Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Nie-Dobra Nowina

W czasie wakacji byliśmy na Mszy w niedużym miasteczku. Święto Wniebowzięcia. Na wejście słowa pieśni: „Lecz kiedy Ojciec rozgniewany siecze, szczęśliwy, kto się do Matki uciecze”. Kazanie było rozbudowanym komentarzem do tych słów. Ukazało Maryję jako obronę przed nieposkromionym gniewem surowego, nieobliczalnego Boga i Jego straszną karą (wojny i kataklizmy). Patrzyłam na parafian, skurczonych w sobie, pochylonych (jak przed ciosem!). Zapewne słyszą to co tydzień – Dobrą Nowinę o potępieniu wiecznym (genialne określenie Szymona Hołowni).

„Idę zapytać” – szepnęłam po Mszy do męża. „Kochanie, nic to nie da”. „Muszę”. Weszłam do zakrystii. „Mam pytanie odnośnie do kazania”. Proboszcz spojrzał życzliwie, uniósł brwi zaciekawiony. „Ja… uczę moje dzieci, że Boga nie trzeba się bać…” „Dobrze, dobrze pani uczy!” – przerwał żarliwie. „Ale… ksiądz dzisiaj mówił, że Bóg jest taki obcy i groźny, że trzeba przed Nim ratować się u Maryi” – kontynuowałam nieśmiało. „Och, proszę pani, ja wiem, że w tej pieśni znajduje się pewna teologiczna nieprawidłowość…” Spojrzałam na niego z nagłą nadzieją, że przyzna, iż Bóg jednak taki zły nie jest, tylko że na przykład trzeba w celach duszpasterskich budować bojaźń Bożą. „No bo, proszę pani, tak naprawdę – tu pochylił się ku mnie i zaglądając w oczy, ściszył głos do syczącego, dramatycznego szeptu – jak Bóg się gniewa, to już nic, nic, nawet Matka Boża nie uratuje!”. Pożegnałam się grzecznie.

Mąż czekał przed kościołem. „I?…” „Trzeba było słuchać męża” – odparłam złamana. To nie był pierwszy raz, gdy usłyszałam przesłanie o Bogu, którego albo trzeba się bać, albo (w wersji częstszej i bardziej soft) dla którego najważniejsze jest moje postępowanie – toteż bacznie mu się przygląda. Z zatroskaniem lub niemym cierpieniem, gdy „grzechami wbijam Mu gwoździe” (najczęstsza medytacja drogi krzyżowej) – ale bacznie.

Od lat z rosnącym bólem słuchamy z mężem kazań w różnych polskich kościołach. Dotkliwie boli nas sposób, w jaki Pan Bóg jest przedstawiany z wielu ambon; oczywiście nie ze wszystkich, ale z wielu. Takie treści wsączane są do uszu naszych dzieci. W dużej mierze przez to najdroższa mi osoba umierała, szamocząc się w lęku przed Bogiem. Postanowiłam więc o tym napisać. Bo za bardzo kocham Kościół i za bardzo potrzebuję księży, żeby tego nie powiedzieć publicznie.

Kapłan kojarzy mi się z ojcem. Mam cudowne doświadczenie rodzonego ojca. Mogłam zwierzać mu najtrudniejsze sprawy, tak wyrażałam moją miłość do niego. On słuchał cierpliwie, także gdy rozmawialiśmy szczerze o kwestiach bolesnych. Tak wyrażał swoją miłość do mnie. Mam nadzieję, że duchowni czytelnicy tego tekstu również zechcą mnie przynajmniej wysłuchać.

Za darmo i zawsze

Piszę ten tekst, ponieważ mam przekonanie, że znaczna część kazań w polskich kościołach oddziela ludzi od Boga, powoduje, że wychodzą oni z kościoła z poczuciem bycia miernym, „do niczego” i myślą, że długo jeszcze, jeśli w ogóle, nie będą mogli doskoczyć do takiego poziomu duchowego, by zasłużyć na przyjaźń Boga. Wychodzą więc zrezygnowani – ale tak z lekka, bez przesady, bo czegóż mają żałować? Przyjaźni z Kimś, kto tylko wymaga, z szacownym, owszem, autorytetem „z urzędu”, o którego (słusznych) żalach osłuchali się od lat? Albo przyjaźni z Kimś, kto wręcz grozi palcem i jest postrachem?

