Opowiadam o rozmaitych wcieleniach progu, upominam się o próg jako miejsce wartościowe, ponieważ… sam tutaj stoję. I dlatego moja pochwała progu podszyta jest niepokojem, czy nie czynię z pewnej przykrej przypadłości – cnoty wbrew faktom. Gdyż rozmaite mogą być powody, by nie iść dalej, głębiej. Brak uprawnień (religijnych) – jak na wzgórzu świątynnym. Niechęć do definitywnego opuszczenia domu, a zarazem do wniesienia weń skrawków mroku – jak w bluesie Loebla/Nalepy. Rozpoznanie, że z miejsca na progu widzi się lepiej i więcej niż inni – jak w relacji Boya o Wyspiańskim.
Znaleźliśmy się w bardzo trudnym momencie polskiej historii. My – Polacy, ale także, jak sądzę, my – katolicy. Konflikt, jaki podzielił nasze społeczeństwo, osiągnął natężenie, dla którego trudno znaleźć analogię w ciągu minionego półwiecza. Znacząca i głośna część mojej wspólnoty religijnej, do której wróciłem po kilkunastu latach wędrowania osobno, opowiedziała się po tej stronie konfliktu, z którą pogodzić się nie umiem i nie zamierzam. Liczni publicyści, podkreślający swoją przynależność do Kościoła, jak i bardzo wielu duchownych, z purpuratami włącznie, deklarują, że wszystko, co czyni obecna władza polityczna w Polsce, jest prawe, sprawiedliwe, roztropne. Wyznaję, że żaden z tych epitetów nie wydaje mi się trafny.
To jest fragment artykułu. Pełny tekst – w kwartalniku „Więź” wiosna 2016 (dostępnym także jako e-book).