Któregoś grudniowego wieczora pułkownik wyszedł jak zwykle na spacer z pudelkiem. Czy zapomniał o „godzinie milicyjnej”? Raczej ją zlekceważył. Brał tęgi mróz. Na ulicach resztki brudnego śniegu. Ludzi ani poświeć.
Miał wracać, kiedy zza rogu wyszedł patrol. Trzech milicjantów uzbrojonych po zęby. Dowódca, z kilkoma „belkami” na ramionach, podniósł rękę. Stanęli. Pułkownik chciał ich wyminąć. Zatrzymał go ostry głos podoficera:
– Wy dokąd, obywatelu?
– My? To znaczy ja z pieskiem?
– A niby kto? Co tu robicie?
– Wyprowadziłem psa.
– To nie wiecie, że obowiązuje godzina milicyjna?
– Coś tam słyszałem, ale przecież pies musi siusiać.
Milicjant machnął ręką.
– Dobra, dobra… Dosyć gadania. Idź pan do domu.
Poszedł. Za rogiem ulicy zobaczył samochód pancerny, a przy nim grupę – jak sądził żołnierzy – w plamiastych ubiorach, w hełmach, z bronią automatyczną. Zatrzymał się.
– Dobry wieczór, panowie. Cóż to? Nocne ćwiczenia?
Spojrzeli po sobie: urwał się gość z choinki? Ich dowódca wzruszył ramionami.
– Nnie słłyszałł ppan… – wybełkotał – że mmamy sstann wojenny?
Pułkownik nie do razu zrozumiał, że to zomowcy, w dodatku podpici albo nafaszerowani narkotykami. Podjął dialog:
– A po co na ulicy samochód pancerny? Przeciw komu?
– Pprzeciw Wa-wa…. przeciw Wałęsie, czy jak mu tam… – jąkał się mundurowy.
– Ale Wałęsa siedzi w więzieniu. Inni też. Kto wam jeszcze zagraża?
– Nnnam? – wydukał zomowiec – Nnnie tyylko nam. Partii i rządowi. Budowie soso… socjalizmu.
– Słaby ten socjalizm – uśmiechnął się pułkownik – skoro go musicie bronić czołgami.
Zareagowali ostro. Sypnęły się przekleństwa, ordynarne wyzwiska. Któryś go popchnął. Inny uderzył kolbą automatu. Kopnięcie w głowę uciszyło skowyt pudelka. Próbującego wstać pułkownika kopali, tłukli czym popadło.
Cały tekst w miesięczniku WIĘŹ nr 11-12/2011 (dostępny także w wersji elektronicznej jako e-book)