Połączyłem ogień i śnieg.
Moich lasów nie pojmą ni ognie, ni śniegi.
Będę przyjacielem niejasnym.
Bejrut/Maghdouche 2008
Pamiętacie Liban? Utrzymującą się od dłuższego czasu niestabilną sytuację wewnętrzną? Ministerstwo Spraw Zagranicznych, które zaleca powstrzymanie się od wyjazdów do tego państwa do czasu pełnej normalizacji?
Komunikat przestał obowiązywać w czerwcu 2008 roku. Ale dziury, jak były, tak i są… Nie, to nie tak. W Maghdouche nie ma żadnych dziur. Ulice pokryte są równiusieńkim asfaltem, który nie topi się choćby był największy upał. Na elewacjach nie ma ani jednego śladu po kulach.
Mieszkańcy tej południowo-libańskiej miejscowości jeżdżą nowymi mercedesami, jeepami, zdarzają się nawet hummery. Starsze modele aut, które jako tak zwany service zastępują miejską komunikację w Bejrucie, tu najwyżej stoją ukryte w garażach.
Wizytówką Maghdouche są śliczne figurki Matki Boskiej. Dominują te bardziej klasyczne: smukła, jakby gotycka postać w koronie, z dzieciątkiem na ręku, odziana w luźno opadającą, drapowaną szatę, nocą podświetlana na blado niebieski kolor. Jest też figura raczej abstrakcyjna, która przywodzi na myśl Brancusiego – ta oświetlana jest turkusowymi reflektorami. Stojące na skwerze oliwki nabierają wtedy barwy rajskiej zieleni, której za dnia nie mają ich z natury poszarzałe liście.
Gwiazda arabskiego pop, Libanka Diana Haddad, tak tęsknie śpiewa o Maghdouche:
Kto mówi, że mogę żyć bez ciebie,
O moja ziemio, ziemio moich braci i mojej matki,
O Południu, jakby daleko mi nie było do ciebie,
W ustach czuję twój smak.
Tęsknię za tobą, o Maghdouche, choć droga w dal mnie prowadzi,
Lecz stanę na rzęsach i wrócę, aby pocałować twą ziemię. O Południu!
Kiczowata, cukierkowa Haddad, której oficjalna strona internetowa aż mieni się gwiazdkami i kryształami zawieszonymi w wirtualnej sali operowej, świetnie wpisuje się w to, co widzę w Maghdouche. Ale spacerując po okolicy, trudno dziwić się tęsknocie piosenkarki.
Popołudnie spędzam z Nabilem, dyrektorem miejscowego klubu kultury o uroczej nazwie Klub Zielonego Wzgórza. Nabil pokazuje mi gaje pomarańczowe. Maghdouche słynie z produkcji wonnego olejku z kwiatów tych drzew.
– Niestety, o tej porze roku nie kwitną. Ale wyobraź sobie, jak tu wygląda wiosną! – mówi.
Widok okolicznych pagórków pokrytych kwieciem musi być oszałamiający.
– Pośród ośmiu tysięcy mieszkańców są nie tylko hodowcy pomarańczy, ale jest wielu akademików i prawników, którzy jeżdżą do pracy do Bejrutu – opowiada z dumą Nabil. – W wiosce są szkoły, w których możesz uczyć się aż do matury. Dopiero na uniwersytet musisz jechać do miasta.
Raz po raz mijamy figurki Matki Boskiej. Jest ich sporo: na skrzyżowaniach ulic, przed domami i oczywiście jest ta największa, której przeoczyć nie sposób. Stoi na skraju wioski, na cokole-kaplicy i patrzy na rozległą dolinę, gdzie rozciąga się biblijny Sydon, czyli libańska Saida.
O wizycie Jezusa w Sydonie wspomina w Ewangelii Mateusz, kiedy mówi o cudownym uzdrowieniu córki kobiety kananejskiej. Miejscowa tradycja głosi, że w podróży do Fenicji towarzyszyła Jezusowi matka. Żydowskim kobietom nie wolno było wchodzić do pogańskich wiosek. Maria zatrzymała się na noc w grocie leżącej u podnóża współczesnego Maghdouche. Potem urządzono tu kaplicę i umieszczono ikonę, ufundowaną na prośbę pobożnych mieszkańców przez cesarzową Helenę, matkę Konstantyna. Ponad grotą wznosi się współczesna, niewykończona jeszcze bazylika. Sanktuarium jest celem pielgrzymek nie tylko dla Melchitów, którzy w większości zamieszkują wioskę, ale w ogóle dla chrześcijan i muzułmanów Libanu.
