Nie wiem, dlaczego Benedykt XVI w swoim głębokim i przenikliwym – lecz przeznaczonym dla wyspecjalizowanych umysłów akademickich – przemówieniu na uniwersytecie w Ratyzbonie przywołał cytat, który jest nie tylko „szorstki” (jak ocenił go sam papież), ale krzywdzący i obraźliwy wobec religii muzułmanów. Cytowany przezeń cesarz Manuel II Paleolog twierdzi bowiem, że prorok Mahomet przyniósł światu „tylko to, co złe i nieludzkie”. Oznacza to ni mniej ni więcej, że zła i nieludzka jest całość objawionej nauki islamu. Zaskoczenie moje jest tym większe, że cytat ten – który rozsierdził muzułmanów na całym świecie – dość luźno wiąże się z resztą precyzyjnego papieskiego wywodu, poświęconego obronie greckiej idei logosu w integralnie rozumianej myśli chrześcijańskiej.
Nie wiem, dlaczego przywódcy wielkich państw muzułmańskich i liczne autorytety świata islamu – mając świadomość tego, co naprawdę powiedział Benedykt XVI i doskonale wiedząc, że słuchają ich miliony ludzi w dużej części prymitywnych i agresywnych – podżegają do nienawiści, bezpodstawnie sugerując, że słowa średniowiecznego cesarza to opinia samego papieża.
Nie wiem wreszcie, dlaczego wielu wybitnych myślicieli Zachodu, w tym także polskich, wykorzystało tę awanturę do wypowiedzenia pod adresem islamu steku jawnych bzdur, niekiedy trącących zwykłym rasizmem, oraz do podważania zasadności kontynuowania dialogu międzyreligijnego.
Jest tragicznym paradoksem, że wybuch muzułmańskiej wściekłości w rzeczy samej stał się odpowiedzią nie tyle na hermetyczny tekst Benedykta wygłoszony w niewielkiej, akademickiej auli, ile na bezpośrednio poprzedzającą go homilię. W kazaniu tym papież apelował do wszystkich wierzących świata, by pogodzili się pod znakiem Boga i rozumu. Na ten apel, którego wysłuchało w Ratyzbonie ponad ćwierć miliona ludzi, muzułmanie Wschodu pozostali głusi.
Inny smutny paradoks: tydzień wcześniej na kolejnym już spotkaniu dla pokoju w Asyżu przywódcy religijni z całego świata – także muzułmanie – ogłosili wspólne przesłanie: nie poddawajmy się kulturze konfliktu!
Prawdopodobnie ze światem dzieje się coś niedobrego. Jedyne, co w takiej sytuacji zrobić może publicysta, to cierpliwe powtarzanie prawd w większości – wydawałoby się – oczywistych, także dla kogoś, kto choć pobieżnie poznał zasady islamu.
Dżihad nie jest świętą wojną, lecz oznacza „wysiłek w świętej sprawie”. Wysiłek ten ma wymiar duchowy, chociaż jego skutki bywają widoczne w świecie doczesnym. Dżihad może objawiać się w działaniu pokojowym, ale może też być wysiłkiem zbrojnym (al-qital), który w Koranie określany bywa też terminem „małego dżihadu”. Prawdą jest natomiast, że duża część muzułmanów – także tych wykształconych – utożsamia pojęcie dżihadu ze świętą wojną. Świadczy to jednak raczej o stanie świadomości ich samych niż o nauce Koranu. Jako chrześcijanie powinniśmy to dobrze rozumieć, znając własną historię zmiennych postaw wobec nawracania siłą.
Islam nie głosi eksterminacji wszystkich inaczej wierzących. Wojujący element tej religii polega na tym, że pragnąc opanować świat, w odróżnieniu od chrześcijaństwa nie wyrzeka się podboju (ghazawat). Podbity kraj niewiernych staje się częścią islamskiego terytorium, na którym ochronie podlegają „ludy księgi”: żydzi i chrześcijanie. Nie wolno nawracać ich przemocą. Zakaz ten nie dotyczy pogan, którzy według koranicznej tradycji mają do wyboru nawrócenie albo śmierć. Kwestią interpretacji jest, kogo dzisiaj uważać należy za poganina. Śmiercią karane jest też odstępstwo od wiary.
