Imre Nagy w filmie Márty Mészáros jest spokojny, uporządkowany, mieszczański, rodzinny, staroświecki. Co by tu jeszcze powiedzieć o znakomitej roli Jana Nowickiego w „Niepogrzebanym”? Nie ma w niej patetyczności: tu dzieje się historia, a on przebija ją normalnością, codziennością opanowanych ruchów w tak niecodziennej, ostatecznej sytuacji. Ruchy, reakcje jakby zaplanowane z góry wypełnianie jakiegoś scenariusza; nie ma co dyskutować – to jest powinność. Ponawiana codziennie propozycja śledczego, by podpisał „lojalkę” przeciw węgierskiemu powstaniu, co mogło mu uratować życie, jest codziennie ze spokojem odrzucana przez tego jakby profesora, urzędnika, mieszczanina, krótkowidza w okularach bez oprawy.
Film Márty Mészáros jest stonowany, a jednocześnie zapalczywy, bo opowiedzenie tej historii było dla niej koniecznością. Powstał w roku 2004, niemal przed chwilą i tym bardziej zdumiewa swą aurą, nie w stylu i duchu czasów. To smutny i mocny film o powinności, bez cienia patosu. Potęga powinności, w którą się wierzy bez wahania. Smutek opowieści przekracza historyczne postaci i wydarzenia. Jest smutkiem życia, smutkiem egzystencjalnym, to znaczy dotyczącym wszystkich. Jest jednocześnie smutkiem węgierskim. Co to znaczy? Prawdopodobnie inne postrzeganie świata, które zderza się ze stereotypem „od szabli i od szklanki” i, co więcej, zaprzecza „dwóm bratankom”. Te Węgry są poważne i głębokie, tajemnicze, i tajemnicy tej nie umniejsza żadne spoufalanie się – trzeba ją zgłębiać, trzeba do niej dochodzić powoli. Wielka dama węgierskiego kina, która ma za męża wielkiego polskiego aktora, robiąc w 2004 roku film o Imre Nagyu, premierze rządu w okresie Powstania Węgierskiego 1956 roku, rodzajem narracji każe nam myśleć o „Człowieku z żelaza” Andrzeja Wajdy. Także bowiem tu dokument wchodzi płynnie w opowieść wykreowaną dla filmu. Historia ostatnich dwóch lat życia Imre Nagya zbudowana jest na głębokiej wiedzy o człowieku, który wyznaczony przez partyjne, komunistyczne jedynowładztwo stał się premierem narodu i wypisał Węgry z sowieckiego bloku, jego sojuszy i układów. To się zdarzyło naprawdę już 50 lat temu i Márta Mészáros mówi nam (ma do tego prawo), że to było warte krwi, że to było wielkie. Co więcej, Imre Nagy Nowickiego pod kierunkiem Mészáros przekonuje nas spokojnie, że umrzeć za to, być powieszonym i niepogrzebanym, to było zwykłe, normalne, podobnie jak przedtem tak monotonnie, rytmicznie być prowadzonym przez śledczego (w tej roli Jan Frycz), pytanym, by znowu odmówić i wracać do ponurego tunelu więzienia.
Wiadomo nam przecież, że sowiecki ustrój na Węgrzech był szczególnie okrutny. I w filmie Mészáros jest okrucieństwo nie do wytrzymania (scena wrzucania do skrzyni powieszonego, scena ekshumacji), ale jest i ta dojmująca zwykłość, ciepło mieszczańskiej rodziny, kochających się małżonków na wygnaniu w Rumunii. W tym sielskim otoczeniu jest lodowata obecność, kobieta-agent (grana przez Ewę Telegę), zawsze obecny dozorca. Nie przypominam sobie równie wymownego znaku i wyrazu tamtego systemu.
Węgierski smutek, powaga Węgier – odkrywana na przekór peerelowskiego i kadarowskiego stereotypu wakacji nad Balatonem – korzystnej wymiany wina i dóbr zza pazuchy oraz ogólnej uciechy. Powaga Węgier – dzięki filmom Istvána Szabó, którego „Mefisto” dodawał nam sił i oczyszczał z brudu stanu wojennego. Podobno, jak głosi ostatnio wieść lustracyjna, młody Szabó donosił policji na kolegów, na Mártę Mészáros także. Koledzy mu wybaczają. Jego filmy błyszczą jak zawsze.
„Węgierskie wyzwanie” to obszerny esej Pétera Kende, ekonomisty, socjologa, od upadku Powstania ‘56 emigranta politycznego, dziś mieszkającego w Budapeszcie. Książka ukazała się w Paryżu w 2004 roku. Jest to rekapitulacja dziejów państwa i narodu w XX wieku „od Trianon do Brukseli”, od rozpadu monarchii austro-węgierskiej do niepodległości i przynależności do Europy. Esej Kendego pozwala przy okazji rozebrać na części nasze podobieństwa i różnice, zrozumieć zryw Wiktora Woroszylskiego i jego kolegów uwieczniony w „Dzienniku węgierskim 1956”. Trudna do pojęcia wielonarodowość tego małego kraju, ludzi połączonych językiem Madziarów, wielonarodowość owocująca literacką nagrodą Nobla dla Imre Kértesza, węgierskiego Żyda. Doprawdy, wesoły „bratanek” Węgier okazuje się nieraz starszym bratem. To my bywamy żartownisiami.
Węgierski smutek i węgierska powaga nie da się jednak wytłumaczyć zawiłymi dziejami rozpadu monarchii, trzema wybuchami sowieckiego komunizmu, poczuciem utraty terytoriów i ludzi, które chciano rekompensować fatalnymi, wstydliwymi sojuszami. Węgierski smutek pochodzi od Boga. Nie można dojść do innego wniosku, czytając książki i dzienniki Sándora Máraia, pisarza, emigranta i samobójcy, nareszcie obecnie w jego kraju, a i u nas wydawanego i czytanego przez rozmaite „łże-elity” dalekie od populistycznego tumultu. Bo jeżeli się jest tak bardzo Europejczykiem jak Márai, tak wrośniętym w jej kulturę i jeśli tak się czuje obecność przeszłości ludzi, dawnych państw, przyrody, obrazu ziemi w tym środku naszego kontynentu, jeżeli się rozumuje tak sprawnie i tak potrafi odczuć i oddać konkrety życia – to skąd ten smutek?
Barbara Majewska