Wchodzimy do skalnej kaplicy. Patrzę na modlących się ludzi. Nabil opowiada o szyitkach, które chętnie przychodzą tu prosić o błogosławieństwo i dar płodności. Rzeczywiście, w środku widzę kilka kobiet w chustach.
Także przed grotą jest figura Matki Boskiej. Ma dziewczęcą, bardzo pogodną twarz. W poprzek ulicy powiewają wesoło rzędy papieskich i libańskich flag. Nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że w tym obrazie czegoś mi brakuje. Na myśl przychodzą mi słowa Adonisa, syryjsko-libańskiego poety, który tak pisze o swojej ojczystej ziemi:
Na polach rozpaczy, wśród zieleni ryję spiralne studnie.
Rozbijam powierzchnię zwierciadeł
między słońce południa i wodę w źródłach.
Lata moje odchodzą jak głód buszujący w lesie głębin.
Rozbić powierzchnię zwierciadeł w obcym kraju nie przychodzi łatwo. Zresztą dziś nie jest dobra pora. Mamy siódmego września. W Maghdouche to wigilia corocznego święta ku czci Matki Boskiej Oczekującej, jak nazywa się patronkę wioski. Zwyczaj każe, aby obchody rozpoczęła procesja z centralnie położonego kościoła do groty. Napis pod kopią ikony rozpiętą na wielkim białym płótnie, którą poniesie czterech młodych Libańczyków głosi: „Pod Twoją obronę uciekamy się!” Potem będzie festyn ludowy z tańcami i wykwintnym jedzeniem, który ma trwać do rana. Zwykle oprócz mieszkańców zjeżdża się też duża liczba gości.
Tymczasem jakiś chłopiec uczepił się sznura kościelnego dzwonu i odrywa się od ziemi w takt bijącego serca. Malec cieszy się, jakby właśnie wyrosły mu skrzydła i lada chwila miał odfrunąć w niebiosa. Ojciec chłopca i kilku krewnych rozmawiają w cieniu dzwonnicy. Ludzie powoli gromadzą się na uroczystość.
W tej chwili jestem jednym z niewielu przyjezdnych. Nabil zostawił mnie samego i polecił krewnemu restauratorowi, jak tylko zechciałbym coś zjeść. Nie jestem głodny. W centrum wioski wchodzę do kościoła. Od razu zwraca się do mnie starsza, elegancka kobieta.
– Jak się masz? Czy wszystko jest w porządku? Jeśli ci czegoś brakuje, zapraszam do siebie. Zostajesz na nasze święto? Jakbyś nie miał gdzie przenocować, możesz zostać w naszym rodzinnym domu.
Podziękowałem. Na noc planowałem wrócić do Bejrutu.
Nie jestem specjalistą od wschodnich kościołów. Uderzyło mnie, że świątynia w Maghdouche ma skromny wystrój. Zaledwie kilka ikon zdobi ołtarz i boczne kaplice. Mozaiki wskazują na tradycje wschodniego malarstwa sakralnego. Mieszkając w Libanie, zdołałem już przyzwyczaić się do arabskich napisów, ale mimo to w katolickim kościele zwracam na nie uwagę. Zresztą piękne kaligrafie doskonale wkomponowują się w dekoracje kościoła.
Spacerując po wiosce, przypominam sobie, co Nabil opowiadał mi o swoich współwyznawcach. Melchici to Kościół pozostającym w unii z Rzymem. Pierwotnie nazwa ta odnosiła się do wiernych króla (cesarza) po Soborze chalcedońskim, w odróżnieniu od zwolenników monofizytyzmu. Samo określenie pochodzi od aramejskiego „malka” (z arabskiego „malik”) i znaczy król.
