Stoję w kolejce w sklepie zoologicznym – na lewo akwaria, na prawo futrzaki z oczami jak perełki (moje dzieci lubią przystawać przy gablocie z chomikami dżungarskimi). Atmosfera sielska, jak to w małomiasteczkowym sklepiku, z widzenia zna się wiele osób, pogawędki, uśmiechy, przyjazna sprzedawczyni pełni rolę osoby do konwersacji, rozpoznaje panie, pyta o zdrowie kota, proponuje ulubione gryzaczki dla psa. W ogóle ma się wrażenie, że pośpiech nie ma do tego miejsca wstępu i rzeczywiście nikt się tu nie się spieszy. Wiem o tym i przychodzę tylko wtedy, gdy mogę wejść w te klimaty.
Jedna z pań zastanawia się, które krewetki kupić dla żółwi czerwonolicych, druga ogląda obroże. Klientka przede mną rozważa kupno różowożółtych biszkoptów dla swego jamnika, tłumaczy, że pies oczekuje codziennie czegoś ekstra. „Jest tak śliczny – i wie o tym doskonale – że należy mu się to za samo istnienie”. Mojej bernardynki również nie opuszczało przekonanie, że jest małym pieseczkiem kanapowym. Zawsze zdumiewało ją, że nikt tego nie dostrzega – ten smutny wzrok, gdy zganiałam ją z kanapy, czy pod byle pretekstem bezskutecznie próbowała siadać mężowi na kolanach.
„Ja ją rozumiem, bo też w moim najgłębszym przekonaniu jestem małą, słodką idiotką! I ciągle się dziwię, że nikt tak mnie nie traktuje, nikt tego nie widzi” – kończy z porozumiewawczym uśmiechem pani od jamnika. Śmiejemy się obie. Pani od jamniczka ma uroczy uśmiech i duże oczy o głębokim spojrzeniu, piękną twarz i figurę, która na pewno zachwyciłaby Rubensa, wiek zaś Balzakowski. Z jej rozmowy ze sprzedawczynią wynika, że jest chirurgiem, pracuje w szpitalu. Płaci za biszkopciki i wychodzi, ja coś machinalnie kupuję i też wychodzę, zajęta niezoologicznymi myślami.
Cały tekst w miesięczniku WIĘŹ nr 10/2011 (dostępny także w wersji elektronicznej jako e-book)