Kiedy czytałem o sprzedaży nieczynnych kościołów w Europie, przyszła wiadomość o najnowszych nominacjach kardynalskich. Spośród 15 nowych kardynałów-elektorów jedynie 1/3 to Europejczycy. Jak widać, papież Franciszek kontynuuje proces tworzenia z kolegium kardynalskiego zgromadzenia, które lepiej odzwierciedlałoby geografię Kościoła. To wcale nie jest nowe zjawisko, że Kościół obumiera w jednych miejscach, a w innych się odradza. Być może należy to do jego natury. I wcale nie musi być europejski.
O ile sprzedawanie kościołów jest czymś zupełnie nowym, o tyle ich burzenie czy przekształcanie to wcale nie takie nowe zjawisko. Owszem, rozmiar tego, co dzisiaj się dzieje w Europie czy Kanadzie może przyprawić o przerażenie. Codziennie wręcz czytamy o kolejnych reformach diecezji, które decydują się na łączenie parafii i wyłączanie z użytku niepotrzebnych już kościołów. To, co się z nimi robi, ma także bardzo mocne znaczenie symboliczne. Znam radykalnych teologów, którzy twierdzą, że nieczynne kościoły należy po prostu burzyć, gdyż powstały jedynie by służyć kultowi, modlitwie i życiu wierzącej wspólnoty. Gdy jej już nie ma, niepotrzebny staje się także budynek. Puste miejsce po kościele jest bardziej wymowne niż przekształcenie w muzeum jako świadka niegdysiejszej świetności. Pragmatycy radzą jednak sprzedawać, by odzyskiwać chociaż budynki i włożone w nie pieniądze. Wydaje się jednak, że widok kościoła zamienionego na sklep, pub tematyczny „Frankenstein” czy skatpark może boleć jeszcze bardziej, jest to bowiem aż nazbyt wyraźnym symbolem tego, co dzisiaj zastąpiło wiarę. Równie kontrowersyjne jest przeznaczanie kościołów na cele kultu innych religii, jak np. na meczety. To też signum temporis pokazujące, która z religii jest na danym terytorium bardziej żywotna.
Ale przecież kościoły były zamykane zawsze. Nie trzeba dużo szukać, w niedalekim od Zielonej Góry Sulechowie jest dawny zbór kalwiński dzisiaj przekształcony na dom kultury, w Czerwieńsku z kolei jeden z kościołów od lat służy za magazyn. Na naszych terenach to wcale nie takie typowe, w wielu małych miejscowościach pozostały po wojnie dwie świątynie: katolicka i protestancka, z których tylko jedną przystosowywano do kultu. Nie ma wspólnoty wierzących – niepotrzebna staje się już świątynia. Ale i odwrotnie: tam gdzie wspólnota, tam powstanie kościół, w którym ta wspólnota będzie się gromadzić. (Na marginesie. Myślę, że problem z budową Świątyni Opatrzności Bożej na tym właśnie polega. Nie wyrasta ona z potrzeb wspólnoty. I żadna wspólnota wokół niej się nie rodzi. To projekt patriotyczno-religijny, który został złożony na karb Kościoła).
Kościół jest „w ruchu”. Tam, gdzie kiedyś był żywy – dzisiaj po ruinach szaleją piaski pustyni. Tam, gdzie jeszcze niedawno była pustynia i puszcza rodzą się wspólnoty i kościoły. Często zapominamy, że założone na Bliskim Wschodzie chrześcijaństwo przez pierwsze tysiąc lat swego istnienia było silniejsze w Azji, Afryce Północnej niż w Europie. Dopiero po roku 1400 Europa i jej kulturowa zamorska kolonia – Ameryka Północna stały się bastionem chrześcijaństwa. Kiedy na Wschodzie kwitło życie monastyczne, rozwijała się teologia i mistyka Europa żyła jeszcze pogrążona w pogaństwie i barbarzyństwie. Dzisiaj wiele dawnych miast biskupich w tych krainach to stolice tytularne in partibus infidelium (w prowincjach niewiernych). Ale dzisiaj takie stolice tytularne są już nie tylko w Tunezji, Egipcie czy Turcji, ale także we Francji, Wielkiej Brytanii czy – uwaga! – w Polsce, jak np. Sejny, Wigry czy Pomezania – Kwidzyn (w tych dwóch ostatnich biskupami tytularnymi są nowi biskupi pomocniczy z Katowic). Trudno nazwać te tereny „prowincjami niewiernych”, ale pokazuje to, że geografia wiary i Kościoła jest czymś zmiennym, a tkanka administracyjna musi odzwierciedlać rzeczywistość. Sługa Boży bp Wilhelm Pluta mawiał, że Kościół jest wieczny i bramy piekielne go nie przemogą, ale w Ewangelii nie ma nic, że musi przetrwać w Kościele gorzowskim.
