Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Jak pachnie nadzieja?

Benedykt XVI i Elżbieta II podczas wizyty papieża w Wielkiej Brytanii we wrześniu 2010 r. Fot. Mazur / cbcew.org.uk

Benedykt XVI stawia tezę: nasze „małe nadzieje” są piękne i ludzkie, ale bez „wielkiej nadziei”, która przewyższa i niejako spina w jedną całość pozostałe, są one niewystarczające.

W „Urojonym Bogu” Richard Dawkins, bezpardonowo atakując chrześcijaństwo, twierdzi między innymi, że kwestie teologiczne są tak samo bezsensowne jak pytanie: „Jak pachnie nadzieja?” Odpowiadając Dawkinsowi, można by zauważyć, że takie właśnie „nielogiczne pytanie” stawia w swojej najnowszej encyklice „Spe salvi” („W nadziei zbawieni”) Benedykt XVI.

Nie będę się jednak zajmować książkami z nurtu tzw. nowego ateizmu, chociaż ich popularność (treść już niekoniecznie…) godna jest większej uwagi ze strony katolickich środowisk intelektualnych. Spróbuję natomiast odpowiedzieć na pytania: dlaczego właśnie taka encyklika? I jakie przesłanie ze sobą niesie? W dziejach papiestwa nie było jak dotąd tej rangi dokumentu wprost poświęconego nadziei. Nawet jeśli „Spe salvi” jest częścią spodziewanego tryptyku encyklik: o wierze (ta jest prawdopodobnie przed nami), nadziei i miłości (encyklika „Deus caritas est” z 2005 roku), to i tak ma samodzielną wartość. Wartość ta polega na tym, że Papież upatruje w przesłaniu nadziei szansę współczesnego chrześcijaństwa. A jednocześnie daje nowy impuls do „rozmowy o nadziei” w świecie, który zdaje się wątpić w postęp (postmodernizm), a jednocześnie tkwi w skrajnej ideologii człowieka wierzącego w swoje nieograniczone możliwości.

Zdaniem Papieża, „teologia nadziei” dała początek teologii politycznej, teologii rewolucji, teologii wyzwolenia, „czarnej” teologii. Owszem, Joseph Ratzinger widzi także ich pozytywne owoce. Ale już wtedy formułuje wobec nich zastrzeżenia

ks. Henryk Seweryniak

Udostępnij tekst

Początków współczesnej „rozmowy” o nadziei należy szukać w pracach chrześcijańskich myślicieli połowy XX wieku – Josepha Piepera, Romana Guardiniego i Gabriela Marcela. Odwołując się do tej tematyki, reagowali oni na typ egzystencjalizmu, który czynił z trwogi punkt wyjścia i dojścia refleksji nad człowiekiem. Kluczowym obrazem stał się wtedy homo viator – człowiek „w drodze”, istota zdolna do przekraczania siebie, swoich ograniczeń i lęków w napięciu miedzy „jeszcze nie” a „już” biblijnej obietnicy.

Na początku lat sześćdziesiątych dużym echem odbiła się monumentalna praca „Zasada nadziei” (Das Prinzip Hoffnung) neomarksisty Ernsta Blocha. U tego myśliciela religia nie jest, jak pisał Lenin w liście do Gorkiego, „najbardziej odrażającą chorobą”, lecz jednym z miejsc rodzenia się nadziei, nawet jeśli – paradoksalnie – jest to „miejsce utopijne”. Na odpowiedź myślicieli chrześcijańskich nie trzeba było długo czekać. W nurcie tym, w którym wyróżniła się praca „Teologia nadziei” („Theologie der Hoffnung”) ewangelickiego teologa Jürgena Moltmanna, podkreślano, że tylko takie chrześcijaństwo ma przyszłość, które jest chrześcijaństwem przyszłości. Trzeba więc poważniej niż dotąd zająć się eschatologią. Powinna ona mieć nie tyle postać nauki o tzw. rzeczach ostatecznych – sądzie, niebie, czyśćcu czy piekle, lecz właśnie teologii nadziei. Jeśli więc św. Anzelm nazwał teologię wiarą poszukującą rozumienia (fides quaerens intellectum), to teologowie z nurtu moltmannowskiego proponują jej nowe określenie: spes quaerens intellectum – nadzieja poszukująca rozumienia. W definicji tej zawarty jest pewien program: nadzieja łączy, a prawdy wiary, „wiar” i religii dzielą. Nadzieja niesie w sobie ufność, fantazję utopii. Być chrześcijaninem – to występować w imię przyszłości przeciwko niesprawiedliwej teraźniejszości, tak praktykować swoją wiarę, aby przemienić świat na miarę nadziei.

