Sawicki
Przebył Pan dość długą drogę od niewiary czy agnostycyzmu, przez przedsionki wiary, do wiary, przez przedsionki Kościoła i w końcu do Kościoła – Kościoła ewangelicko-reformowanego. Chciałbym się zatrzymać na tym etapie Pańskiej drogi, który był pomiędzy progiem Kościoła a Kościołem. Dlaczego nie pozostał Pan w tej dość wygodnej przecież pozycji chrześcijanina bezwyznaniowego?
Dorosz
Zapewniam Pana, że nie jest to pozycja wygodna. Jest bardzo niewygodna już choćby dlatego, że każdy człowiek – lub większość ludzi, mówiąc ostrożnie – potrzebuje wspólnoty myślących podobnie. A tu, czyli w Kościele, chodzi przecież o coś więcej niż wspólnotę myślenia. Tu chodzi o wspólnotę ludzi, którzy podobnie wierzą. Kiedy mówię „wierzą”, mam na myśli nie tylko tyle, że uznają za prawdziwą treść wiary, którą im przekazano. Chodzi mi również o ich zaangażowanie, o ich doświadczenie Boga. Kościół, czyli wspólnota wierzących, to przecież więcej niż partia polityczna czy powiedzmy towarzystwo miłośników Platona. Tego właśnie mi było potrzeba.
Po drugie, czułem się niewygodnie czy wręcz nieuczciwie. Będąc na przedsionku Kościoła czy poza Kościołem, wiedziałem doskonale, że czerpię – mówiąc szumnie – ze skarbnicy Kościoła. Czytałem rozmaite książki, rozmawiałem z ludźmi, chrześcijanami tego czy innego wyznania. Przecież te książki i ci ludzie byli ukształtowani bezpośrednio czy pośrednio przez Kościół. […] Kiedy byłem poza Kościołem, w jego przedsionku – garściami przecież czerpałem z jego dorobku. To, co do mnie docierało, było przez Kościół zapośredniczone. To, że nie należałem do instytucji, nie przesądzało o moim zawieszeniu w próżni. Poszukując, w jakimś sensie nie byłem już poza Kościołem.
Cała rozmowa w numerze miesięcznika WIĘŹ 10/2010