Dawni patriarchowie Antiochii, Jerozolimy i Aleksandrii uznawali się za głowy Kościoła niezależne od Konstantynopola, ale uznawali formalną zwierzchność Rzymu. Tak zwana wielka schizma wschodnia i wyprawy krzyżowe skomplikowały ich relację z Kościołem zachodnim. Wewnętrzna sytuacja patriarchów Wschodu pogarszała się także na skutek malejącej liczby wyznawców, którzy masowo przechodzili na islam. Nie bez związku były powtarzające się okresy nietolerancji w regionie.
Na skutek kalkulacji politycznych w walce o wpływy w słabnącym Imperium Osmańskim patriarcha Antiochii zdecydował się w osiemnastym wieku na formalną unię z Rzymem. Doprowadziło to do rozłamu. W efekcie powstał katolicki, melchicki właśnie patriarchat Antiochii i całego Wschodu, w odróżnieniu od istniejących prawosławnych patriarchatów związanych raczej z Konstantynopolem. Dziś siedzibą katolickiego patriarchy Antiochii jest Damaszek, a podległe mu diecezje obejmują kraje Bliskiego Wschodu, Egiptu i Sudanu, a także niektóre kraje Ameryki.
Tymczasem w Maghdouche ludzie zaczynają formować procesję. Postanowiłem poczekać w barze, na przeciw kościoła, aż święto na dobre się zacznie. Tłum robi się coraz większy. Po głównej ulicy w tę i z powrotem jeżdżą samochody. Kierowcy, kobiety i mężczyźni, prezentują wdzięki swoich aut. Nawet policja, która ma dbać, aby ulica nie zablokowała się zanim zjadą się goście, chociaż włącza syrenę, jednak cierpliwie wlecze się w kawalkadzie. Biedni policjanci, ich samochód nie nadaje się do prezentacji. Tylko wyjący kogut ratuje nieco sytuację, dodając im animuszu.
W moim barze młodzi mężczyźni piją wódkę. Butelka rosyjskiej żytniówki chłodzi się w wiadrze z lodem. Mój wzrok przykuwają elegancja, szarmanckie gesty wobec kobiet, z których niektóre przysiadają się do stolika. W moim kraju to tak niezwykły widok…
Kiedy nocą, pod koniec karnawałowego święta przeszedłem wioskę, aby trafić do autobusu, nie spotkałem ani jednego pijanego chuligana, ani jednej stłuczonej butelki, ani nawet zasikanego narożnika. W oknach i na chodniku paliły się za to świeczki wstawione w torby z kolorowego papieru do połowy wypełnione piaskiem. Sielanka godna drobnomieszczańskiego przedmieścia Bonn.
Ja jednak nie potrafię uwolnić się od zwierciadeł Adonisa. To nie przypadek, że Ali Ahmad Sa’id wybrał na swój pseudonim imię pięknego młodzieńca zrodzonego z kazirodczego związku:
My widzimy miraże,
ślepi na dzień powszedni.
Trup przewodnikiem dla nas.
Dla nas, pokolenia okrętu,
dla nas, synów tego małego czasu.
Rzuciły nas wierne morza,
morza, które nucą elegię odjazdu,
rzuciły nas błędne szlaki.
Nas, pokolenie długich rozmów
między ruinami a Bogiem.
Wiem, że los nie oszczędzał Maghdouche. Po pierwszym okresie tolerancji, gdy Bizantyjczycy stracili Fenicję na rzecz Arabów, nadeszły ciężkie czasy. Mieszkańcy wioski postanowili przyłączyć się do chrześcijan, którzy w trudno dostępnych górach Libanu cieszyli się rodzajem autonomii. Wejście do groty zostało zasypane i ukryte. Wioska opuszczona. Pamięć o sanktuarium przekazywano na wygnaniu z pokolenia na pokolenie.
Kiedy wioska znalazła się w rękach krzyżowców, Ludwik IX ufundował małą warownię niedaleko od wejścia do groty. Nikt wtedy nie odkrył tajemnicy Maghdouche. Relacje zachodnich najeźdźców z ich wschodnimi braćmi w wierze były napięte. Potomkowie mieszkańców wioski postanowili zostać w górach.
