Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Poszukiwanie Andrzeja W.

Jego ostatnia wystawa w Muzeum Narodowym w Warszawie – od marca do maja 2007 – została zauważona zaraz po otwarciu, była obecna w mediach i komentowana. Przyszedł jego czas. Przyszło pokolenie bardzo już oddalone od daty jego śmierci w marcu 1957 roku. Dystans pięćdziesięciu lat okazuje się czasem godziwym – nie powoduje zapomnienia, a wydobywa wartości. Jeśli wartości są w dziele, to tak jakby dojrzewały czy nawet rosły.

Obrazy Andrzeja Wróblewskiego zamieniają się w ikony. Utrwalają się, umieszczają poza zmiennością i osądem – są do tego stopnia wypróbowane, zafiksowane, pewne. Tę pewność odbiera się w jednym błysku, w pierwszym spojrzeniu na obraz. Pięknie i strasznie zielenieją ryby bez głów, wielobarwne kule planet są ciężkie, lecz unoszą się w powietrzu. Zatopione miasto, płaskie ryby pływają wśród domów jak z dziecięcego rysunku, czy wreszcie – uderzenie „Rozstrzelań”.

Po obejrzeniu wielkiej wystawy Cézanne’a w 1993 roku znalazłam się – po powrocie do kraju – przed kilkoma obrazami Andrzeja Wróblewskiego na zbiorowej wystawie krakowskich artystów w Zachęcie. To zderzenie było szokujące. Doskonałość Cézanne’a – harmonijna, spokojna, czysta, dyskretna; motywy skromne, powtarzalne. Malarstwo do głębi przeźroczyste wobec siły malarskiej Wróblewskiego skażonego, przenikniętego wszechobecnym cierpieniem – w linii, bryle, plamie barwnej… Dlaczego on, dlaczego tu nie można tak malować jak Cézanne? Dlaczego malarstwo Wróblewskiego musi być tak bolesne?

Tylko porównując największych można odpowiedź odczytać jako los, jako przeznaczenie: taki był jego los. Nie tylko jego, ich los, ale i zbiorowości, w których żyli. Nie, dajmy spokój zbiorowościom – w poszukiwaniu Wróblewskiego to trop fałszywy, bo zbędny. Jest on sam, obdarzony wielkim talentem, obdarzony piętnem świata, obowiązkiem stałego z nim kontaktu, ciągłego patrzenia i rysowania. Przerabiał ten świat, jakby wypełniał swoją powinność – niekończące się zadanie. Czasem wyprowadzał z tego kwintesencję, summę, figurę nie tyle symboliczną, co emblematyczną. Powracała potem wielokrotnie w ciągu całej jego dziesięcioletniej twórczości. W katalogu ostatniej wystawy Joanna Kordjak – jej autorka – pogrupowała te figury Wróblewskiego może nieco zbyt pedantycznie, co przeszkadza pamięci o przebiegu wystawy i ciągu całej tej krótkiej, olśniewającej twórczości tego artysty. Wydobywamy z pamięci emblemat: ryba, statek, głowa, szofer, krzesło z wintegrowanym weń człowiekiem, nagrobek, postać, postać rozkawałkowana lub prześwietlona…

Nie będę tu mówić, że Wróblewski był wykształcony, że pochodził z wileńskiego domu pełnego kultury, że później – w okresie studiów w Krakowie – zdążył odbyć artystyczną podróż po kilku krajach Europy północnej, że sam pisał o sztuce i publikował – był przecież nie tylko absolwentem ASP, ale i historii sztuki na UJ. Wszyscy, którzy go znali i którzy znają jego socrealistyczne, okropne w swej „radzieckości” obrazy – na wystawie pokazano dwa takie, dodając nie bardzo wiadomo po co dwa socrealizmy zachodnie: Fougerona i Guttusa, także okropne, choć w nieco inny sposób niż soc Wróblewskiego – podkreślają udział ideologii panującej wówczas w Polsce w działaniach i myśleniu artysty. Zlustrujmy więc Wróblewskiego.

