Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Anna Politkowska i rosyjski dzwon wolności

Demonstracja przed rosyjską ambasadą w Finlandii w rocznicę zabójstwa Anny Politkowskiej 7 października 2014 r. Fot. Juulia Niiniranta/Amnesty Finland

Nie jest łatwo usłyszeć głos wolnej Rosji. Pobrzmiewa on cicho, przez wieki zagłuszany. Zwłaszcza my, Polacy, wolimy go nie słyszeć – łatwiej nam traktować Rosję jako synonim „azjatyckości” i despotyzmu, niż dostrzegać jej wolnościowe tradycje.

Historia Rosji ma swoje białe plamy i to nie tylko w czasach najnowszych. Jedną z nich są dzieje Nowogrodu Wielkiego – jednego z dzielnicowych księstw średniowiecznej Rusi. Nowogród często bywa porównywany do Wenecji. Nie bez przyczyny – to miasto-państwo rządziło się ustrojem republikańskim, a najważniejsze decyzje podejmowano na powszechnym wiecu, na który zwoływał dźwięk dzwonu zwanego wiecowym. W 1478 roku Iwan III Srogi złamał opór Nowogrodu: brutalnie rozprawił się z broniącymi jego autonomii bojarami i wywiózł symbol nowogrodzkiej wolności – wiecowy dzwon.

Kiedy przyglądamy się historii Rosji, wydaje się, że Republika Nowogrodu nigdy nie istniała. Rzeczywiście, późniejsza historiografia rosyjska zrobiła wiele, aby zatrzeć pamięć o „ruskiej Wenecji”. Zresztą co tu ukrywać: Rosja knuta zwyciężała niemal zawsze nad Rosją nowogrodzkiego dzwonu.

Najbardziej przygnębiające były reakcje na śmierć Politkowskiej w ojczyźnie dziennikarki

Także dzisiejsza Rosja zdaje się niechętnie korzystać z nowogrodzkich tradycji. Raporty organizacji monitorujących prawa człowieka regularnie donoszą o przemocy stosowanej przez milicję w czasie przesłuchań, o upolitycznionych procesach, o przekraczających wszelkie normy warunkach w rosyjskich więzieniach, o nadużyciach w wojsku, o ograniczaniu wolności mediów. Osobną kartę stanowi gehenna Czeczenii, o której wiemy coraz mniej – władze rosyjskie, wojsko i prorosyjskie władze republiki dbają, aby blokada informacyjna była możliwie szczelna.

Od lat też przetacza się przez Rosję fala przemocy na tle rasowym. W ostatnim czasie brutalnie zabito kilkoro studentów pochodzących z Afryki. Ale na większą skalę ofiarami przemocy padają osoby pochodzące z Azji Środkowej, a nade wszystko „czarni” – mieszkańcy Kaukazu. Zabójstwa, szykany, pobicia – rzecz wychodzi jednak poza działanie ekstremistycznych grup narodowców. Nie tak dawno w Kondopodze, małym miasteczku w Karelii, pospolite zabójstwo doprowadziło do wybuchu przemocy, ukazując poziom niechęci „rdzennych” Rosjan do współobywateli pochodzenia kaukaskiego.

To nie jedyny taki przypadek. Wielu Rosjan z aprobatą przygląda się krótko ostrzyżonym młodzieńcom, szykanującym straganiarzy obcego pochodzenia. W zeszłym roku zapadł wyrok w głośnej sprawie pogromu na bazarze Jasenewo w Moskwie w kwietniu 2001 roku. Spośród około 150 uczestników przed sądem postawiono pięciu – dwóch uniewinniono, dwaj dostali wyroki w zawieszeniu, jeden skazany został na sześć miesięcy więzienia.

Gdyby stosunek władz do tego rodzaju przemocy ograniczał się do jej tolerowania… Niestety – milicja regularnie szykanuje osoby o kaukaskim wyglądzie, a także Cyganów. Arbitralne kontrole dokumentów i rewizje to codzienność mieszkających w Rosji Czeczeńców. Obrońcy praw człowieka twierdzą, że przemoc na tle rasowym często w ogóle nie jest zgłaszana na milicję – poszkodowani boją się prześladowania ze strony niej samej.