Dopiero na przełomie XVI i XVII wieku powrót chrześcijan w te strony umożliwił turecki emir i druzyjski książę Fakhreddin II. Jednak i wtedy nie od razu udało się odkryć wejście do groty. Prowadzono dokładne poszukiwania, jednak ustny przekaz nie wystarczył, aby na nowo udało się ją odnaleźć. Niecałe sto lat później koza miejscowego pasterza wpadła w dół, który okazał się prowadzić do groty. Od tego czasu sanktuarium zostało na nowo otwarte. Od połowy XIX wieku znajduje się pod opieką Melchitów.
Legendarny los mieszkańców wioski brzmi dziś trochę jak bajka. Kiedy tu jestem, wydaje mi się, że wpisuje się on w artystyczną słodycz rodem z piosenek Diany Haddad. A jednak o tajemniczej podróży pisze też Adonis. Przypomina mi o tym, czego w Maghdouche i w innych, podobnych wioskach w Libanie nie widać. W cyklu Drzewa poeta mówi:
Trzeba, bym podróżował przez raj popiołów,
wśród drzew tajemnych.
W popiołach – pierścienie, diamenty i złote runo.
Trzeba, abym wędrował przez głód, przez róże – ku żniwu.
Trzeba wędrować, aby móc odpocząć
pod łukiem warg sierocych.
Na wargach sierocych, w ich zranionym cieniu
wyrasta kwiat alchemii.
Libański książę Fakhreddin był chyba takim kwiatem alchemii. Nabil promienieje, kiedy mi o nim opowiada. Tak zresztą, jak wielu Libańczyków.
– Wiesz, Fakhreddin był mądrym i potężnym władcą. Granice jego państwa sięgały Aleppo, Jerozolimy i Palmiry. Wszędzie, gdzie panował, zaprowadził tolerancję i poszanowanie dla różnych wyznań. Głosił równość religii. Choć sam był Druzem, na dworze gromadził najmądrzejszych ludzi niezależnie od wyznania. Maronitę mianował swoim premierem, muzułmanina ministrem spraw wewnętrznych, Druza dowódcą armii, a Żyda ministrem finansów.
W rzeczywistości Fakhreddin ze swoim programem poniósł klęskę. Opuszczony przez europejskich sojuszników, którzy dali mu puste gwarancje w razie konfrontacji z Imperium Osmańskim, uwikłany w walki między książętami i namiestnikami okolicznych prowincji, zdradzany przez swoich lenników, został uwięziony i stracony przez Osmanów. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to prefiguracja konfesyjnego systemu władzy w Republice Libanu, która obciąża współczesność niczym upiorne fatum.
W wielu chrześcijańskich wioskach przeszłość jest właśnie „przyjacielem niejasnym”, jak mówi Adonis. Bejrut pełen jest wypalonych, zrujnowanych domów, są dziury po bombach, na których Partia Boga chętnie zawiesza propagandowe plakaty. W Maghdouche są piękne figurki Matki Boskiej i sanktuarium tolerancji.
Zanim się rozstaliśmy, Nabil pozował mi do zdjęcia przed wejściem do Klubu Zielonego Wzgórza. Sympatyczny pan z brzuszkiem stanął uśmiechnięty, z głową lekko przechylaną na bok i opuszczonymi rękoma. Czy to dlatego nie śmiałem zapytać go o tak zwaną wojnę obozów? A przecież Matka Boska Oczekująca patrzy nie tylko na Saidę i Morze Śródziemne, ale i na ogromny obóz uchodźców palestyńskich, który leży na granicy miasta.
W 1986 roku doszło tu do krwawych walk w ramach wojny obozów – serii bitew o kontrolę nad terenami przyległymi do obozów Palestyńczyków, de facto eksterytorialnych. Mieszkańcy Maghdouche musieli wtedy opuścić swoje domy, chroniąc się przed starciami ruchu Amal i bojowników Arafata.
Amal znaczy po arabsku nadzieja. Założycielem ruchu, nazywanego też ruchem pokrzywdzonych, był irański szyita libańskiego pochodzenia Musa as-Sadr. Ruch stawiał sobie za cel dowartościowanie i doinwestowanie południa Libanu, najbiedniejszego regionu kraju. Od początku głosił też poparcie dla prawa powrotu Palestyńczyków, w tym prawa do prowadzenia walki zbrojnej.