Te ostatnie refleksje zaczerpnąłem z jednej z najwcześniejszych i najważniejszych książek Josepha Ratzingera „Eschatologia – śmierć i życie wieczne” („Eschatologie – Tod und Ewiges Leben”, 1978), którą obecny papież nawiązał do toczącej się jeszcze wtedy dyskusji. Zdaniem autora, „teologia nadziei” dała początek teologii politycznej, teologii rewolucji, teologii wyzwolenia, „czarnej” teologii. Owszem, Joseph Ratzinger widzi także ich pozytywne owoce. Ale już wtedy formułuje wobec nich zastrzeżenia. Jeżeli chrześcijaństwo – stwierdza – interpretuje się jako „strategię nadziei”, to trzeba zapytać: jakiej nadziei? I odpowiada: z pewnością nie politycznej. Królestwo Boże nie jest ani pojęciem, ani kryterium politycznym, według którego można by kształtować bezpośrednio praxis polityki. Jeśli przemienia się eschatologię w utopię polityczną, wówczas deprecjonuje się chrześcijańską nadzieję. Do zadań Kościoła należy m.in. rozdzielanie eschatologii i polityki. Dopiero wtedy teologia staje się wierna drodze Jezusa, odrzucającego wszelkie formy zelotyzmu.

Podcast dostępny także na Soundcloud i popularnych platformach

W tym sensie książka „Śmierć i życie wieczne” (taki jest tytuł jej polskiego wydania) mogła być odczytywana jako książka o ortodoksyjnym rozumieniu nadziei. Nie była ona jednak bezkrytyczna wobec pewnych nurtów katolickiej eschatologii. Autor wskazywał m.in. na to, jak proces spłycenia, indywidualizacji myśli eschatologicznej osłabił wpływ chrześcijaństwa na dzieje świata. Podkreślał, że gdy to, co specyficznie chrześcijańskie zaczęło ograniczać się do spraw duchowych, do indywidualnej nadziei; gdy „zbawienie duszy” i „szczęście” tutaj stało się określeniem dwu rzekomo różnych spraw, wówczas Kościół zaczął tracić związek z rzeczywistością ziemską, a ludzka nadzieja zaczęła przemieniać się w czysto ziemską wiarę w postęp. Im bardziej „szczęście” odrywa się od zbawienia, tym bardziej staje się puste i nie zaspokaja człowieczego serca. Joseph Ratzinger nazywał takie ograniczenie aspiracji augustyńskiego „niespokojnego serca” – „małym ludzkim szczęściem”…

Mała i wielka nadzieja

Do tych myśli sprzed 30 lat powraca ten sam autor – już jako Benedykt XVI – w encyklice „Spe salvi”, niektóre z nich zresztą wyraźnie powtarzając. Nawet jeśli nie używa już zwrotu „wielkie-małe ludzkie szczęście”, to kilkakrotnie odwołuje się do podobnego: „wielka nadzieja – małe ludzkie nadzieje”.

W pierwszej części (szkoda, że w ostatecznej redakcji encykliki części te nie zostały wyraźnie wydzielone, tak jak uczyniono to w przypadku „Deus caritas est”) wyraźnie chodzi o jedno z trzech pytań, za których pomocą Kant opisywał istotę człowieczeństwa: W czym wolno mi pokładać nadzieję? (Papież powtarza je zresztą kilka razy). Dlaczego to pytanie jest takie ważne? Według Benedykta XVI dlatego, że od czasów oświecenia największą „patologią nadziei” stała się jej niewłaściwa „lokata”. W wymiarze społecznym tą niewłaściwą lokatą jest stworzenie i uleganie ideologii postępu. W kilkunastu długich punktach encykliki Benedykt XVI ukazuje, jak od czasów Franciszka Bacona ideologia ta stopniowo zastępowała nadzieję chrześcijańską.

