W Polsce istnieje system. Stanowi on tyle skuteczny, co podstępny sposób utrwalania ludzkiego nieszczęścia.
W tym artykule słowa „system” używać będę w znaczeniu nieco innym niż to, do którego się przyzwyczailiśmy. Odnosić się ono będzie do zjawiska, które oceniam jednoznacznie negatywnie. Przedstawiciele kontrkultury nazywali „systemem” sposób życia godny buntu, niszczący człowieczeństwo. Moja definicja jest temu bliska.
Kieruj się komfortem
System jest przede wszystkim sposobem życia, przyjmowanym przez dużą część współczesnego społeczeństwa polskiego jako własny, najczęściej bezrefleksyjnie. Jak sama nazwa wskazuje, tworzy go szereg powiązanych ze sobą elementów: wartości, celów, wzorów myślenia o życiu, codziennego działania, komunikowania się z innymi. W każdej społeczności istnieje wiele sposobów życia, jednak systemem można nazwać tylko ten, który jest najbardziej popularny – czyli sposób życia oparty na konsumpcji.
Podstawowa, niepisana zasada systemu brzmi: „Człowiek staje się szczęśliwszy wraz ze wzrostem konsumpcji i majątku”. Nie przyznajemy się do niej, choć jest widoczna na każdym kroku – wśród niedzielnych tłumów w galeriach handlowych, w gazetach, na billboardach. „Stać cię na więcej”, „Pomyśl o sobie”, „Spotkajmy się na zakupach”, „Kieruj się komfortem”, „Cena czyni cuda”. Gdyby te hasła trafiały w próżnię, dawno już zostałyby zarzucone. Jednak copywriterzy – jak mało kto – potrafią dotrzeć do pokładów systemowego myślenia.
Czasami, choć rzadko, udaje się to także socjologom. Dopiero właściwie zadane pytania i anonimowość powodują, że decydujemy się obnażyć system w nas. „Kupowanie daje nam szczęście. Może na chwilę, ale daje. I ta świadomość, że stać nas, że możemy kupić, jest przyjemnością. Jak bezpiecznie się czuję, to jest ważne” – mówi respondentka badania przeprowadzonego kilka lat temu[1]. Im więcej mam, tym jestem szczęśliwszy – a może bezpieczniejszy? Może wtedy mogę zapomnieć o lęku, który mi towarzyszy, lęku związanym z ciągłym niezaspokojeniem, z samotnością lub brakiem porozumienia z innymi? Konsumpcja jest narkotykiem przyjmowanym dla zwykłej przyjemności lub dla zniwelowania bólu. System oparty jest na klasycznym, odwiecznym błędzie polegającym na braku rozróżnienia między przyjemnością a szczęściem.
System to jednak nie tylko sposób życia. To także instytucje, które ten sposób podtrzymują – korporacje, „świątynie zakupów”, miejsca masowej rozrywki, zmakdonaldyzowane szkoły, uczelnie i urzędy. Co więcej, elementy myślenia systemowego trafiają również do instytucji i wspólnot, przekazujących wartości – także do środowisk kościelnych (o czym więcej w dalszej części). Głównym pasem transmisyjnym systemu pozostaje jednak kultura masowa, zwłaszcza media elektroniczne.
System polski i inne
Zasada konsumpcji, o której piszę powyżej, nie jest typowa wyłącznie dla Polski. „Systemy” funkcjonują w całym zachodnim świecie. System polski ma jednak dużo cech charakterystycznych. Ukształtował się przede wszystkim w czasach transformacji ustrojowej, która była punktem zwrotnym w historii kraju. Wraz z otwarciem granic i stopniowym uwalnianiem rynku nastąpił o wyzwolenie zachowań „systemowych”. Owa „puszka Pandory” napełniana była jednak przez wiele poprzednich lat.
Pierwsze nasilenie konsumpcjonizmu miało miejsce za rządów Edwarda Gierka. Telewizory, małe i duże fiaty, coca-cola i wycieczki do Jugosławii były namiastką Zachodu. Wygłodzone społeczeństwo zaczęło intensywnie korzystać z tych dóbr. Krótkotrwała euforia załamała się jednak w drugiej połowie lat 70. wraz z wydarzeniami z Ursusa i Radomia, a zakończył ją Grudzień. Paradoksalnie, w tak trudnych chwilach rodziły się też zalążki społeczeństwa obywatelskiego i działań antysystemowych, które zaowocowały wkrótce potem „karnawałem «Solidarności»”. Stan wojenny na długo stłumił aktywność obywateli. Pozostały tęsknoty za narkotykiem konsumpcji.