Władza chętnie korzysta z uprzedzeń wobec „czarnych”, prowokując zorganizowane prześladowania konkretnych grup narodowych. Doświadczali tego nie raz Czeczeńcy. Ostatnio zaś stało się to udziałem Gruzinów, którzy padli ofiarą konfliktu między Moskwą a Tbilisi. Zaczęło się wyławianie Gruzinów na ulicach rosyjskich miast, kontrole dokumentów, najścia, deportacje. Ze szkół zaczęto wyrzucać gruzińskie dzieci, niekiedy – przy okazji – represje dotknęły też dzieci ormiańskie i azerskie. Szykanuje się biznesmenów – prowadzone przez Gruzinów hotele, restauracje, kasyna poddano szczegółowej kontroli. Na przesłuchania wzywano malarzy i pisarzy, których nazwiska kończyły się na „dze”, „ia”, „szwili”. Represje dotknęły nie tylko mieszkających w Rosji obywateli Gruzji, ale też Gruzinów – obywateli Federacji Rosyjskiej. Nic dziwnego – prezydent Putin przekonywał, że konieczna jest obrona interesów „rdzennej ludności” Rosji.

Legenda mówi, że nowogrodzki dzwon nigdy nie dotarł do Moskwy. Gdy wojska Iwana przejeżdżały przez góry Wałdaj, dzwon wypadł z sań i rozbił się na setki drobnych kawałeczków. Za sprawą jakiejś tajemnej siły fragmenty dzwonu zamieniły się w malutkie dzwoneczki o cudownym brzmieniu. Miejscowa ludność zebrała je i na ich wzór zaczęła odlewać „wałdajskie dzwoneczki”, które przypominać miały o sławie i wolności Wielkiego Nowogrodu.

Nie jest łatwo usłyszeć głos wolnej Rosji. Pobrzmiewa on cicho, przez wieki zagłuszany. Zwłaszcza my, Polacy, wolimy go nie słyszeć – łatwiej nam traktować Rosję jako synonim „azjatyckości” i despotyzmu, niż dostrzegać jej wolnościowe tradycje. A przecież byli i dekabryści, i narodnicy, był Puszkin i Hercen ze swym „Kołokołem” („Dzwon”). Trzeba uwagi, aby obok Rosji despotycznej dostrzec Rosję wolną. Rosję Sołżenicyma i Sacharowa. Rosję Kowaliowa i… Politkowskiej.

Anna Politkowska trafiła do Czeczenii właściwie przez przypadek. Redakcja „Nowej Gaziety” wysłała ją tam, bo nie była reporterem wojennym. Nie interesowały ją ruchy wojsk, ale życie ludzi. Opisywała cierpienia żyjących w nędzy mieszkańców republiki, opowiadała o głodzie, o zburzonych domach, o obozach uchodźców. Opisywała znęcanie się nad jeńcami, torturowanie cywilów, handel zwłokami, okrucieństwo wojsk rosyjskich i prorosyjskich władz Czeczeni. Szybko zyskała zaufanie Czeczenów, choć przecież nie ukrywała także okrucieństwa bojowników. Zyskała też nienawiść wielu, zwłaszcza armii, której nadużycia, nie tylko w Czeczenii, bezlitośnie piętnowała.

We wstępie do swej książki „Druga wojna czeczeńska” Politkowska pisała: Często słyszę wciąż jedno i to samo pytanie: No i po co o tym pisać? Po co nas straszyć? Do czego nam to potrzebne? Jestem pewna, że potrzebne. Z jednego prostego powodu – ta wojna dzieje się obok nas i tak czy inaczej będziemy za nią odpowiadać… A wtedy nie da się wykręcić klasycznym, sowieckim tłumaczeniem: nie byłem, nie należałem, nie uczestniczyłem, nie widziałem… Musicie się dowiedzieć! Ta wiedza uchroni was przed cynizmem. I przed rasizmem, czyli przed grząskim bagnem, w które coraz szybciej stacza się nasze społeczeństwo.