Do ruchu należeli muzułmanie i chrześcijanie, każdy miał się czuć w Amalu u siebie. Zasadą obowiązującą wszystkich członków był brak zaangażowania w jakiekolwiek ugrupowanie polityczne czy religijne.
Charyzmatyczny imam as-Sadr przyciągał tłumy. Libańczycy ufali jego pacyfistycznym przekonaniom i upartemu dążeniu do rozwiązywania konfliktów na wzór Gandhiego. Rzeczywiście, Amal potrafił wyzwolić w mieszkańcach najbiedniejszej części kraju nadzieję na przyszłość.
Kiedy w 1975 roku wybuchła wojna domowa, sytuacja zaczęła się szybko zmieniać. Amal rozpoczął tworzenie bojówek, choć As-Sadr – przywódca „głęboki jak morze, o falach sięgających nieba” – konsekwentnie głosił, że broń ruchu skierowana jest wyłącznie przeciwko Izraelowi, systematycznie niszczącemu południe Libanu.
Rząd w Bejrucie, w poczuciu beznadziejności, a po części może i przez zaniechanie, nie chciał kolejne razy inwestować w odbudowę nękanego najazdami regionu. Postawa as-Sadra także ewoluowała. Przygnębiony niepowodzeniami szybkiego zakończenia wojny – imam bezskutecznie głodował na znak protestu – przekonywał: że jest czas pokoju oraz czas wojny, kiedy przemawiają pociski.
Jednego ludziom Orientu trudno jest odmówić: hipokryzja wojny o pokój jest im obca.
W 1978 as-Sadr ginie w Libii – do dziś nikt nie wie, co się z nim stało. Z podróży na zaproszenie Kaddafiego już nie wraca. Amal wikła się w walki frakcyjne wewnątrz kraju. Starając się zachować resztki koncyliacyjnej postawy, uczestniczy w próbach przywrócenia władzy centralnej w Bejrucie. Jego nowy szef zostaje ministrem. Taką polityką naraża się grupie działaczy nastawionych bardziej radykalnie, którzy wspierani przez kontyngent irańskich Strażników Rewolucji tworzą zalążek Hezbollahu.
Zanim dojdzie do wyniszczającej wojny między dawnymi kolegami z ruchu, wybucha krwawy konflikt pomiędzy samymi „pokrzywdzonymi” – Palestyńczykami i bojówkami Amalu. Zaczyna się wojna obozów. Palestyńczycy zajmują Maghdouche, położone na strategicznym wzgórzu kilka kilometrów na południe od obozu Ain al-Helweh (co po arabsku znaczy słodkie źródło). To na ten obóz patrzy Matka Boska Oczekująca.
Tymczasem mieszkańcy wioski uciekają. Izrael, który całkiem niedawno wycofał się z Bejrutu i nadal okupuje sporą część libańskiego terytorium, bombarduje pozycje palestyńskie stając się de facto sojusznikiem Amalu. Bojownikom ruchu udaje się pokonać Palestyńczyków, tym razem to oni instalują się w Maghdouche. Wojna trwa. Amal zadaje ostatni, decydujący cios bojówkom Palestyńczyków w Libanie. Ironią losu jest, że używa ciężkiego sprzętu, który wcześniej przekazali mu jako sojusznikowi… Palestyńczycy. Po zwycięstwie ruch niezbyt długo utrzymuje silną pozycję. Najprawdopodobniej na rozkaz Hezbollahu zamordowani zostaną jego najważniejsi przywódcy militarni. Wojskowe ramię ruchu zostaje rozbite przez bojowników Partii Boga.
W tym czasie Maghdouche zostało zrównane z ziemią. Adonis, opisując zagładę, mówi o tym, że to ona zmusza nas do noszenia masek:
Zagłada, zagłada.
Zagłada nas wyzwala i wiedzie nasze kroki.
Zagłada jest blaskiem.
Za nią są tylko maski.
Zagłada łączy nas z innymi.
Zagłada zawiesza oblicza mórz
na naszym śnie.
Zagłada jest oczekiwaniem.