Cyklicznie, na rozpoczynający się Adwent i Wielki Post, słyszę zachętę duszpasterską: „To jest dobry moment, by zrobić sobie rachunek sumienia, zapytać siebie: Ile postąpiłem przez ostatni rok w życiu duchowym? Czy nareszcie coś drgnęło? Zobaczyć te zaniedbane Msze, spowiedzi…”. A na koniec Mszy: „Przyjmijmy Boże błogosławieństwo, byśmy mogli przez pełnienie dobrych czynów zasłużyć na spotkanie z Bogiem”.

Niektórych to już nie razi. Ja jednak nie mogę pogodzić się z wizją, wedle której na miłość Bożą mamy zasługiwać… To przecież kłamstwo – i to na najważniejszy temat. Ten Bóg nie jest Bogiem Ewangelii!

Żyję w małżeństwie od 13 lat. Nie jest to idylla, ale pośród mniej i bardziej głębokich kryzysów doświadczam, czym jest miłość: relacja pełna czułości, tęsknoty i bliskości. Gdy się z kimś milczy – i daje to szczęście. Taka miłość na co dzień, kiedy żyjesz zwyczajnie, ale masz ciągle jego/ją w sercu i myślach. Nie jesteś z niczego rozliczany, sprawdzany, czujesz się przy kimś wolny, ni mniej, ni więcej – sobą. Nie musisz nic udowadniać. Możesz być spokojny, że ukochana osoba widzi w tobie dobro i wartość. Zawsze stoi po twojej stronie, także gdy zawalisz. Szczególnie wtedy.

„Miłosierdzie objawia się jako dowartościowywanie, podnoszenie w górę, wydobywanie dobra spod wszelkich nawarstwień zła” (1) – pisał Jan Paweł II o Bożym miłosierdziu. Dzięki bezpieczeństwu i odprężeniu płynącym z bycia nawzajem przyjętym, jakie daje miłość małżeńska, zaczęłam przeczuwać, czym może być miłość Boga. To dało mi do myślenia. Oczywiste, że miłość mego męża jest niczym wobec Bożej… a jaka jest cudowna! Niemożliwe, by Boża była mniej cudowna, prawda? Zresztą nie ja jedna tego doświadczam. Ewa Kiedio pisze: „dzięki swojemu mężowi / swojej żonie doświadczamy tego, jak kocha Bóg. Czyli? Najprościej ujmuje to papież Franciszek: «za darmo i zawsze»” (2).

Coś więc musi być nie tak z tym przekazem z ambony, że Pan Bóg z liczydłem siedzi i liczy, a my mamy przed Nim oskarżać się, czy drgnęło, ile drgnęło, a ile nie drgnęło, i stać na baczność, prężąc pierś z medalami dobrych uczynków… Przecież „zbawienie ofiarowane nam przez Boga jest dziełem Jego miłosierdzia. Nie ma takiego ludzkiego działania, niezależnie od tego, jak mogłoby być dobre, przez które moglibyśmy zasłużyć na tak wielki dar” (3).

Adwentowo-wielkopostne zachęty duszpasterskie mogłyby przecież brzmieć inaczej: „To jest dobry moment, by przestać robić ciągle rachunki sumienia, dokonywać bilansu grzechów, wpatrywać się w siebie, analizować swoje brudy i zaniedbane Msze. Nie wolno nam tego analizować! Odwróćmy wzrok od siebie, podnieśmy zwieszone głowy i popatrzmy na Jezusa. On to wszystko nieodwołalnie zabrał, zmył swoją Krwią. A Krew ta była dowodem, że nie musimy czynami zasługiwać, nie musimy Mu niczym płacić; On już zapłacił za wszystko”. Czy to zbyt mała cena, że księża głoszący kazania o Bogu, na którego miłosierdzie trzeba zasłużyć, o niej zapominają?