Te niezmienne zasady prawa muzułmańskiego (szaria) mają moc prawa państwowego na szczęście tylko w niektórych krajach islamskich, choć w większości pozostałych państw muzułmańskich domagają się tego fundamentalistyczne ugrupowania polityczne.
Europejczyk wychowany w ideach wolności uznać musi te zasady za co najmniej anachroniczne i utrudniające religijny dialog, zaś na ich przeszczepianie do Europy po prostu nie może się zgodzić. Same w sobie, nie opakowane we wrogą nam ideologię, nie niosą one jednak śmiertelnego zagrożenia dla ludzi Zachodu, a już na pewno nie dla chrześcijan. Przez setki lat w różnych regionach Europy i Azji pod rządami islamskiego prawa żyły i nierzadko rozkwitały (tak!) rozmaite chrześcijańskie społeczności.
To nie tyle islam nam zagraża, co nienawiść do Zachodu, jego polityki, siły, przewagi technologicznej i militarnej, obecna mniej lub bardziej – w zależności od regionu – w kręgu islamskiej cywilizacji. Co więcej: w zasadzie nie zagraża nam również religijny fundamentalizm muzułmanów, chociaż wśród fundamentalistów jest oczywiście wielu takich, którzy Zachodu nie cierpią. W rzeczywistości grozi nam rewolucyjny nihilizm bojowników z zielonymi opaskami na czole, traktujących islam jako nie religię, lecz ideologię.
Pamiętajmy też, że spośród prawie półtora miliarda muzułmanów większość z własnej wygody spłyca zasady swojej religii (zupełnie tak, jak czyni to większość chrześcijan), czego przejawem jest często religijny fanatyzm, a także wybuchająca od czasu do czasu agresja mas (tu z kolei: inaczej niż w większości krajów Europy). Ten problem dotyczy jednak bardziej kultury niż religii.
Dowodzi tego chociażby oświadczenie polskiej Rady Wspólnej Katolików i Muzułmanów, komentujące wydarzenia po wypowiedzi papieża: Wykorzystywanie każdego pretekstu do osłabienia czy zerwania dialogu chrześcijańsko-muzułmańskiego jest na rękę wrogom islamu, którzy pozornie działając w imieniu religii, są w istocie przeciw niej. Tacy zwani są w Koranie – munafikun – obłudnikami i powinni być potępieni. Te mocne słowa idą w kierunku zupełnie przeciwnym temu, co wyraża społeczność muzułmańska z bliższego i dalszego Wschodu, a przecież podpisujących się pod nimi polskich muzułmanów łączy ta sama wiara z milionami ich współwyznawców z Iraku czy Pakistanu!
Na fanatyzmie i agresji żerują terroryści, którzy w imię głoszonego przez Mahometa Boga jawnie sprzeciwiają się Jego słowom, zabijając niewinnych ludzi. To fatalne, że znaczna część muzułmańskich przywódców religijnych zachowuje w tej sprawie bierność, zamiast wyraźnie ogłosić, że terroryzm jest działaniem bezbożnym. Jeszcze gorzej, że niektórzy islamscy duchowni skrycie lub nawet jawnie sympatyzują z terrorystami i zachęcają wiernych do tego rodzaju „męczeństwa”.
To wszystko nie znaczy jednak, że wykrzywiona nienawistnym obłędem twarz brodatego wyrostka, którą po fali muzułmańskich protestów oglądać mogliśmy na pierwszych stronach wielkonakładowych polskich gazet, jest „twarzą islamu”. Nie dajmy się na to nabrać.
Gdybym w tym miejscu skończył swój komentarz, naraziłbym się na łatwą i skądinąd słuszną krytykę ludzi oburzonych gwałtowną i momentami zbrodniczą reakcją muzułmanów na wypowiedź papieża, który przecież nie powiedział nic złego. Dlatego pora na jeszcze jedną refleksję.