Prawdziwa historia nowogrodzkiego dzwonu różni się jednak od legendy. Dzwon wiecowy dojechał do Moskwy, gdzie został przetopiony i zawisł na Kremlu, aby po wsze czasy upamiętniać triumf nad Nowogrodem Wielkim. Nie miał jednak dobrej sławy – był dzwonem alarmowym, moskwianie zwali go: „wzbudzający trwogę”. Wedle legendy ów dzwon, bijąc sam z siebie, miał zapowiadać wielkie nieszczęście.

7 października, gdy prześladowania Gruzinów trwały w najlepsze, zamordowana została Anna Politkowska. Jej śmierć była szokiem dla światowej opinii publicznej. Kondolencje rodzinie złożył George Bush, Tony Blair mówił o wstrząsającym zabójstwie, o rzetelne śledztwo apelowały ministerstwa spraw zagranicznych Niemiec, Francji i Polski. Zbrodnię potępiły Rada Europy i OBWE. Milczał tylko Kreml.

Grób Anny Politkowskiej
Grób Anny Politkowskiej, Cmentarz Trojekurowski w Moskwie

Władimir Putin łudził się jednak, jeśli myślał, że sprawa przejdzie bez echa. O Politkowską zapytał go w rozmowie telefonicznej Bush. Gdy przyjechał do Niemiec rozmawiać o gazowych interesach, pytanie o zamordowaną dziennikarkę usłyszał z ust Angeli Merkel, a wkrótce potem, w Lahti, o to samo pytali go inni przywódcy Unii Europejskiej. Putin nie spodziewał się też zapewne, że w Niemczech o Politkowskiej pamięta opinia publiczna; rad-nierad musiał oglądać Niemców z portretami zamordowanej dziennikarki. Wreszcie w trakcie tej samej wizyty zmuszony został, aby po raz pierwszy, trzy dni po zabójstwie, publicznie wypowiedzieć się w tej sprawie – dopiero niemieccy dziennikarze postawili mu pytanie o śmierć Politkowskiej; nie odważył się go zadać żaden z ich rosyjskich kolegów.

Najbardziej przygnębiające w tym wszystkim są reakcje na śmierć Politkowskiej w samej ojczyźnie dziennikarki. Andrzej Łukowski w „Tygodniku Powszechnym” bardzo trafnie porównuje tę śmierć z zabójstwem w 1995 roku dziennikarza telewizyjnego Władisława Listiewa. Wówczas w sali projekcyjnej Pierwszego Kanału dziennikarze i politycy składali kwiaty. Był wśród nich prezydent Borys Jelcyn, który nazwał zabójstwo „tragedią całej Rosji”. Wszystkie ogólnokrajowe stacje telewizyjne zawiesiły nadawanie programu. W następnych miesiącach w gazetach opublikowano setki artykułów na temat okoliczności zabójstwa.

Wesprzyj Więź

Teraz, po zabójstwie Politkowskiej – pisze Łukowski – nie widać żadnego poruszenia. W telewizji kilka dyżurnych reportaży, w prasie – poprawne i zgodne z oczekiwaniami władz komentarze. Państwowa telewizja w dzień po zabójstwie mówiła o śmierci „amerykańskiej obywatelki” Anny Politkowskiej.

W ciągu ostatnich sześciu lat w Rosji zostało zamordowanych co najmniej 13 dziennikarzy. Wraz ze śmiercią Anny Politkowskiej przestał bić jeszcze jeden dzwoneczek wolności. Cerkiewny dzwon, który towarzyszył jej pogrzebowi, bił już tylko na trwogę. Niestety, w Rosji usłyszeli go tylko nieliczni.

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” 2006, nr 11 pod tytułem „Dzwon”.  

Podziel się

Wiadomość