Czasy nowożytne – stwierdza – przyniosły nadzieję na ustanowienie doskonałego świata, który dzięki osiągnięciom nauki i naukowo uzasadnionej polityce wydawał się możliwy do zrealizowania. W ten sposób biblijna nadzieja królestwa Bożego została zastąpiona nadzieją na królestwo ludzkie. Ostatecznie ta nadzieja wydawała się wielka i realistyczna, właśnie taka, jakiej potrzebuje człowiek. Była ona zdolna – przez pewien czas – zmobilizować wszystkie ludzkie energie; wielki cel wydawał się godny tego zaangażowania. Jednak z upływem czasu stało się jasne, że spełnienie tej nadziei coraz bardziej oddala się. Przede wszystkim zdano sobie sprawę, że być może była to nadzieja dla ludzi w dalekiej przyszłości, ale nie dla mnie. A chociaż „dla wszystkich” jest częścią wielkiej nadziei – nie mogę bowiem być szczęśliwym przeciw innym i bez innych – pozostaje prawdą, że nadzieja, która nie dotyczy mnie osobiście, nie jest prawdziwą nadzieją (30).

Papież podkreśla również, że „sumaryczny postęp” dokonuje się tylko w zakresie materialnym. Natomiast w sferze świadomości etycznej i decyzji moralnej nie ma podobnej możliwości dodawania, z prostego powodu, że wolność człowieka jest wciąż nowa i wciąż na nowo musi podejmować swe decyzje (24).

W ten sposób znaleźliśmy się już w sferze świadomości indywidualnej. Benedykt XVI wysuwa tu ciekawą hipotezę, że być może dlatego tak wiele osób odrzuca dzisiaj wiarę, że życie wieczne nie wydaje się im rzeczą godną pragnienia (por. 10). Oni chcą „tego życia tutaj”, pragną „tutaj” przeżywać swój „raj”, a o tamtym myślą trochę tak, jak Gałczyński w znanym wierszu: za duży wiatr na moją wełnę. Temu myśleniu Papież przeciwstawia swoją refleksję „mądrościową”. Teraźniejszość, nawet uciążliwa – podkreśla – może być przeżywana i przyjęta, jeśli prowadzi do celu, jeśli tego celu możemy być pewni i jeśli jest to cel tak wielki, że usprawiedliwia wysiłek drogi.

Potrzebujemy małych i większych nadziei, które dzień po dniu podtrzymują nas w wędrowaniu. I rzeczywiście, kontynuuje Papież, żywimy różnorakie nadzieje, małe i większe – różne w różnych okresach życia. Czasami – zauważa Benedykt XVI, odwołując się nie wprost do myśli Erika Eriksona o „fundamentalnym zaufaniu” – może się wydawać, że spełnienie jednej z tych nadziei zadowoli go całkowicie. W młodości będzie to nadzieja na wielką i zaspokajającą miłość; później nadzieja na uzyskanie uznania profesjonalnego, odniesienie takiego czy innego sukcesu określającego przyszłe życie. Kiedy jednak te nadzieje się spełnią, okazuje się, że w rzeczywistości to nie było wszystko. Człowiek jest bowiem niejako utkany z nadziei, która sięga dalej – wystarczyć mu może jedynie coś z nieskończoności, co zawsze będzie czymś więcej niż to, co tutaj może osiągnąć (30).

Z refleksji tej Papież wyciąga jeden podstawowy wniosek: nasze „małe nadzieje” są piękne i ludzkie, ale bez „wielkiej nadziei”, która przewyższa i niejako spina w jedną całość pozostałe, są one niewystarczające. Tą wielką nadzieją może być jedynie Bóg, który obejmuje wszechświat, i który może nam zaproponować i dać to, czego sami nie możemy osiągnąć. Właśnie bycie obdarowanym przynależy do nadziei. Bóg jest fundamentem nadziei – nie jakikolwiek bóg, ale ten Bóg, który ma ludzkie oblicze i umiłował nas aż do końca: każdą jednostkę i ludzkość w całości. Jego królestwo to nie wyimaginowane zaświaty, umiejscowione w przyszłości, które nigdy nie nadejdzie; Jego królestwo jest obecne tam, gdzie On jest kochany i dokąd Jego miłość dociera. (31).

