Podobno pochodziła z arystokratycznej, kresowej rodziny. Studia na SGPiS (dziś SGH) szły jej tak dobrze, że na przełomie lat 70. i 80. pojechała na stypendium do Niemiec. Mówi się, że w niewielkim odstępie czasu spotkały ją dwie tragedie: zmarła jej matka, a mąż porwał syna za granicę. W tym punkcie historia zapada się w mrok.
Wspólnota Sant’Egidio poznała ją przy rozdawaniu kanapek jako starszą kobietę z wielkim kokiem upiętym pod chustką. Taka właśnie spoglądała z niesionego za trumną portretu, który namalował Radosław Skrzypczyk. Choć policja ostatecznie nie ustaliła tożsamości kobiety, na tabliczce nagrobnej oprócz oznaczenia NN i numeru identyfikacyjnego udało się w cudzysłowie dodać nazwisko, pod którym znała ją wspólnota. – Bezdomni umierają anonimowo: bez nazwiska i bez twarzy. Nawet jeśli mają znajomych, nikt nie odszukuje ich, by poinformować o pogrzebie. Przy trumnie są tylko grabarze. Chcieliśmy zrobić wszystko, żeby było inaczej – mówi Anna Matlak.
Aby przyjechać na pogrzeb razem ze swoimi przyjaciółmi bezdomnymi, wspólnota wynajęła autobus. Razem modlili się podczas Mszy i razem szli za trumną. Jeden z grabarzy nie ukrywał zdziwienia. Pierwszy raz widział sześćdziesiąt osób na pogrzebie bezdomnej. – Jesteście rodziną? – dopytywał. Odpowiedzieli: Właściwie tak. – Byliśmy w tej samej sytuacji: ludzie, którzy przyjechali pożegnać się ze znajomą – dzieli się swoimi odczuciami Agnieszka Nosowska. – Zobaczyłam inne oblicze miasta, biedacmentarz, krzyże wbite w rozwiewane przez wiatr kopczyki. Segregacja jest wyraźna. W jednej części piękne pomniki, w innej kwatera z tymi babkami z piasku, wypchnięta najdalej jak się da.
To jest fragment artykułu. Pełny tekst – w kwartalniku „Więź” jesień 2015 (dostępnym także jako e-book).