Bardzo szybko zaprzyjaźniliśmy się i niemal od razu zwracaliśmy się do siebie po imieniu. Był zresztą do tego bardzo skory. Mogłem się o tym przekonać, uczestnicząc w jednej z metodologicznych konferencji poświęconych kryminalistyce, organizowanych przez Jana Widackiego w Chęcinach. Życiński był ich stałym bywalcem i, jak zauważyłem, był per ty ze zdecydowaną większością uczestników, w różnym wieku i o bardzo różnym statusie zawodowym, od magistra do profesora.
W każdym razie znaliśmy się już w początkach 1982 r., a więc w czasie trudnym. Pracowałem wtedy na Politechnice Wrocławskiej i miałem niejakie kłopoty – groziło mi usunięcie z uczelni. Perspektywa była niewesoła, gdyż, wedle krążących pogłosek, tych, którzy nie byli zatrudnieni, miano uważać za pasożytów społecznych i ewentualnie osadzić w specjalnym obozie ponoć budowanym na Żuławach. Józef powiedział mi wtedy: „Janie, nie przejmuj się, najwyżej będziesz uczył w seminariach duchownych”. Zapytałem, czego miałbym nauczać, skoro jestem zdeklarowanym ateistą. Życiński uśmiechnął się i dodał „Przecież nie teologii, tylko metodologii”.
Na wiosnę 1982 r. zostałem zaproszony z inicjatywy Życińskiego do wygłoszenia referatu w ramach konwersatorium „Filozoficzne problemy w nauce”. Jego zebrania (z bardzo dużą liczbą uczestników) odbywały się w kościele św. Katarzyny w Krakowie. Przewodniczył Heller. Pamiętam, że powiedział na początku coś takiego „Witamy Jana Woleńskiego, ale trudno powiedzieć, gdzie on teraz pracuje i czy jeszcze w ogóle pracuje”.
Cały tekst w miesięczniku WIĘŹ nr 4/2011 (dostępny także w wersji elektronicznej jako e-book)