Aby świat był bardziej promienny

Wyjątkowo dużo miejsca w encyklice „Spe salvi” zajmuje narracja życia i postaw chrześcijańskich „świadków nadziei”. Przy tym o ile rozmyślając o koncepcjach nadziei, Benedykt XVI sięga do najgłębszych pokładów myśli europejskiej (św. Augustyn, Bacon, Kant, de Lubac, Adorno, Horkheimer), to, gdy chce wskazać „świadków nadziei”, odwołuje się do przykładów ludzi z Afryki i Dalekiego Wschodu: Augustyna (znowu), św. Józefininy Bakhity z Darfuru w Sudanie, a także do wietnamskiego męczennika Pawła Le-Bao-Thina (zm. 1857) i kard. Nguyen Van Thuana. Przypadek to czy świadome przywołanie „światła ze Wschodu” w dziele uczenia się i wprawiania w nadziei?

Właśnie „miejsca zakorzeniania się w wielkiej nadziei” (w znaczeniu teologicznych loci, a więc „źródeł”) są przedmiotem drugiej części „Spe salvi”. Papież rozpoczyna od modlitwy. Autentyczna modlitwa – podkreśla – jest otwieraniem się człowieka na „wielką nadzieję” i na „służbę nadziei” wobec innych. Autor używa też zwrotu „prawidłowa modlitwa” i rozumie przez nią proces oczyszczenia wewnętrznego, który czyni nas otwartymi na Boga i przez to właśnie otwartymi na ludzi (34). Uczymy się w niej, o co prawdziwie wolno nam prosić Boga, co jest godne Boga; modlimy się z drugim, za drugiego, ale nie przeciw drugiemu; nie prosimy o rzeczy powierzchowne i wygodne, ulegając małej, fałszywej nadziei, która odwodzi Boga (34); konfrontujemy swoje „ja” z Bogiem żywym, a jednocześnie prowadzimy ją we wspólnocie Kościoła.

To w spotkaniu ze spojrzeniem Ukrzyżowanego jest ogień, który spala, a równocześnie zbawia; w nim roztapia się każdy fałsz; w nim następuje wyzwolenie, w którym odzyskujemy prawdziwą, własną tożsamość

ks. Henryk Seweryniak

Udostępnij tekst

Chrześcijańska nadzieja jest „nadzieją czynną”. W tym miejscu – chociaż Papież nie mówi tego wprost – w jego refleksji pojawia się wyraźnie „moment blondelowski”. Właśnie Maurice Blondel, świecki myśliciel francuski, kładł nacisk na to, że w każdym ludzkim prawym działaniu zawarty jest pierwiastek transcendencji. W samym jednak działaniu nigdy nie urzeczywistnimy w pełni swojego pragnienia przekroczenia skończoności. Tylko Bóg, „pierwsza i ostatnia zasada wszystkiego”, może być spełnieniem człowieka. Podobnie pisze Benedykt XVI: „czynna nadzieja” ujawnia się przede wszystkim w tym – zauważa w kapitalnym fragmencie encykliki – gdy usiłujemy wypełnić nasze małe i większe nadzieje: wywiązać się z takiego czy innego zadania, które ma znaczenie dla dalszej drogi naszego życia; przez własne zaangażowanie przyczynić się do tego, aby świat był bardziej promienny i ludzki, i aby tak otwierały się drzwi na przyszłość. Jeżeli jednak nie oświeca nas światło wielkiej nadziei, która nie może być zagłuszona czy to przez małe niepowodzenia, czy to przez wydarzenia o znaczeniu historycznym, codzienne zaangażowanie w kontynuację życia i we wspólną przyszłość męczy nas, albo zamienia się w fanatyzm. Jeśli nie możemy oczekiwać więcej niż jest to osiągalne za każdym razem i to, co władze polityczne i ekonomiczne mogą nam zaoferować, nasze życie szybko redukuje się i jest pozbawione nadziei. To ważne, by wiedzieć: mogę zawsze żywić nadzieję, nawet jeżeli w moim życiu albo w danym historycznym momencie jest oczywiste, że nie mam czego się spodziewać (35).