Płynący monotonnie z polskich ambon nakaz, byśmy bijąc się w piersi, smętnie przyglądali się naszym grzechom, jest niweczeniem Chrystusowego Krzyża. W świetle Ewangelii nie jest prawdą, że przed Bogiem liczy się głównie to, czy jesteśmy grzeczni, poprawni moralnie i wzorowo pobożni (w znaczeniu: spełniający wymagane praktyki). To był priorytet dla faryzeuszy. Ostatnie tchnienie Jezusa zmasakrowanego za nasze winy rozdarło zasłonę w świątyni, odsłaniając – pilnie dotąd strzeżone przed wzrokiem nieczystych – Miejsce Najświętsze.

W tym ostatnim tchnieniu objawiła się najgłębsza intymność Boga: Jego przebite – w swoim Dziecku – serce, ból i miłość do nas, tkliwsza niż czułość matki dla niemowlęcia, niż pieszczoty zakochanych, niż wszystko, co można ubrać w liche pojęcia naszego ludzkiego wymiaru pojmowania. Tę intymność oddał nam, byśmy przestali się bać. Zasłonę dzielącą nas od Niego rozdarł ofiarą z Syna – byśmy weszli z Nim w relację jako przyjaciele, nie sługi. Uczynił to za nic, bez żadnych zasług z naszej strony. „Chrystus umarł za nas, gdyśmy byli jeszcze grzesznikami” (Rz 5,8).

Pamiętam Eucharystię w naszym szczecińskim duszpasterstwie akademickim. Duszpasterz – postawny, konkretny i zdecydowany, daleki od sentymentów krzepki góral i wojskowy. Przy przeistoczeniu zaczął płakać. Konsternacja. Łzy cicho płynęły mu po policzkach i uniemożliwiały wyduszenie słowa. Pochylał głowę, by ukryć twarz przed kameralnym gronem studentów. Nie mógł na to nic poradzić – jakby nagle zamienił się w bezradne dziecko. Minuty i milczenie przedłużało się. Nie pamiętam wielu kazań z tego okresu, może jedno. Ale te łzy tak.

Potem powiedział tylko: „Kochani… Poczułem, jak Pan Jezus mnie kocha”.

Mniej niż minimum

Istnieje taka argumentacja: księża mówią ludziom, że Bóg oczekuje od nich, by nie grzeszyli i swoim zachowaniem zasłużyli na Jego łaskawość, bo boją się, że jak powiedzą, że Bóg ich kocha za nic i pomimo wszystko, to ludzie natychmiast polecą grzeszyć. Trzeba zatem ludzi – nas – trzymać pod strachem, w szachu.

Tylko efekt jest taki, że w ten sposób duszpasterze utrzymują wśród wiernych właśnie paraliżujące minimum. A może nawet mniej niż minimum? Gdy bogaty młodzieniec przyszedł do Jezusa, szybko się okazało, że jest wzorowy moralnie. Nienaganny i czysty. Nasi księża byliby zachwyceni! Już by go wysyłali na kleryka! Nie zaniedbywałby Mszy i spowiedzi, jego rachunki sumienia wypadałyby celująco. Tylko że… nie zasłużył tym na bycie uczniem Pana. Jak to? No jak to??? Bo w pewnym sensie robił za mało! Jezus pragnął więcej, a ściślej – czegoś innego.

Najłatwiej i wygodnie jest rozumieć relację z Bogiem, jak uczą ci księża w kazaniach, jako zdobywanie moralnej doskonałości (najłatwiej – choć zdobycie jej jest niemożliwe!). Owa doskonałość to konkretna waluta, jaką zarabiamy na Bożą życzliwość (to też zrozumiałe, bo przecież w życiu za wszystko się płaci; to daje komfort – by nie mieć długów). Podobnie w relacji z Bogiem: przelew zwykle raz w miesiącu, głębokie „ufff!” przy odejściu od konfesjonału, wyczyszczone konto, świeczka Panu Bogu zapalona, wygodne status quo. I tak można całe życie przeżyć. „Od młodości przestrzegałem tego wszystkiego”. Tylko że… „Jednego ci jeszcze brakuje: sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim […] potem przyjdź i chodź za Mną” (por. Łk 18,21–22).

