W czasach mojego dzieciństwa Niemiec był emblematycznym potworem — i w tym zakresie, jak w żadnym innym, propaganda czasów Gomułki rymowała się z przekazami w rodzinach (przynajmniej tych z centralnej i zachodniej Polski, które w ograniczonym zakresie doznały krzywd ze strony Sowietów). Za Odrą czaiło się stado krwiożerczych drapieżników, których niezmiennym celem w historii było palić polskie miasta (od najazdu Marchii Wschodniej, odpartego pod Cedynią, po planowe niszczenie Warszawy jesienią 1944 roku) i zabijać polskie dzieci (od ataku na Głogów z nieletnimi jeńcami przywiązanymi jakoby do maszyn oblężniczych, po rozdawanie w czasie okupacji trujących czekoladek — choć zdaje się, że tak na jedno, jak na drugie brak przekonujących świadectw). Ich język warczał groźnie w filmach wojennych. Przerażał także ich wygląd — gdy przyjrzeć się statystom odtwarzającym role niemieckich żołnierzy w kultowym dla mojego pokolenia serialu Czterej pancerni i pies uderza, że nie ma wśród nich nikogo, kto nie byłby szpetny; nawet poczciwy skądinąd Kugel z ostatnich odcinków jest mały i pokraczny.Zresztą usłużna pamięć podsuwa araz scenę, w której jako sześciolatek, oglądając z moją siostrą transmisję z zakończenia etapu Wyścigu Pokoju, szukam wzrokiem wśród oczekujących na płycie stadionu ekipy technicznej NRD i twierdzę, że Niemców łatwo poznać, bo są najbrzydsi. Drapieżcy z tej strony Łaby wydawali się odrobinę mniej groźni tylko dlatego, że trzymali ich za twarz Rosjanie. Hitleryzm nie stanowił żadnego wyjątku w historii, był logicznym ukoronowaniem Drang nach Osten, Hakaty i, rzecz jasna, Krzyżaków, którzy w popularnym filmie według powieści Sienkiewicza tuż przed bitwą pod Grunwaldem wznoszą na cześć Wielkiego Mistrza okrzyk „Heil!”. Nieliczni artyści, którzy już w żaden sposób nie mieścili się w tym obrazie — jak Bach, Goethe czy Tomasz Mann — nie mieli w tym przekazie tożsamości narodowej.
Jakkolwiek tak zrekapitulowane nauki, sączone w domu i szkole, przez telewizję i radio, wyglądają dzisiaj groteskowo, to właśnie one wyjaśniają, jak łatwo, po okresie względnej życzliwości z przełomu lat 80. i 90., wróciły w Polsce lęki za sprawą trzeciorzędnej postaci w niemieckiej polityce, Eriki Steinbach. Mój stosunek do niej również, oczywiście, pełen irytacji, był jednak miarkowany serią doświadczeń, jakie zaczęły mi się przydarzać od połowy lat 80.
To jest fragment artykułu. Pełny tekst – w kwartalniku WIĘŹ jesień 2013 (dostępny także jako e-book).
W piątek, 12 kwietnia 2024, o godz. 16:30 w gdańskim Olivia Centre odbędzie się dyskusja panelowa „Spotkanie przy studni”.
Więcej