W tym miejscu Papież odnosi się do zagadnienia „zasługi” – starego punktu zapalnego polemiki katolicko-protestanckiej. W duchu Deklaracji augsburskiej, która ukazała jedność katolików i ewangelików w tej sprawie, choć przy nieco innym rozłożeniu akcentów, Benedykt XVI stwierdza, że na niebo nie możemy sobie zasłużyć przez nasze „uczynki” – jest ono zawsze czymś więcej, niż to, na co zasługujemy, tak jak to, że jesteśmy kochani nigdy nie jest «zasłużone», ale zawsze jest darem (35). Wartość naszych czynów dla zbawienia jest jednak oczywista i polega ona zdaniem Papieża na tym, że przez nie możemy otworzyć samych siebie i świat, aby wkroczył Bóg (35).

Innym sposobem uczenia się „wielkiej nadziei” jest głębokie podejście do cierpienia. Społeczeństwo, które nie potrafi współuczestniczyć w cierpieniu i wspierać cierpiących, jest nieludzkie. Ale społeczna solidarność w cierpieniu istnieje tylko wtedy, gdy nauczą się okazywać ją jednostki. Jednostka nie potrafi jednak pochylić się nad cierpieniem drugiego, jeśli sama nie umie odnajdywać w cierpieniu drogi oczyszczenia i dojrzewania. Podobnie jak w kwestii „uczynków”, tu także Papież stara się przywrócić sens chrześcijańskiej nauce o uczynkach miłosierdzia względem duszy – jednym z nich jest przecież nakaz „strapionych pocieszać”. Tym razem chodzi o łacińskie słowo consolatio – „pocieszenie”. Zostało ono złożone z dwóch słów: con – „z” i solitudo – „samotność”.

„Pocieszenie” oznacza zatem bycie razem w samotności cierpienia, które w ten sposób przestaje być samotne. Zaakceptować drugiego, który cierpi, oznacza bowiem przyjąć na siebie w jakiś sposób jego cierpienie. Tego właśnie od swego zarania uczy chrześcijaństwo. Nawiązując do „paradoksu” Bernarda z Clairvaux: Bóg nie może cierpieć, ale może współcierpieć, Papież przypomina: do istoty chrześcijaństwa należy nauka o tym, że w każde cierpienie ludzkie wszedł Ktoś, kto je dzieli i dźwiga; stąd w każdym cierpieniu jest odtąd obecne con-solatio, pocieszenie przez współcierpiącą miłość Boga, i tak wschodzi gwiazda nadziei (40). W tej perspektywie nowego sensu nabiera jeszcze jedna praktyka chrześcijańska – „ofiarowania” trudów, kłopotów codzienności jako włączania się „w wielkie współcierpienie Chrystusa”, „w skarbiec współczucia, którego potrzebuje rodzaj ludzki”, w „ekonomię dobra, miłości pośród ludzi” (40).

Sąd jest nadzieją

W ostatnich fragmentach encykliki Benedykt XVI kładzie nacisk na znaczenie wiary w sąd ostateczny w uczeniu się nadziei. Warto zwrócić uwagę na to, że Papież wspomina w tej części o sądzie szczegółowym i ostatecznym; o niebie, czyśćcu i piekle; o wciąż dyskutowanej kwestii „nadziei zbawienia dla wszystkich” (odwołując się do kwestii odpowiedzialności, potwierdza możliwość wiecznego potępienia).

Jeszcze raz podkreślam: Benedykt XVI tylko wspomina o tych zagadnieniach i dlatego nie należy szukać w jego encyklice tego, czego tam nie ma – ciężar rozważań spoczywa na włączeniu w orbitę naszego myślenia o życiu sprawy odpowiedzialności za nie przed samym Bogiem. Może dlatego jeszcze częściej niż o wierze Papież mówi o „perspektywie” sądu ostatecznego, o jego „obrazach”, o sądzie ostatecznym jako „obrazie odpowiedzialności” i „decydującym obrazie nadziei”. Przypomina, że chrześcijanie doby starożytnej, wznosząc bazyliki, na wschodniej stronie przedstawiali Chrystusa Pantokratora, na zachodniej zaś – sąd ostateczny jako „obraz odpowiedzialności” za swoje życie. Przedstawienie to towarzyszyło wiernym w ich „drodze ku codzienności”. Wprawdzie później w dziejach ikonografii chrześcijańskiej zwyciężyło przedstawianie sądu jako budzącego obawę trybunału, ale „blask nadziei”, choć „nadmiernie przykryty przez groźbę”, zachował się i powinien być wciąż odkrywany.

