Postanowiłem zabrać głos w sprawie najwyższej wagi, w kwestii bez mała narodowej, dojrzał we mnie moment, by wrzucić swoje trzy grosze do dyskusji o piosence „Koko Euro spoko”. Opinia publiczna jest skrajnie podzielona: od zachwytów dla muzycznego wyrazu polskiej duszy po jednoznacznie negatywną i pogardliwą ocenę zawartą w słowie „wiocha”. To, co jednak istotne w tej dyskusji, to odpowiedź na pytanie, dlaczego piosenka ta wygrała w plebiscycie telefonicznym, no i dlaczego startujących piosenek nie poddano wyborowi i ocenie znawców, czyli krytyków muzycznych?
Odpowiedź na oba te pytania znalazłem niespodziewanie w książce pt. „Potęga wizerunków” Davida Freedberga. Rzecz – jak sugeruje podtytuł – dotyczy oddziaływania wizerunków na widza. Autor stawia tezę, że w ocenie obrazów nazbyt bierze się pod uwagę czysto intelektualne kryteria, pomijając emocje, które wywoływane są przez patrzenie na dany wizerunek. Największą przeszkodą – twierdzi autor – na drodze do zrozumienia reakcji na wizerunek jest „nasza odmowa, by ponownie uznać emocje za część poznania”. „Opór jest bardzo wyraźny, najsilniej odczuwalny staje się jednak wówczas, kiedy mówimy o sztuce. Zawsze mamy na podorędziu gotowe formułki kulturalnej konwersacji albo postanawiamy się ich nauczyć. My – ludzie wykształceni – patrzymy i zachowujemy się obojętnie, stajemy się formalistami i negujemy istnienie źródeł potęgi wizerunków zarówno w nas, jak i poza naszym wnętrzem” (s. 436–437). Mówiąc krótko, autor postuluje, by formalne analizy tego, czym jest dane dzieło, uzupełnić jeszcze namysłem nad tym, co dane dzieło w nas wywołuje, co z nami robi, jak działa. Słowem – jakie wzbudza w nas emocje.
Problemem niejednej dyskusji o kiczu jest właśnie ta odmienna perspektywa spojrzenia na wizerunek: jedni – wykształceni krytycy i historycy sztuki – patrzą, czy obraz spełnia obiektywne (?) kryteria piękna, drudzy zaś – skupiają się na tym, jak ten obraz w nich działa. Niedawno taka dyskusja na temat obrazu Jezusa Miłosiernego odbyła się na FB. Niestety, punkty widzenia ani razu się nie zbiegły. Zarówno krytycy, jak i wyznawcy pozostali przy swoim. Jedni mówili, że obraz jest kiczowaty, drudzy – że cudowny, i nie mieli na myśli cudowności estetycznej.
Z piosenką „Koko Euro spoko” – jest w moim przekonaniu – podobnie. Zapewne w kategoriach estetyki muzycznej utwór ten do wartościowych zaliczyć się nie da (choć ma piękny pierwowzór ludowy). Ale przecież głosującym na tę piosenkę wcale nie idzie o kategorie estetyczne, ale – powiedzmy – funkcjonalne. Ta piosenka ma podgrzewać do walki piłkarzy i rozgrzewać serca kibiców. Ma działać. Ma rodzić emocje. Ma budzić uczucia. I – do czego jestem przekonany – budzi te uczucia także w tych nastawionych krytycznie, choć niejednokrotnie wcale się do tego nie chcą przyznać, bo to – jak to się mówi – „obciach”. Artystycznie to – jak pamiętamy – hymn polski zaśpiewała Edyta Górniak w Korei, ale bojowej siły Mazurka Dąbrowskiego w tym nie było.
Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej (w skrócie Euro) to przecież ludyczne igrzyska, a nie Vratislavia Cantans. Nie ma więc sensu przybierać snobistycznej miny i wydymać z pogardą warg. Przy grillu śpiewa się „Sokoły”, a nie „Pieśni” Karłowicza ani nawet nie „Autobiografię” Perfectu. Euro to przecież 3P: piłka, piwo, piosenka (czytaj: darcie gardeł). Kto nie chce, może się zaszyć w głuszy albo pojechać zwiedzać Olsztyn, które reklamuje się hasłem „Miasto bez piłki”.