Być porządnym w sumie nie jest tak trudno. Dużo trudniej jest przyjąć miłość Boga. Jemu zależy w pierwszym rzędzie nie na tym, byśmy nie grzeszyli, ale na tym, byśmy Go kochali, byśmy miłością odpowiedzieli na Jego miłość. W Ewangelii nie są ważne cnoty moralne, ale teologalne: wiara, nadzieja i miłość. Młodzieniec wylegitymował się przed Jezusem swoją poprawnością moralną. Jezus poprosił go jednak o zaangażowanie serca, o nawiązanie bliskiej relacji. By pokochał Go „z całego serca swego, całej duszy, wszystkich sił, całym umysłem”. To dużo, dużo więcej niż niedzielna Msza, spowiedź w pierwszy piątek i w miarę moralne życie.

Dlatego – jak pisał Benedykt XVI – „u początku bycia chrześcijaninem nie ma decyzji etycznej czy jakiejś wielkiej idei, jest natomiast spotkanie z wydarzeniem, z Osobą, która nadaje życiu nową perspektywę, a tym samym decydujące ukierunkowanie” (4). Jeśli redukujemy relację z Jezusem do przykazań, czyli pokazania Mu się z dobrej strony – trwamy w wygodnym status quo, dając Bogu to, co nam zbywa. To nas, jak tego bogatego chłopaka z Ewangelii, nie czyni chrześcijanami. Dlaczego Jezus tak zachwycił się ubogą wdową, która wrzuciła do skarbony wszystko, co miała? Bo zrobiła dokładnie to, czego nie chciał zrobić młodzieniec.

Co dla nas znaczy wspomniane zaangażowanie serca? To odwrotność cytowanych wyżej duszpasterskich zaleceń, które słyszymy zwykle na rozpoczęcie Adwentu i Wielkiego Postu. Przestać lękowo rachować grzechy, przestać przejmować się sobą, wpatrywać w swoje błędy i zacząć patrzeć na Boga. To zmiana akcentu w pracy nad sobą: z dbania o przyzwoitość – swoją i innych – na szukanie okazji, by poznawać Jezusa, być z Nim, przyjmować Jego dary, które ciągle płyną. A zatem zmienić kierunek: przestać próbować Bogu coś dawać z siebie (zrozumieć wreszcie, że sam w sobie cudów nie wyczaruję). Przestawić myślenie, by to od Niego przyjmować wszystko – także cud mojej przemiany w tej czy innej słabości, to już Jego troska, nie moja.

Maria z Betanii siedziała przy Jezusie i chłonęła Go. Nic nie robiła, nie uwijała się jak Marta, patrzyła i przyjmowała Jego obecność. „Jezu! Ona się nie uwija! Nie stara! Nie pomaga mi przy obiedzie!” „Marto. Bo potrzeba tylko jednego” – i to jest dokładnie to „jedno”, którego brakowało bogatemu młodzieńcowi („jednego ci brakuje” – powiedział mu Jezus): być z Bogiem w intymnym kontakcie, słuchać, przyjmować. Cieszyć się sobą nawzajem, a nie myśleć o tym, czego jeszcze nie zrobiłem, a należało. „Ty zajmij się Mną, a ja już zajmę się tobą” – powiedział Jezus do Katarzyny ze Sieny.

Faryzeusz zgorszył się, że prostytutka myje i całuje Jezusowi nogi, dotyka Go, wyciera włosami. Dialog Jezusa z nim jest przepiękny: nie dałeś mi pocałunku, a ona, odkąd wszedłem, nie przestaje całować stóp moich. Jezus pragnie relacji miłości. Ta kobieta jest ideałem Ewangelii. Zrozumiała, że Jezus przyszedł nie umoralniać, lecz dawać miłość. Za nic.

Ktoś powie: ale jak to zaangażowanie serca w „przyjmowanie” mogłoby wyglądać w naszym życiu? Nie koncentrujmy się na zwalczaniu własnymi siłami grzechów, z którymi sobie nie radzimy. Więcej wysiłku wkładajmy w poznawanie Pana i Jego miłości: w czas dany Bogu i poświęcony na czytanie Jego słowa, z zaufaniem, że Jezus sam dokonuje cudów w sercu, które Go szuka. Wystarczy przyjść z pragnieniem: przyjąć łaskę przebaczenia i uzdrowienia nawracających grzechów, kłopotów i ran. Modlitwa – ale nie z tego, co nam zbywa. Nie pacierz upchnięty po trzech wieczornych serialach i telefonach do przyjaciółek, tuż przed spaniem. Modlitwa na serio, z pokazywaniem palcem Jezusowi, gdzie boli. Sakramenty – często, z wiarą, że leczą, dają pomoc i moc, a nie zaksięgowują wpłaty. Planowanie codziennych spraw – z pytaniem: Bóg tego chce czy tylko moje łase ego? Życie nabiera wtedy kolorów, staje się wspólne z Nim, codziennie toczy się dialog. Czytane słowo zaczyna przemawiać wprost, otrzymujesz „łaskę po łasce”, natchnienia, bardzo konkretne znaki i odpowiedzi. Poznajesz Boga, wchodzisz w Jego intymność.