Ale nie tylko o chrześcijan tu chodzi. Na początku punktu 44, mając przed oczyma tragiczne dzieje wprowadzania w życie ideologii marksistowskiej, Papież stwierdza wprost: Protest przeciw Bogu w imię sprawiedliwości niczemu nie służy. W tym miejscu jeszcze raz pozwolę sobie wrócić do historii drogi teologicznej autora encykliki. Do stycznia 1982 roku Joseph Ratzinger należał, razem z późniejszymi kardynałami Kasperem, Lehmannem, Scheffczykiem i Wetterem, do grona redaktorów tzw. niemieckiego katechizmu dorosłych, dzieła dzisiaj zapomnianego, a naprawdę znakomitego, zapowiadającego późniejszy Katechizm Kościoła Katolickiego. Na początku tej książki jest mowa m.in. o tzw. dowodach na istnienie Boga. Autorzy pokazują ich tradycyjne formy, a później przedstawiają – jak sami mówią – drugą, bardziej nowoczesną drogę, która wychodzi z analizy rzeczywistości człowieka. Podkreślają, że jesteśmy istotami zależnymi od natury, podległymi prawu śmierci. Ale dochodzi w nas do głosu również coś bezwarunkowego: postulat czynienia dobra a poniechania zła. Musielibyśmy wyrzec się samych siebie, by nie protestować przeciwko krzyczącej niesprawiedliwości, na przykład przeciw zabójstwu niewinnego dziecka. Nie możemy wyrzec się nadziei, że morderca nie będzie triumfował bez końca nad swymi ofiarami. Chociaż nigdzie na świecie nie spotykamy doskonałej sprawiedliwości i nawet nie liczymy na to, że uda się nam ją kiedykolwiek zrealizować, nie możemy wyrzec się pragnienia i żądania sprawiedliwości.

Podobnie jak autor encykliki, autorzy tej części niemieckiego katechizmu (Joseph Ratzinger?) odwołują się dalej do filozoficznej szkoły frankfurckiej i stwierdzeń jej głównych przedstawicieli, że jeżeli byt człowieczy nie ma być w końcu bezsensowny i absurdalny, to możliwe jest to tylko wtedy, gdy naszej nadziei absolutu odpowiada rzeczywistość absolutu. W encyklice właśnie w tym miejscu Benedykt XVI jedyny raz wyraża wprost swoje osobiste przeświadczenie: Jestem przekonany, że kwestia sprawiedliwości stanowi istotny argument, a w każdym razie argument najmocniejszy, za wiarą w życie wieczne. Sama indywidualna potrzeba spełnienia, którego jesteśmy pozbawieni w tym życiu, potrzeba nieśmiertelnej miłości, której oczekujemy, z pewnością jest ważnym powodem, by wierzyć, że człowiek został ukierunkowany ku wieczności. Niemniej jednak konieczność powrotu Chrystusa i nowego życia staje się całkowicie zrozumiała tylko w połączeniu z uznaniem, że niesprawiedliwość historii nie może być ostatnim słowem (43).