Gdy czyta się jego notatki „Andrzej Wróblewski nieznany”– wydane w 1993 roku przez krakowską galerię Zderzak – uderza chęć zgłębiania każdej poruszanej sprawy, w tym również ideologii, która zapanowała – wielkie, aż śmieszne „serio” zapalczywego chłopca. Przed chwilą skończyła się wojna i to było oczywiste, że świat ma być nowy, inny, to nie budziło podejrzliwości, jeśli nie spadały na głowę, lub tuż obok, represje „tego nowego”. Chłopiec stracił ojca nie przez najście sowieckiego patrolu na wileński dom rektora uczelni i znanej artystki-graficzki – jak twierdzili niektórzy – lecz po rewizji policji niemieckiej, zakończonej zawałem serca profesora. Upadek Niemiec był końcem wojny, przesunięto granice, zaczynało się nowe życie – już w Krakowie.

Właśnie o Andrzeju Wróblewskim myślałam, czytając ostatnio książkę „Lawina i kamienie” – opowieść dwóch autorek o naszych świetnych pisarzach, ich zaangażowaniu w komunizm i odchodzeniu od tego nowego po wojnie ustroju. Myślałam o nim również podczas lektury śmiesznych opowiastek „Syzyf & spółka” Ludwika Lewina –wieloletniego korespondent prasy i radia z Paryża – kogoś, kto jako uczeń powszechniaka w Warszawie początku lat pięćdziesiątych oddychał i naturalnie nasiąkał – bez zbytniej tresury ze strony pedagogów – ówczesną atmosferą.

Są wciąż liczni świadkowie ówczesnych zaangażowań Wróblewskiego, znane są już wielokrotnie publikowane świadectwa Andrzeja Wajdy. Sama również ośmielę się tu dorzucić epizod z końca tej epoki. Październik 1956 – jedziemy na trzy tygodnie do Jugosławii. Znany już malarz i początkujący krytyk sztuki, ogarnięty euforią Października. Na stronę tytułową „Przeglądu Kulturalnego” proponuję “Nike z Samotraki”, redaktor przyjmuje propozycję i Nike bez rąk otwiera swe wspaniałe skrzydła na tytułowej stronie dużej płachty tygodnika.

Czy Andrzej Wróblewski podzielał ten entuzjazm? O tym mogę chyba opowiedzieć, wygrzebać to z pamięci, którą odświeżyła właśnie lektura książki Joanny Szczęsnej i Anny Bikont. Ale wpierw sięgnę do tego, co sam Wróblewski napisał jako „Wyznanie skompromitowanego ” w roku 1957, w ostatniej niemal chwili, skoro zmarł nagle już w marcu tego roku. Serio i rzeczowo, jak zwykle, z zawartym w tych słowach planem działania: W związku z w/w sprawami staje się rzeczą wyboru stopień, w jakim człowiek żyje określoną ideologią, wybór ten nie dokonuje się już na zasadzie poczucia wspólnoty z którąś z istniejących ideologii czy ich nosicieli, ale na zasadzie funkcyjności społecznej czy po prostu zawodu. I dalej: Nie można jednak zamknąć oczu na fakt psychologiczny, że świadomość względności ideologii nie da się połączyć z jej pełnym wyznawaniem. Otóż tą trudność można znowu rozwiązać specjalizacją społeczną: X za mnie świadomie głupieje i staje się jednostronnie zacietrzewionym wyznawcą ideologii […] a ja za X-a świadomie żyję w stanie pewnego wytrącenia poza nawias funkcjonującej grupy społecznej przez to, że specjalizuję się w analizowaniu i stwierdzaniu względności społecznie ważnych nawyków myślowych i ideowych. W prawidłowo funkcjonującym społeczeństwie ja i X nie zajmowalibyśmy równych pozycji, nie mogłoby jednak dojść do wyniszczenia mnie przez X-a.