I… zmieniasz się. Wcześniej, pracując „nad sobą”, próbowałeś głównie zwalczać swoje przywary, popadając w zniechęcenie. Teraz pracując (ciężko! a jakże! „do przelewu krwi” – jak mawiała Mała Teresa) nad relacją z Bogiem (a zarazem nad „przyjmowaniem” wszystkiego z Jego rąk), szukając Jego bliskości, stajesz się chłonny na łaskę, która zaczyna całego ciebie przenikać. Więcej kochasz. Unikasz zła, m.in. z bólem rozpamiętując grzechy (tu już jest na to miejsce, bo robisz to z miłości, a nie z katolickiego masochizmu), a nowa wrażliwość na zło jest darem Ducha, zwanym bojaźnią Bożą. Nie jest to żaden „uświęcony strach” przed Bogiem; jak Duch mógłby obdarzać strachem przed sobą? To lęk przed grzechem, który mógłby nas oddzielić od Ukochanego.

Zmiana moralna jest zatem naturalnym (choć drugoplanowym) skutkiem przyjęcia miłości Boga, pozwolenia, by Jego miłość cię zbawiła.

Poczuć przytulenie

Wspomniałam na początku o konieczności „doskakiwania” do takiego poziomu duchowego, by zasłużyć na przyjaźń Boga. Rzeczywiście mam wrażenie, że wielu księży wyciąga wysoko do góry rękę dzierżącą zbawienie – jak niedobry wujek mający uciechę, że dzieci nie mogą doskoczyć do upragnionej zabawki. Dzieci zaś są nieświadome, że zabawka jest już ich, że już ją dostały, że należy im się bez skakania!

Dla przykładu opowiem, co usłyszałam kilka dni temu na kazaniu: „Nawrócenie składa się z trzech etapów: 1. Najpierw należy odwrócić się od grzechów, przestać grzeszyć. 2. Potem trzeba wrócić do Boga. 3. I wtedy do Niego przylgnąć. Proszę zadać sobie teraz pytanie: na jakim jestem etapie?”. Chyba każdy wrażliwy człowiek odpowie: „Przed pierwszym!”.

Oczekiwanie od wiernych, że się poprawią i przestaną grzeszyć po płomiennie umoralniającym kazaniu, jest podwójnie błędne. Po pierwsze: człowiek nie jest w stanie się udoskonalić tylko własnym staraniem – jest zbyt słaby, słaby nieodwracalnie (nie bez powodu Jezus przyszedł zbawić nas od zła). Po drugie: sensem Ewangelii nie jest to, by człowiek przestał grzeszyć! Księża, którzy chcąc nas umoralniać, straszą wymaganiami i oczekiwaniami Boga, ewentualnie karą Bożą – tym samym odstraszają ludzi od życia Ewangelią.

Sensem Ewangelii jest bowiem nie doskonałość moralna, tylko ufne przyjście do Boga, ze świadomością swojej słabości i tego, że ona Bogu nie przeszkadza (a że przeszkadza – wielekroć słyszałam z ambony), że pomimo niej mogę rzucić się Bogu w ramiona jak syn marnotrawny, jak celnik, który w przedsionku świątyni szeptał: „zmiłuj się nade mną grzesznym”, jak łotr, który zdobył serce Boga jednym porywem ufności po nikczemnym życiu. Kolejność trzech etapów nawrócenia proklamowaną z ambony należy więc dokładnie odwrócić – pierwszy pominąć, zacząć od trzeciego!