Ostatnie fragmenty encykliki są niejako hymnem miłości, który wrażliwy na muzykę Papież wydobywa z biblijnego „Dies irae”. Ponad wszystkie tony trwogi, ponad obrazy przepalającego ognia i groźnego Pantokratora stawia obraz spotkania ze wzrokiem Ukrzyżowanego. To w nim – stwierdza, odwołując się do opinii teologów współczesnych – jest ogień, który spala, a równocześnie zbawia; w nim roztapia się każdy fałsz; w nim następuje wyzwolenie, w którym odzyskujemy prawdziwą, własną tożsamość. To, co zostało zbudowane w ciągu życia, może wówczas okazać się suchą słomą, samą pyszałkowatością, i zawalić się. Jednak w bólu tego spotkania, w którym to, co nieczyste i chore w naszym istnieniu, jasno jawi się przed nami – jest zbawienie. Jego wejrzenie, dotknięcie Jego Serca uzdrawia nas przez bolesną niewątpliwie przemianę, „niby przejście przez ogień”. Jest to jednak błogosławione cierpienie, w którym święta moc Jego miłości przenika nas jak ogień, abyśmy w końcu całkowicie należeli do siebie, a przez to całkowicie do Boga. Jawi się tu również wzajemne przenikanie się sprawiedliwości i łaski: nasz sposób życia nie jest bez znaczenia, ale nasz brud nie plami nas na wieczność, jeśli pozostaliśmy przynajmniej ukierunkowani na Chrystusa, na prawdę i na miłość. […] Sąd Boży jest nadzieją, zarówno dlatego, że jest sprawiedliwością, jak i dlatego, że jest łaską. Gdyby był tylko łaską, tak by wszystko, co ziemskie, było bez znaczenia, Bóg byłby nam winien odpowiedź na pytanie o sprawiedliwość – decydujące dla nas pytanie o historię i o samego Boga. Gdyby był tylko sprawiedliwością, byłby ostatecznie dla nas wszystkich jedynie przyczyną lęku (47).

Warto czytać, warto rozmawiać…

Encyklika jest swoistym „listem otwartym” Następcy Piotra do biskupów, prezbiterów, osób konsekrowanych i katolików świeckich. Niektóre współczesne encykliki były adresowane również do „wszystkich ludzi dobrych woli”. Tak mogłoby być również w przypadku „Spe salvi”. Przecież nadzieja łączy nas wszystkich, uczestników człowieczego losu. Jej chrześcijańskie przesłanie, tak wyraziście odsłonięte przez Benedykta XVI, może stać się „nadzieją dla ludzi dobrej woli”, nawet jeśli zbyt wiele w tym kolejnym wielkim tekście papieskim akademickich rozważań nad słownictwem dotyczącym nadziei w Nowym Testamencie i zbyt dużo trudnych debat filozoficznych.

Mimo to, warto dokładnie czytać „Spe salvi” i warto o encyklice rozmawiać. Warto także dlatego, żeby przyswoić sobie genialne jak zwykle aforyzmy Benedykta XVI – niejako drogowskazy dla życia i myślenia chrześcijańskiego, którymi „Spe salvi” jest usiana. Oto kilka z nich. Chrześcijanie […] mają przyszłość: nie wiedzą dokładnie, co ich czeka, ale ogólnie wiedzą, że ich życie nie kończy się w pustce (2); Wieczność nie jest ciągłym następowaniem po sobie dni kalendarza, ale czymś jak moment ostatecznego zaspokojenia, w którym pełnia obejmuje nas i my obejmujemy pełnię (12); Adorno sformułował problematykę wiary w postęp w sposób drastyczny: postęp, jeśli się mu przyjrzeć z bliska, jest postępem od procy do megabomby (22); Kogo dotyka miłość, ten zaczyna mieć intuicję, czym właściwie jest „życie” (24); Modlić się, to nie znaczy wychodzić poza historię i chować się w prywatnym kącie własnego szczęścia (33); Każde poważne i prawe działanie człowieka jest czynną nadzieją (35); Na uczcie wiekuistej złoczyńcy nie zasiądą ostatecznie przy stole obok ofiar, jakby nic się nie stało (44); Jako chrześcijanie nie powinniśmy pytać się jedynie: jak mogę zbawić siebie samego? Powinniśmy również pytać siebie: co mogę zrobić, aby inni zostali zbawieni i aby również dla innych wzeszła gwiazda nadziei? Wówczas zrobię najwięcej także dla mojego własnego zbawienia (48).

Wesprzyj Więź

Warto też odmówić długą, piękną modlitwę do „Gwiazdy nadziei” – modlitwę, którą Benedykt XVI zamyka swoją drugą encyklikę.

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” 2008, nr 1 pod tytułem Encyklika utkana z nadziei

Przeczytaj też: Pierwszy krzyknął, że król jest nagi

Podziel się

1
1
Wiadomość