Podwaliny dzisiejszego polskiego systemu tworzone były w drugiej połowie lat 80. Ludzie zaprzestali czynnego oporu przeciwko władzy. Część z nich za jedyne wyjście uznała pogodzenie się z ustrojem. Osłabły więzi i aktywność społeczna. Jedynym względnie bezpiecznym miejscem pozostała rodzina – stąd „amoralny familizm”, o którym pisali Elżbieta i Jacek Tarkowscy. Dla wielu osób „wyjście na swoje” coraz częściej było głównym celem w życiu, a żeby tego dokonać, nie wystarczało uczciwie pracować. Trzeba było odnaleźć się w skomplikowanym układzie personalnym, mieć odpowiednie „dojścia”, „załatwiać” sobie towary niedostępne w zwykłym handlu, robić „fuchy”. Po roku 1989 na ten sposób myślenia nałożył się nacisk na „przedsiębiorczość”, a w wersji bardziej zwulgaryzowanej – „robienie biznesu”. Pewnej części Polaków, którzy nie umieli odnaleźć się w nowej rzeczywistości, biznes do dziś kojarzy się z niezbyt uczciwymi praktykami. Skojarzenia te są ważną przeszkodą dla rozwoju przedsiębiorczości.
Warto nadmienić, iż krytyka systemu nie jest krytyką pomnażania majątku (które często jest przejawem przedsiębiorczości lub gospodarności). Częsta w Polsce nieufność wobec biznesu jest nie tyle przejawem antykonsumpcyjnego stylu życia, ile resentymentu wobec osób bardziej przedsiębiorczych. Systemowość pojawia się na poziomie celów i wartości bardziej niż na poziomie działań – można bowiem pomnażać swój majątek w celach egoistycznych, a można współtworzyć kulturę mecenatu, która jednak póki co w Polsce jest bardzo słabo rozwinięta.
Antywspólnotowe „ja”
Lata 90. były w Polsce czasem eksplozji rozbuchanej konsumpcji. Po upadku systemu, przyszedł czas „piekła zakupów” i wyrównywania krzywd za lata wyrzeczeń. Szokująca wolność wyboru towarów i usług zderzyła się z bezrobociem i hiperinflacją. Potrzeby gwałtownie wzrosły, podsycane przez media, podczas gdy możliwości ich realizacji były – w pierwszym okresie po transformacji – coraz mniejsze. Za konsumpcję trzeba zapłacić. Aby zdobyć środki na ten cel, konieczna jest ostra konkurencja i nacisk na wymierne rezultaty.
Lata 70. i 80. przygotowały więc podglebie budowanej do dziś – także przez elity – „systemowej” wizji rozwoju społeczeństwa polskiego. Już duża część 21 postulatów Porozumień Sierpniowych wskazywała konsumpcyjny kierunek przemian. Nowa wizja społeczno-gospodarcza – dominująca w dyskursie publicznym po transformacji ustrojowej – nastawiona jest przede wszystkim na zysk, wydajność, osiągnięcia i rywalizację. Elity, które powinny były przeciwdziałać systemowi, często przejmowały jego język i narzędzia.
Zwłaszcza trudna sytuacja na rynku pracy wzmocniła etos rywalizacji. Im większa była przepaść między potrzebami konsumpcyjnymi a sytuacją finansową, tym bardziej spadała aktywność społeczna. W 2002 r., a więc w momencie szczególnie niekorzystnym dla polskiej gospodarki i rynku pracy, jedynie co dziesiąty Polak poświęcił czas na bezpłatną pracę na rzecz innych. Sześć lat później, a więc w okresie boomu gospodarczego, polskich wolontariuszy było już dwukrotnie więcej[2].
Lata 2000-2010 to jednak czasy rozwoju „kultury korporacyjnej”, opartej na rywalizacji i konkurencji, z natury antywspólnotowej. Jest ona jednym z najważniejszych przejawów systemu. Choć jest ściśle związana z panującym w dużych firmach prywatnych „wyścigiem szczurów”, przeniknęła także do instytucji publicznych. Nałożyła się też na myślenie peerelowskie. Dlatego polski system jest specyficzny względem innych krajów.
Wedle tego sposobu myślenia, aby osiągnąć wysoki poziom zamożności i konsumpcji (czyli „wyjść na swoje”), należy:
- Być bezwzględnie najlepszym i najsilniejszym. Lata rozmów ze współpracownikami i studentami powracającymi z krajów zachodnich przekonały mnie, że porażka w tych społeczeństwach nie dyskwalifikuje człowieka. Co więcej, na najlepszych uczelniach i w środowiskach biznesowych popularne jest przekonanie, że „it’s OK to fail” („porażka jest OK”). Porażka bowiem pozwala poznać samego siebie, swoje silne i słabe strony, daje szansę na wyciągnięcie wniosków z własnych doświadczeń. W Polsce jednak ciągle pokutuje przekonanie, że nie wolno popełnić błędu. Toksyczny perfekcjonizm odbija się szczególnie na dzieciach, które często są rozliczane przez rodziców z najdrobniejszych pomyłek. Tego rodzaju myślenie jest typowe dla krajów będących długo w stanie zagrożenia (np. wojny, okupacji czy quasi-okupacji, jaką był PRL), wtedy w istocie każdy błąd może zakończyć się tragicznie. I choć od przemian ustrojowych minęły już 24 lata, widmo perfekcjonizmu nadal krąży nad krajem.