Głosząc takiego Boga – który każe dobrym życiem zarabiać na miłość i trzyma nas na dystans, nim się poprawimy, a nawet zsyła kary – kaznodzieje nie dają nam szansy na tę ufność, wiarę i miłość do Boga. Bo nie będę pragnąć takiego Boga, nie będę za Nim tęsknić, jedynie nie zjem w piątek kiełbasy, a w niedzielę nie pójdę na zakupy – by Go nie rozgniewać. Wtedy nawet Maryja nie uratuje…

Powtórzę: oczywiście nie tylko takie kazania są głoszone w polskich kościołach. Wiem, że błędna wizja Boga bywa także współzawiniona przez wiernych. Wiem, że są w Polsce biskupi, którzy niestrudzenie głoszą „skandal miłosierdzia”. Bp Grzegorz Ryś mówi, gdzie może, że miłosierdzie Boga jest „wielkim skandalem w oczach ludzi. Zawiera w sobie to, z czym mamy największe trudności: współczucie, przebaczenie, nawrócenie. Nie stawia warunków, nie zna żadnych granic. Jest darmowe” (5). A bp Andrzej Czaja proponuje przeformułować katechizmowe twierdzenie o Bogu sprawiedliwym i karzącym na prawdę wiary o Bogu sprawiedliwym i miłosiernym: „Moja propozy­cja brzmi następująco: «Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a na nasze zło ma lekarstwo»” (6).

Wiem doskonale, że nie kazanie jest we Mszy najważniejsze. Wiem, do których kościołów mogę pójść w ramach churchingu, aby usłyszeć prawdziwie Dobrą Nowinę. Dlaczego jednak nie mogę jej usłyszeć w każdym polskim kościele? Dlaczego w przesłaniu płynącym z naszych ambon wciąż obecne jest tyle pelagianizmu (herezji mówiącej o konieczności zapłacenia za zbawienie moralnością)? Dlaczego kaznodzieje zachowują się „jak kontrolerzy łaski, a nie jak ci, którzy ją przekazują”? (EG 47)

Nic nie może umniejszyć daru zbawienia, które jest faktem. Jednak błędne głoszenie może opóźnić działanie Boże w sercach ludzi, upośledzić przekaz łaski, kosztować wiernych więcej cierpień. Dla wielu osób, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach, kazania są zasadniczym źródłem wiedzy o Bogu. Choć są mniej istotne od Eucharystii i czytań, to jednak w tym aspekcie są kluczowe!

W świetle Dobrej Nowiny o Bogu, który pragnie intymnej relacji z nami, który nas przygarnia w naszych grzechach i się nimi nie gorszy, który za nasze zaufanie zapłacił najwyższą cenę – rolą kazania jest urzec człowieka Bogiem, oczarować jego zmęczone, niepocieszone serce, by je ku Bogu pociągnąć. Pięknie pisze o tym papież Franciszek:

Tożsamość chrześcijańska, będąca owym chrzcielnym przytuleniem, które jako dzieciom przekazał nam Ojciec, budzi w nas tęsknotę, jak w marnotrawnych – a umiłowanych w Maryi – synach, za innym uściskiem Ojca miłosiernego oczekującego na nas w chwale. Trudnym, ale pięknym zadaniem głoszącego Ewangelię jest sprawienie, aby nasz lud poczuł się niejako między tymi dwoma przytuleniami (EG 144).

Przyjdź, gdy grzeszysz

Drodzy Księża! Proszę, byście mówili nam o Jezusie, który nas do końca umiłował. Który wszystko nam przebaczył, cierpiąc krzyż. Nie wbijajcie nas tym w poczucie winy, bo Jezus właśnie to poczucie winy chce z nas zdjąć. Przebacza i zwraca nam godność, zakłada nam najlepszy płaszcz i pierścień. Nie oskarżajcie nas, że nie jesteśmy dość dobrzy, bo dla Boga jesteśmy w sam raz. On – jak w miłości małżonków, przyjaciół – widzi nas samych, a nie osądza nasze powodzenia i niepowodzenia. Obiecuje jedynie: przyjdź do mnie, utrudzony, obciążony (czym, jeśli nie najbardziej własnym grzechem?), a ja cię pokrzepię! Przyjdź, gdy grzeszysz, a nie: trzymaj się z dala.

