Pojawiłam się w „Więzi” w latach dziewięćdziesiątych, nie miałam już więc szczęścia – jak moi starsi koledzy – mieć Tadeusza Mazowieckiego za szefa. Udawało nam się jednak spotykać z nim na zebraniach Rady Redakcyjnej – choć często narzekaliśmy, że za rzadko i za mało. Brakowało nam jego obecności i uwagi. Bardzo ważne było dla nas, co powie o naszej pracy, o kolejnych numerach miesięcznika. Nie zawsze był zachwycony, wtedy zadawał pytania i uważnie słuchał naszych wyjaśnień. Nie rościł sobie praw do przywództwa, choć wiedział, że jest dla nas autorytetem. Był nim do końca.
Dawał nam wolność i prawo do decydowania o kształcie pisma. Nawet, kiedy się nie zgadzał z nami i z dystansem obserwował nasze, na własną rękę, szukanie „znaków czasu” – zawsze był to dystans przyjazny.
Zdarzyło się kilka razy, że kiedy pojawiała się jakaś naprawdę trudna sprawa, którą chciał lepiej poznać i zrozumieć – zapraszał mnie do siebie do domu, na Lewicką. Były to niezapomniane rozmowy. Pytał z niepokojem i bardzo uważnie słuchał, długo drążył temat, czasem dawał się przekonać, czasem zostawał przy swoim. Był uparty i wierny swoim wizjom. W tym czasie walczyły w nim ze sobą dwie jego natury – polityka i intelektualisty. Te dwa bieguny nie zawsze dają się połączyć w harmonijną jedność, rządzą się innymi prawami, wymagają innego skupienia uwagi. Myślę, że Panu Tadeuszowi trudno było połączyć w sobie te dwa żywioły, nie rezygnując wewnętrznie z niczego.
To jest fragment artykułu. Pełny tekst – w kwartalniku WIĘŹ zima 2013 (dostępny także jako e-book).