskiego.
Taka była w mojej rodzinie Wielkanoc. Nie licząc koszyczka ze święconką, pisanek i trawki z zasianego owsa, z żółtym kurczaczkiem. Z czasem zaczęło mnie to nudzić.
Dopiero podczas studiów filozoficznych na Uniwersytecie Warszawskim, gdy jako osiemnastolatek po nawróceniu zacząłem znów świadomie praktykować, odkryłem Triduum Paschalne, liturgiczne wprowadzenie w sedno wiary chrześcijańskiej. „A jeżeli Chrystus nie zmartwychwstał, daremne jest nasze nauczanie, próżna jest także wasza wiara” – pisał św. Paweł do Koryntian (1 Kor 15,14), gdy niektórzy spośród nich twierdzili, że nie ma zmartwychwstania.
Czy można się jednak dziwić ówczesnym wątpiącym? I dziś, jak wiadomo, takich nie brakuje. „Chciałbym uwierzyć – mówił jeden z moich przyjaciół – ale nie potrafię!”. Zmartwychwstanie nie jest przecież czymś oczywistym! Nikt z ludzi nie był, bo być nie mógł, bezpośrednim świadkiem aktu zmartwychwstania Jezusa – istnieją tylko świadectwa apostołów dotyczące pustego grobu i chrystofanii, to prawda: mocne świadectwa, bo poświadczone za wyjątkiem św. Jana śmiercią męczeńską.
Skazanie i ukrzyżowanie Jezusa jest faktem historycznym, którego nikt dziś nie kwestionuje. Natomiast Jego wskrzeszenie z martwych do życia wiecznego, będące fundamentem całego chrześcijaństwa, przekracza możliwości ludzkiego rozumu i wymaga wiary, a wiara jest łaską.
Benedykt XVI w swoim tryptyku o Jezusie twierdzi wprawdzie, że także zmartwychwstanie jest faktem historycznym, ale inni teologowie wolą mówić, że jest raczej faktem transhistorycznym, wykracza bowiem poza historię, poza świat doczesny, w którym życie, podlegające prawom biologii, w nieunikniony sposób łączy się z przemijaniem. A Jezus Zmartwychwstały żyje w innym, niedostępnym nam wymiarze: w wieczności. Jego ciało, choć realne (na przykład noszące ślady męki; a Jezus, ukazując się uczniom, żeby ich przekonać, że nie jest zjawą, prosi o coś do jedzenia i zjada kawałek smażonej ryby), wykazuje nadzwyczajne przymioty: jest zdolne do translokacji, przenika przez zamknięte drzwi itd.
Kaznodzieje próbują sobie radzić z tym wyzwaniem, podkreślając, że Jezus był Bogiem. Często zdarza nam się słyszeć z ambony zbitkę słów: „Chrystus Bóg”. Łatwo powiedzieć. A to przecież tylko część prawdy o Nim. On był (JEST) Bogiem-Człowiekiem. Właśnie tę prawdę o autentycznym człowieczeństwie Jezusa, w niepojęty dla nas sposób łączącym się w Nim z boskością, przybliża nam Triduum Paschalne.
W wydarzeniach poprzedzających śmierć na krzyżu Jezus jest na wskroś ludzki. Świadomość synostwa Bożego i bliskiej więzi z Ojcem w niczym nie łagodzi przeżywanego przezeń dramatu. Z opisu Ostatniej Wieczerzy u czterech Ewangelistów wyraźnie można wyczytać, że Jezus miał przeczucie zbliżającej się śmierci, czym próbował dzielić się z uczniami. Kiedy usłyszał, jak się spierają, kto z nich będzie ważniejszy w królestwie Bożym, przepasał się ręcznikiem i jak sługa umył im nogi. Broniącemu się Piotrowi mówi: „Jeśli cię nie umyję, nie będziesz miał udziału ze Mną” (J 13,8). Czy nie miał na myśli udziału w dziele zbawienia przez krzyż? A tajemnicze i początkowo niezrozumiałe dla uczniów słowa, będące ustanowieniem sakramentu Eucharystii: „To jest moja Krew Przymierza, która za wielu będzie wylana. Zaprawdę, powiadam wam: Odtąd nie będę już pił z owocu winnego krzewu aż do owego dnia, kiedy pić go będę nowy w królestwie Bożym” (Mk 14, 24-25).
