Najgorszą rzeczą, jaka stała się w ciągu tych ostatnich dwudziestu kilku lat, było przechwycenie narracji emancypacyjnej przez neoliberalizm. Narracja emancypacyjna odwoływała się do wstydu za dyskryminowanie rozmaitych mniejszości. Jej celem było przywrócenie im miejsca w historii i prawa w teraźniejszości. Wnioskowanie neoliberalne podłączyło się pod ruch emancypacyjny; wykorzystywano dawne przypadki nietolerancji, wskazując, że zawsze dopuszczały się ich podmioty zbiorowe – naród, wspólnota religijna. Dyskurs neoliberalny przekonywał: „Przestańcie tworzyć zwarte «my», bo to zawsze kończy się jakimiś prześladowaniami”. A rozrzedzanie „my” sprawiało, że zbiorowość zamieniała się w sumę jednostek.
Ponadto, jeśli na wcześniejsze rozumowanie spojrzymy z perspektywy mniejszościowej, otrzymamy wniosek: największym pragnieniem wszelkich mniejszości jest to, aby zostawiono je w spokoju. Albo jeszcze wyraźniej: „Nie próbujcie pomagać Innemu, bo wyrządzicie mu krzywdę”. W rezultacie „my” ulegało rozluźnieniu, a zasadnicza energia motywacyjna pchała ku samodzielności. Niesamodzielność i oczekiwanie pomocy nabierało cech wstydliwych. Wystarczy wspomnieć pamiętny reportaż filmowy Arizona, w którym widzieliśmy zapijaczonych mieszkańców popegeerowskiej wsi. Była to idealna projekcja neoliberalnych życzeń – obraz społeczności, która sama sobie jest winna, bo wzięła się do picia, zamiast do pracy.
To jest fragment artykułu. Pełny tekst – w kwartalniku „Więź” jesień 2016 (dostępnym także jako e-book).