Stoję sobie zatem na owej antwerpskiej uliczce. Z naprzeciwka idzie stary Żyd z piękną siwą brodą, niby biblijny patriarcha. Zbliża się. Odżywają we mnie palestyńskie doznania. Uśmiecham się.
– Szalom Alejchem – mówię, starając się poprawnie akcentować. Chasyd odpowiada poważnie:
– Alejchem szalom.
A zaraz potem pyta:
– Are you from Poland?
Skąd taki domysł? Czyżbym był typowym Polakiem? Potwierdzam więc po angielsku, z niejaką dumą, moją narodowość i pytam go, skąd pochodzi. Okazuje się, że przed wojną mieszkał z rodzicami w Samborze! Wzruszam się. Wyciągam rękę. Ściskam dłoń Żyda, polskiego Żyda… A on odzywa się po polsku, nie bardzo poprawnie, ale mniejsza o to. Chce wiedzieć, skąd znam to hebrajskie pozdrowienie. Pamiętam je od dawna, słyszałem od Babci bardzo lubiącej Żydów. Dodaję, że niedawno byłem w Izraelu – w Jerozolimie, w Betlejem, w Tyberiadzie…
Uśmiecha się na wspomnienie tego miasta. I nieoczekiwanie proponuje mi wizytę w koszernej kawiarni, tuż za rogiem…
– Napiłbyś się pan kawy ze starym Żydem z Polski? – pyta.
– Z przyjemnością. Muszę tylko uprzedzić żonę. Mieszkamy w hotelu, tu naprzeciw.
Idąc do kawiarni mijamy sklep z pieczywem, skąd dociera zapach świeżo upieczonego chleba. Mój Amfitrion wdycha powietrze z widoczną przyjemnością.
– Znasz pan może w Polsce takie jedno miasto, co się nazywa Przemyśl?
– Oczywiście, byłem tam kilka razy…
– Nu, to ja panu zaraz coś opowiem.
Cały tekst w miesięczniku WIĘŹ nr 11-12/2010 (dostępny także w wersji elektronicznej jako e-book)