Śmiać się czy płakać? Świadomość „względności ideologii” i niemożność „pełnego jej wyznawania” przychodziły u niego powoli, z trudem podobnym zresztą, jak ten włożony we wtłoczenie swego od początku świetnego malarstwa w ramy sowieckiego socrealizmu. Na szczęście nie trwało to długo i ratował go „realizm”, najzwyklejsze rysowanie i malowanie wszystkiego naokoło – domu, widoku z okna, sprzętów i wreszcie bliskich: żony, dzieci (już trójka, synek i bliźniaczki); samotne wyprawy w góry, malowanie gór lawowanym tuszem w latach 1950-1953. To wszystko, co jako wystawę ineditów (!!!) stworzyła w 2003 ulotna Galeria In-spe i pokazała później w kilku miastach w Polsce.

Wesprzyj Więź

W gruncie rzeczy cała jego twórczość, od początku do końca, opierała się na rozumiejącym patrzeniu, na budowaniu obrazu świata, nie zaś na impresji wzrokowej ani ekspresji wyrazowej. Andrzej W. był konstruktorem konceptualnym z domieszką nadrealnego humoru, który pozwalał mu podsumowywać, streszczać świat widzialny i zamieniać go w figury swego malarstwa. Robił to właściwie zawsze w ten sam sposób, wyprowadzany z widzenia świata i sztuki – starej, nowej, wszelkiej napotkanej. Bez wybierania jakiegoś „kierunku”, uznawania czyjegoś przewodnictwa. Nie było w XX wieku w Polsce tak wolnego malarza jak on. Ani krakowska nowoczesność, ani „neobarbarzyństwo” – jak mówiono o Grupie Samokształceniowej, której przewodził – ani sowiecki socrealizm, któremu się poddał, były dla niego nie kierunkami sztuki, lecz raczej formami zaangażowania.

Nasza krótka wspólna podróż do Jugosławii jesienią 1956 roku pozwoliła mi zobaczyć ten jego sposób kontaktowania się ze światem. Była to nie tylko podróż w aurze polskiego Października, lecz podróż na Południe. Lot nad widoczną z samolotu granicą klimatu, z północy, gdy góry opadały ku innemu – Śródziemnemu Morzu. Inne formy wzgórz, inne zapachy, inna roślinność, inne światło, inne budowle, inni ludzie. Artysta z północy musiał się temu poddać, jak od wieków wielu przed nim. Był wewnętrznie spięty, bał się „odwilżowej bezmyślności”, dręczyło go poczucie, że coś zdradza. Rozmawialiśmy, w najmniejszym stopniu nie podzielałam jego nastroju, pewna, że wszystko się otworzyło przed nami, sztuką, Polską. Działało otoczenie niezwykłe i dalekie od życia w kraju: europejskość Lublany, zasobność, spokój. I nawet w kabarecie „Słoń” śpiewano wówczas „I love Paris in the midnight…” A na drugim krańcu – kraina mistyczna nad jeziorem Ohrid w Macedonii, ogromna woda otoczona wieńcem kamiennych cerkiewek i wydrążonych w skałach grot, które otwierały się cudem mozajkowych opowieści, nawet jeżeli był to Sąd Ostateczny – promieniował optymizmem.

W ciągu tych trzech tygodni nagromadziła się w artyście energia i między listopadem 1956 a marcem 1957 – gdy zmarł nagle w wieku niespełna 30 lat – namalował i stworzył niewiarygodną liczbę gwaszy, monotypii i wspaniałych obrazów olejnych. Portrety męskie – na czerwonym tle, z literami i inne – zdobią dziś kolekcje muzeum w Gorzowie, Poznaniu i zbiory prywatne, są emblematami jego dzieła.

Podziel się

Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.