- Tam, gdzie to możliwe, wykazywać się sprytem i tupetem, zwłaszcza w rozgrywkach międzyludzkich. Tylko w ten sposób możemy stać się najlepsi. Podczas wielu prowadzonych przeze mnie badań, dotyczących wykorzystania funduszy Unii Europejskiej, zetknąłem się z przekonaniem, że to głównie układy decydują o tym, kto otrzymuje dotacje – nawet na poziomie kilku lub kilkunastu gmin, nie mówiąc już o całym regionie. Lata po transformacji ustrojowej nie wykorzeniły więc tego myślenia.
- Jeżeli nie ma możliwości zdobycia środków przez spryt, trzeba bardzo dużo pracować, nawet ponad siły. Podkreślam słowo „dużo”, gdyż istotna jest tu przede wszystkim ilość. Pracownicy korporacji, ale i uczelni czy urzędów siedzą dziś nad laptopami po nocach, usiłując zdążyć przed deadline’em. Rzadko podejmują refleksje nad sensownością tej pracy. Przed takim podejściem ostrzegał ks. Józef Tischner, mówiąc, że „nie można o Polakach powiedzieć, że mało pracują, tyle tylko, że nasza praca jest chora”. Wcześniej podobnie ostrzegał Cyprian Kamil Norwid: „Pracować musisz z potem twego czoła”, „Nie z potem dłoni twej, lub twego grzbietu”. Nadal jednak brakuje czasu, by zatrzymać się i pomyśleć: po co tak naprawdę pracuję?
- Być antywspólnotowym – czyli nieufnym wobec innych ludzi, którzy mogą być dla nas konkurencją, i nie angażować się w żadne „nadmierne społecznictwo”. Jedynym miejscem, w którym możemy pozwolić sobie na jaką taką swobodę, jest rodzina – a i z nią, jak głosi popularne porzekadło, „najlepiej wychodzi się na zdjęciu”.
Religijny konsumpcjonizm duchowy
Wydawałoby się – w świetle Ewangelii – że miejscem wolnym od systemowego myślenia powinien pozostawać Kościół. Nie zawsze jednak tak się dzieje. System wkrada się kuchennymi drzwiami do Kościoła za każdym razem, gdy Kościół ulega pokusie światowości i wielkich liczb; gdy zaczyna się kierować pragmatyzmem, a nie miłością; gdy na piedestale staje ego poszczególnych członków wspólnoty i ich nieskazitelny wizerunek; gdy ludzie Kościoła skupiają się na marketingu (polegającym przede wszystkim na uwypuklaniu zalet i ukrywaniu słabości); gdy w życiu duchowym zaczynają liczyć się osiągnięcia i sukces. Takim „osiągnięciem” może być na przykład rzekomo heroiczna cnota żony, która zapewnia mężowi-alkoholikowi komfort picia, „poświęcając się” dla niego w imię nierozerwalności sakramentu małżeństwa; osiągnięciem może być wskaźnik liczby nabożeństw, na które uczęszczamy w miesiącu bądź liczby wiernych uczestniczących w procesji.
Społeczeństwo głęboko ludzkie
Ludzie Kościoła podejmowali wiele prób opisu takiej organizacji społeczeństwa, która odpowiadałaby przesłaniu Ewangelii (np. encyklika Benedykta XVI Caritas in veritate). Chcę skupić się tu na koncepcji przedstawionej przez Jeana Vaniera – kanadyjskiego filozofa i twórcę wspólnot wokół osób z niepełnosprawnością intelektualną – którą nazywa on wizją „społeczeństwa głęboko ludzkiego”.
Czekając na świętych
Przejście od wizji systemowej – technokratycznej i konsumpcyjnej – do wizji głęboko ludzkiej jest procesem trudnym i nie może dokonywać się odgórnie. Klęskę w tej dziedzinie odniosło i państwo socjalistyczne (nie mówiąc już o totalitarnym), i Kościół hierarchiczny, bezskutecznie starający się utrzymać panowanie nad „owieczkami”. Działaniom odgórnym bowiem zawsze wymyka się człowiek jako osoba. Stanowione prawo i system instytucjonalny mogą w pewnym ograniczonym zakresie ułatwiać takie czy inne formowanie społeczeństwa. Przykładem może być tu choćby, stworzony m.in. przez G.K. Chestertona, dystrybucjonizm, który miał być trzecią drogą między kapitalizmem a socjalizmem i miał umożliwić tworzenie małych wspólnot, opartych na drobnej własności. Jednak najważniejsze dla kształtowania się wspólnoty są działania oddolne, na poziomie lokalnych społeczności i niewielkich grup.