Odpoczynek i przyjemność przenikały się na festiwalu Paradise in the City z aktywnością duchową i intelektualną w proporcjach, które każdy mógł dobrać dla siebie.
Co tu się dzieje? Czy my jesteśmy w Polsce? – pomyślałam, kiedy razem z mężem wysiedliśmy z samochodu na terenie festiwalu Paradise in the City, odbywającego się w ramach ŚDM. Niewątpliwie, jeśli chodzi o geograficzne szczegóły, byliśmy w Łodzi. Miałam jednak wrażenie, że w jakimś stopniu obietnica niesiona przez tytuł festiwalu staje się rzeczywistością – poczułam się trochę jak w raju. Dlaczego? Były tu modlitwa, ale też zabawa, gry, rock and roll i popijanie latte na leżaku. Inaczej mówiąc urzekł mnie entuzjazm relacji. Relacji między ludźmi i relacji z Bogiem. Brzmi to zapewne enigmatycznie, zarysuję więc kilka obrazków.
Proszę więc, niech czytelnik uruchomi swoje możliwości i wyobrazi sobie, że mija młodych ludzi o przeróżnych rysach twarzy i kolorach skóry, których łączy to, że odnoszą się do siebie z ogromną serdecznością i bardzo dużo się śmieją. Uprzedzę dowcipy – nic nie wskazuje na to, by byli w stanie nietrzeźwym.
Wyobrazić też może sobie czytelnik ludzi chodzących po linie. Nie jest to metafora. W festiwalowej strefie Fit & Fun można było spróbować swoich sił właśnie w modnym ostatnio slacklinie. Była też okazja, by sprawdzić, jakie to doświadczenie grać w football w dmuchanej kuli, tzw. body zorb soccer, albo jeździć segwayem. Od razu przypomina mi się artykuł Josepha Ratzingera „Gra i życie – mistrzostwa świata w piłce nożnej”, w którym grę i zabawę przedstawia on jako przedsmak raju: „Wołanie za chlebem i igrzyskami jest właściwie wyrazem pragnienia rajskiego życia, życia sycącego bez wysiłku i życia spełnionej wolności. Taki jest bowiem cel zabawy: działanie, które jest całkowicie wolne, pozbawione celu i przymusu, a przy tym jeszcze angażuje i wypełnia wszystkie siły człowieka. W tym sensie gra byłaby pewnego rodzaju próbą powrotu do raju: wyjściem ze zniewalającej codzienności i troski o życie do wolnej powagi tego, co nie musi być i właśnie dlatego jest piękne. Zatem gra przekracza w pewnym sensie sferę codzienności”.
Odpoczynek i przyjemność przenikały się na festiwalu Paradise in the City z aktywnością duchową i intelektualną w proporcjach, które każdy mógł dla siebie dobrać. Po obiedzie można było posłuchać jednego z kilku wykładów (rozpiętość tematyczna: od seksualności, poprzez przedsiębiorczość, po kwestię uchodźców), zwiedzać Łódź, skorzystać ze spokoju i możliwości modlitwy, spowiedzi oraz rozmowy duchowej w strefie ciszy, zrobić coś dla swojego ciała we wspomnianej już strefie Fit & Fun albo w innej formie ucieszyć ciało i kubeczki smakowe w kawiarence Kawaco. Lada z europalet, siedziska z opon, leżaki na piasku – bez zgrzytów stylistycznych można by to miejsce teleportować na warszawski plac Zbawiciela. Zresztą razem z uczestnikami festiwalu, którzy wizualnie bez trudu wtopiliby się w hipsterski tłumek.
Starczy już opisu, wyobraźnia czytelnika czuje się pewnie przeciążona, a on sam co najmniej z lekka niedowierza, że to nie tylko wytwory imaginacji. Uwiarygodnią mnie może zdjęcia i filmy zamieszczone na festiwalowej stronie oraz na FB.
Wspólnota Chemin Neuf, która zorganizowała Paradise in the City, przygotowuje podobne festiwale od ponad 20 lat. Gdyby komuś marzyło się podobne wydarzenie, warto więc skorzystać z ich doświadczenia, które podpowiada, że potrzeba czasu, modlitwy i zaangażowania samych młodych. Nad przygotowaniem festiwalu pracowała ekipa w wieku 18-30 lat – czterdziestu wolontariuszy z Europy, w tym oczywiście z Polski. Zdecydowali się na rok służby Bogu w tej formie, na ten czas zrezygnowali ze swojej pracy czy studiów i zamieszkali razem w Łodzi. Zajęli się kontaktami z miastem, szukaniem miejsca, sponsorów, tworzeniem programu, zapraszaniem prelegentów. To wszystko było otoczone modlitwą całej wspólnoty. Oczywiście później, w najgorętszym, końcowym okresie do przygotowań dołączyło więcej osób.
Co mnie tak ujęło w festiwalu Paradise in the City? Dlaczego zobaczyłam w nim przebłysk Kościoła, o jakim marzę? Jednym z istotnych czynników na pewno był widoczny brak lęku przed współczesną kulturą – zamiast odcinania się od niej branie z niej tego, co dobre, tak by stworzyć dla uczestników warunki, które znają ze swojej codzienności. Widoczna jest w tym myśl organizatorów, że pierwszym, niezbędnym krokiem jest sprawić, by ludzie poczuli się dostrzeżeni, by mieli świadomość, że ich potrzeby są rozpoznane, a oni sami przyjęci. By poczuli się jak u siebie, nie mieli wrażenia obcości. Na tym się nie kończy, ale to niezbędny grunt, by mówić o tym, co trudne: o zranieniach, cierpieniu, grzechu. Ale i na tym się nie kończy. Ostatnim słowem jest Boże uzdrowienie. O tym przypominało hasło festiwalu: „#Restored by Love” (oczywiście z hashtagiem, znakiem czasu).
Na pewno nie wskażę tu wszystkich powodów swojego entuzjazmu, ale jeden jeszcze rysuje mi się wyraźnie: dbałość o wszystkie sfery – duchową, psychiczną i fizyczną. Naturalność obrazu, w którym podczas gdy jedni grają w zośkę czy przeciągają się na hamaku, kto inny bez najmniejszej sensacji przysiada obok na schodkach i czyta Pismo Święte. Zaraz spotkają się na wspólnym uwielbieniu Boga – źródła wszystkich tych aktywności.
Ach! Ta gra w zośkę!! Szaleństwo lat…. hm, chyba pięćdziesiątych dwudziestego wieku, szaleństwo chłopców klas podstawowych. Czy cymbergaj był szaleństwem wcześniejszym, czy późniejszym?? Długie godziny, po lekcjach, gdy zostawało się w klasie, z wyrzutem, może, że w domu się niepokoją. Muszę to przypomnieć Markowi Koterskiemu. Będzie duzo radości wspólnej. Choć – wiadomo: DO PRZODU CIĄGLE.