Często słyszę, że Opatrzność chciała (zrządziła, postanowiła), by Ewangelia zrodziła się co prawda w świecie semickim, ale natychmiast została przefiltrowana przez świat greckiej filozofii i w kategoriach tejże filozofii została sformułowana jej teologia. Tomasz z Akwinu i scholastyka miały jedynie dopełnić tegoż dzieła. Nie trzeba dodawać, że to w tej właśnie wersji Ewangelia była przekazywana innym kulturom. Jak pisze Philip Jenkins w swojej książce pt. „Chrześcijaństwo przyszłości”, „Europejscy chrześcijanie zinterpretowali wiarę poprzez swoje pojęcia relacji społecznych […], a później wyobrazili sobie, że ich własna kulturowa synteza była jedyną poprawną wersją chrześcijańskiej prawdy. W rzeczywistości była ona czasami tak odległa od oryginału, jak słowo church (kościół) jest odległe od formy kyriakos oikos. Teraz, gdy chrześcijaństwo przesuwa się na południe, religia będzie w porównywalny sposób zmieniana przez zanurzenie się w kulturach dominujących w przyjmujących ją społeczeństwach” (s. 32). Czyż nie to właśnie dzieje się na naszych oczach?
Podczas pierwszego swego konsystorza Franciszek zamianował jedynie 6 Europejczyków na 16, a w obecnym – 5 na 15, pozostawiając 2/3 miejsc na całą resztę świata. Kapelusz kardynalski otrzymają w tym roku przedstawiciele tak egzotycznych państw jak Tonga, Panama czy Wyspy Zielonego Przylądka. Siłą rzeczy wniosą do tego gremium swoje pozaeuropejskie przeżywanie wiary, które tak mocno drażni niektórych w przypadku Franciszka, pierwszego papieża z Nowego Świata. Innym symptomem tego zjawiska jest choćby popularność dokumentu z Aparecida, który był u źródeł adhortacji Evangelii gaudium i który staje się w Europie podręcznikiem ewangelizacji. Inny przykład to Międzynarodowa Komisja Teologiczna, której skład rok temu został odnowiony na kolejną 5-letnią kadencję. Na 30 członków jedynie 12 pochodzi z Europy. A przecież nie ma teologii oderwanej od kulturowego kontekstu. Czy mamy odwagę powiedzieć, że Opatrzność – tak jak wówczas chciała – tak teraz nie chce nas przeprowadzić przez tygiel kulturowy Południa? Podczas przemówienia w Parlamencie Europejskim Franciszek powiedział, że Europa „jest jak bezpłodna i nietętniąca życiem babcia”. Czy mówił to także o Kościele w Europie, który być może jest równie zestarzały, bezpłodny i nietętniący życiem? Miejmy nadzieję, że Kościół w Europie jest wciąż żywszy od niej samej, wszak Kościół to Chrystus, który jest wiecznie młody, czego nie da się zweryfikować jedynie ilością wież kościelnych: tych budowanych i tych burzonych.
Kościół jest Ewangelią w drodze, Ewangelią, która pielgrzymuje po drogach czasu i przestrzeni. Mam wrażenie, że jako Kościół zatraciliśmy nieco ten pielgrzymi charakter Ewangelii i samej osoby Jezusa. Być może Kościół powinien jeszcze bardziej się wzorować na swoim Założycielu, który „rozbił namiot pośród nas”. Namiot jest domem wędrowców, ludzi, którzy nie przywiązują się zbytnio do miejsca, poszukując wciąż lepszych warunków do życia i rozwoju. Jezus rozbił namiot pośród nas i – kontynuując metaforę – wędrował z tym namiotem po Palestynie, nigdzie nie będąc u siebie (pisałem o tym na swoim blogu). Być może grozi nam jako Kościołowi zasiedzenie, które bliskie chyba jest grecko-rzymskiej osiadłej mentalności, ale daleko mu do semickiej zdolności przystosowania się i nieustannego ruchu. „Mieszkają każdy we własnej ojczyźnie, lecz niby obcy przybysze. […] Każda ziemia obca jest im ojczyzną i każda ojczyzna ziemią obcą” – pisał o chrześcijanach autor starożytnego Listu do Diogneta. Tak, chrześcijanie znów wyruszyli w drogę, która ma ich zawieść do Ziemi Obiecanej, ale tym razem droga ta wiedzie przez Południe.