Dopiero po zakończeniu wojny domowej mieszkańcy Maghdouche wracają i budują wioskę od nowa. W odświętnej atmosferze codzienności trudno mi dziś pytać o zagładę.
Siedzę w restauracji u krewnego Nabila. Procesja ze śpiewami i modlitwą, prowadzona przez harcerzy, dotarła do groty i rozproszyła się. Na kilku wybudowanych przy głównej ulicy scenach zaczynają grać muzycy. Ludzie tłumnie słuchają występów. Zaczynają się tańce. Zapachy z restauracji budzą we mnie wilczy apetyt. Tymczasem kelnerzy nie nadążają obsługiwać gości. Czekamy.
Tradycyjne libańskie brzmienia mieszają się z piosenkami Diany Haddad, która dziś chętniej śpiewa z akcentem emiratów z zatoki, centrum arabskiego show biznesu. Niektórzy poczytują jej to za zdradę. Gdzieś z boku dobiega ostrzejsza muzyka rockowa.
Korowody tańczących przesuwają się przed naszym stolikiem. Muzycy, jak flecista z Hameln, prowadzą roześmianych zabawowiczów w tę i z powrotem. Co chwila ktoś do mnie macha, uśmiecha się. Skoczne debke, tradycyjny taniec z gór, którego każdy region od Palestyny po środkową Turcję zna inną odmianę, daje okazję do spektakularnych popisów.
Przed wejściem do kuchni dwie kobiety pieką chleb. Siedzą naprzeciw siebie, przed nimi wielka rozgrzana płyta, na której układają owalne płaty ciasta. Jedna z nich ma chustę, druga krzyż pod szyją. Dokładnie tak jak mówi Nabil. Katolicka i szyicka pita piętrzą się na wspólnym stosie, z którego obsługują się goście nocnej zabawy.
A jednak dziś to właśnie nostalgia Adonisa potrafi mnie uwieść. Czy to, w jaki sposób obchodzimy się z własną historią, zależy od wyznania?
Przez nasze rzęsy przemknęła twarz miasta,
zatajona pod osłoną masek.
Wołamy więc:
Żyjemy wśród rozwalin miast
jak ślimaki w muszlach,
o odtrącenie, odkryj nas!
Losów chrześcijańskich mieszkańców obrzeży Saidy, ofiar walk Amalu z Palestyńczykami, nie należy uogólniać. Mieszkańcy Maghdouche mieli pecha, że na ich terenie nie działała chrześcijańska milicja, która stanęłaby w ich obronie. Kilka kilometrów w głąb kraju ich losy mogłyby potoczyć się zupełnie inaczej.
Kiedyś w Bejrucie byłem na spotkaniu z bojowniczką Kataib, największej chrześcijańskiej organizacji zbrojnej z czasów wojny domowej. Słuchałem opowieści o tym, jak w czasie wojny była jedną z tych, co zatrzymywali samochody i legitymowali kierowców. Jeśli ktoś miał muzułmańskie nazwisko, musiał wysiąść i był na miejscu rozstrzeliwany. Co ciekawe, spotkanie pod hasłem „Dialog” odbywało się w Dahije, jednej z szyickich dzielnic miasta, zdominowanej przez Hezbollah. Zapytana, czy dzisiaj robiłaby to samo, kobieta odpowiedziała:
– Nie. Dziś wiem, że przemoc nie jest drogą do rozwiązywania konfliktów politycznych. Ale rozumiem Hezbollah, który nie zdaje armii broni i jest gotów jej użyć. Podziwiam ich za odwagę i konsekwencję polityczną.
Może właśnie w tym kryje się tajemnica pamięci Maghdouche? Haddad, tęskniąc za swoją ukochaną wioską, śpiewa coś pozornie dziwnego:
Mam nadzieję na chwilę wskrzesić towarzyszkę z przeszłości,
Abyśmy na wiekowych ścianach malowali serca i wycierali je.
Kiedy dziecko bawi się, kiedy młoda dziewczyna rysuje serce na zrujnowanej ścianie, wspominając swojego ukochanego, nie przychodzi jej na myśl, aby to serce zaraz wycierać. Tymczasem Haddad tęskni za zabawą, w której miłość daje się wymalować i zetrzeć równie łatwo. Czy to jest możliwe?
Jan Subart