Idę na Eucharystię po ciężkim tygodniu, na ożywczą Eucharystię radości, świętowanie cudownego stworzenia i zbawienia, które już jest faktem – i zbiera mi się na płacz, gdy słyszę, że Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy, że zobaczy każdy najmniejszy grzech, że jeszcze chwila i na zbawienie się nie załapiesz, lichy człowieczku…

Mówcie nam, że Jezus widzi w nas dobro pod nawarstwieniami grzechów, że kocha nas mimo nich i w nich, że wystarczy tak niewiele. Niech wasze słowo nas pociesza i podnosi. Mówcie tak, byśmy mogli jak Maria Magdalena bardzo umiłować. Ta scena otworzyła mi oczy na to, jak człowiek staje się świętym. Jezus mówi: „Wiele jej odpuszczono. I dlatego bardzo umiłowała”. Tłumaczenie tego fragmentu Ewangelii jest w większości przekładów nietrafne. Podaje: „ponieważ bardzo umiłowała”; dopiero przypis precyzuje sens. Jezus przebaczył jej wszystko, zanim umiłowała, ona nie musiała wnosić wkładu własnego. I kiedy poczuła tę darmową miłość – za nic, dla niej samej – miłość i wdzięczność rozpaliły jej serce.

Znajoma, wychowana w duchu katolickim na coniedzielnych kazaniach, opowiadała mi o swoim nawróceniu, które przeżyła dzięki koleżance. Przyjęła Jezusa do serca, do życia, do wielu kłopotów. Usłyszałam od niej coś zaskakująco strasznego: „wiesz, najbardziej mnie zdziwiło, że Jezus daje radość! Te Msze napawały przecież takim smutkiem i ciężarem”.

„Wiele jest serc, które czekają na Ewangelię” – śpiewają siedzący co niedziela od dziesięcioleci w kościelnej ławie wierni, myśląc z przejęciem o ciemnoskórych dzieciach Afryki i małych Chińczykach. Tymczasem to oni sami czekają – wciąż. Gdy w podeszłym wieku dowiadują się o nowotworze, konstatują cicho: to z pewnością kara za grzechy. Gdy na salę szpitalną wchodzi kapłan z sakramentami, płaczą ze strachu. Widziałam, wiem.

Prosimy Was, nasi Pasterze, o Dobrą Nowinę.

I jeszcze prośba do świeckich. W Kościele jesteśmy za siebie współodpowiedzialni. My, świeccy, jesteśmy odpowiedzialni także za kapłanów. Świadectwo naszego życia wpływa na nich. A o przyjaźni i dobroci Boga można świadczyć tylko przyjaźnią i dobrocią. Gdy więc naszemu proboszczowi wyraźnie brakuje doświadczenia darmowej miłości Boga, może warto zaprosić go na partyjkę scrabble?

Wesprzyj Więź

Małgorzata Wałejko

Małgorzata Wałejko – ur. 1977. Żona i matka. Doktor pedagogiki i teolog. Adiunkt w Instytucie Pedagogiki Uniwersytetu Szczecińskiego. Interesuje się personalistyczną filozofią wychowania, etyką, teologią duchowości i małżeństwa. Świecka dominikanka. Autorka książki Listy w butelce. 3 lata z 33, współautorka Razem czy osobno? Polemika wokół książki Zbigniewa Nosowskiego „Parami do nieba”. Proponowała pierwszą wersję tego tekstu kilku czasopismom kościelnym, które jednak odmówiły druku.

1. Jan Paweł II, encyklika Dives in misericordia, 6.
2. E. Kiedio, Osobliwe skutki małżeństwa, Warszawa 2014, s. 80 (z cytatem z orędzia papieża Franciszka na Wielki Post 2014 roku).
3. Franciszek, adhortacja Evangelii gaudium, 112 (dalej: EG).
4. Benedykt XVI, encyklika Deus caritas est, 1.
5. Bp G. Ryś, Skandal miłosierdzia, Kraków 2012, s.11–12.
6. Bp A. Czaja, Szczerze o Kościele, rozmawia T. Ponikło, Kraków 2014, s. 59. Pisał o tej książce Zbigniew Nosowski w „Więzi” 2014, nr 3.

Podziel się

Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.