Skarży się przy stole, że jeden z nich Go zdradzi, a oni wszyscy Go opuszczą. Deklarację Piotra przyjmuje z goryczą: „Zaprawdę, powiadam ci: Dzisiaj, tej nocy, zanim kogut dwa razy zapieje, ty trzy razy się Mnie wyprzesz” (Mk 14,30). Wreszcie z gromadką uczniów udaje się na Górę Oliwną, by tam spędzić noc. Jak zapamiętali świadkowie: cały drży ze zdenerwowania. Oddala się na odległość rzutu kamieniem, by się modlić. Przeżywa tak wielką trwogę, że krwawy pot kapie mu z czoła. Prosi uczniów, by Go wsparli swoją modlitwą, a gdy oni zasypiają ze zmęczenia (czemu trudno się dziwić), nie kryje swego rozżalenia. Jest raczej słaby niż bohaterski. Zawierzając – mimo wewnętrznego oporu i lęku – woli Boga, Jezus wychodzi z podniesionym czołem naprzeciw swemu losowi, opuszczony przez uczniów. Jakże jest w tym wszystkim ludzki!
Na Golgocie do opuszczenia przez uczniów dołączy się opuszczenie przez Boga. „O godzinie dziewiątej Jezus zawołał donośnym głosem: »Eloi, Eloi, lema sabachthani«, to znaczy: Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?”. Wkrótce potem „zawołał donośnym głosem i wyzionął ducha” (Mk 15,34.37). Przypomina się tu doświadczenie „ciemnej nocy” św. Jana od Krzyża, wewnętrznych ciemności przeżywanych latami przez Matkę Teresę z Kalkuty (zwłaszcza przejmujące słowa, które napisała kiedyś na kartce do nuncjusza, podczas Mszy świętej: „Gdzie jest Jezus?”) czy „nocy nicości” u św. Teresy z Lisieux. W swoim „Dzienniku” (1897) pisze ona, że gdy myśli o Bogu, otacza ją ciemność, która przygniata serce. Do jednej z sióstr miała się wyrazić: „Gdyby siostra wiedziała, w jakich ciemnościach jestem pogrążona. Nie wierzę w życie wieczne. Zdaje mi się, że po tym ziemskim życiu nie ma już nic: wszystko dla mnie zniknęło. (…) Pozostaje mi już tylko miłość”. W ostatnich godzinach życia wyznała: „To czyste konanie, bez żadnej domieszki pociechy” (zob. kard. Marian Jaworski, „Doświadczenie nocy nicości u św. Teresy z Lisieux. Przyczynek do problematyki zaniku religijnego doświadczenia we współczesności”, „Analecta Cracoviensia” 29:1997).
Głęboko utkwiło mi w pamięci wyznanie mojej filozoficznej mistrzyni z młodości, Simone Weil: „Kochałabym Boga, nawet gdyby nie istniał”.
Najpiękniejszym momentem liturgii Wigilii Paschalnej jest dla mnie scena, kiedy do kościoła pogrążonego w kompletnych ciemnościach wkracza z zewnątrz procesja z zapalonym paschałem, a celebrans, posuwając się powoli w stronę ołtarza, trzykrotnie śpiewa: „Światło Chrystusa!”. Od paschału zapalają swoje świece wierni i po kilku minutach cała świątynia wypełnia się światłem. Chrystus jest boskim światłem rozjaśniającym nasze ludzkie ciemności. Paradoksalnie, jest nim tym bardziej, im bardziej jest nam bliski w swoim człowieczeństwie.