Chociaż uważam, że Benedykt popełnił błąd jako polityk – czego na ogół nie przyznają jego obrońcy – to jednocześnie twierdzę, że papieża trzeba dziś bronić.
Najpierw kilka słów o tych obrońcach Benedykta XVI, którzy swoją obroną wyrządzają mu, jak sądzę, niedźwiedzią przysługę. Otóż po śmierci Oriany Fallaci u wielu publicystów pojawiła się tęsknota za „mówieniem otwartym tekstem” tego, co myślimy o muzułmanach. Niestety, zamiast otwartej mowy jesteśmy świadkami raczej odreagowywania przez komentatorów ich własnych kompleksów i dotychczasowego milczenia. Zapomnieli oni, że Fallaci nie była wierna swojemu przesłaniu: deklarowała, że powoduje nią gniew i duma, lecz jej gorące teksty bywały niesprawiedliwe, a nawet obraźliwe wobec islamu. A przecież osoba dumna, nawet w gniewie, nie powinna poniżać u przeciwnika tego, co uważa on za świętość.
Nie poniżajmy więc islamu. Jednak w duchu szacunku należnego innej religii zdobądźmy się na odważne stawianie czoła fanatykom i mordercom. My chrześcijanie uważamy, że złe i nieludzkie jest szerzenie wiary mieczem – tutaj miał rację Manuel Paleolog. Trzeba umieć jasno powtarzać to muzułmanom, nawet wtedy, gdy wywołuje to ich protesty.
Nie oznacza to jednak prostego utożsamienia chrześcijaństwa z pacyfizmem. Pamiętam, z jakim niesmakiem odebrałem wystąpienie pewnego francuskiego duchownego i myśliciela, który na początku wojny domowej w Libanie (w połowie lat siedemdziesiątych), gdy muzułmańskie bojówki masowo mordowały tam chrześcijańską ludność cywilną, powiedział, że lepiej jest być zabitym, niż samemu zabijać. Dzisiaj widać coraz wyraźniej, że takie przejawy defetyzmu – motywowanego źle rozumianym chrześcijaństwem – nie doprowadzą Europy do upragnionego pokoju w relacjach z muzułmanami. Zresztą od czasu zawalenia się nowojorskich Dwóch Wież chyba nikt już w ten sposób nie przemawia.
Dla chrześcijanina miecz to narzędzie, którego można używać tylko w jednym przypadku: w sytuacji koniecznej obrony. Potępiajmy zatem przemoc, ale właśnie dlatego bądźmy gotowi walczyć z tymi, którzy już dziś zapowiadają, że nas zabiją z tego tylko powodu, że jesteśmy „czcicielami Krzyża” lub Europejczykami. Trzeba umieć bronić przed agresywnymi fanatykami i nihilistami tego, co uważamy za warte zapłacenia najwyższej ceny: wolności i bezpieczeństwa europejskich rodzin. A jeśli tylko w ten sposób będziemy mogli ocalić życie nasze i naszych bliskich, musimy być gotowi nawet zabijać tych, którzy chcą nam to życie odebrać. To nasze prawo i nasz – także chrześcijański – obowiązek.
To nie przesadna retoryka: terroryzm może w każdej chwili dosięgnąć każdego z nas. Pamiętajmy i o tym, że ofiarami islamskiego fanatyzmu w krajach Afryki i Azji pada co roku – pomiędzy muzułmanami różnych odłamów – również wielu naszych współbraci-chrześcijan. Pamiętajmy wreszcie, że Chrystus pokazuje nam, jak w naszych słabościach możemy odnaleźć siłę, ale nie wynosi słabości do rangi cnoty.
A przy tym wszystkim umiejmy mądrze ważyć słowa – mądrością ludzi silnych i pewnych swoich racji. W szczególności dotyczyć to powinno osób publicznych, niezależnie od tego, czy są nimi duchowni różnych wyznań, politycy, czy też popularni komentatorzy. Za ich nieprzemyślane a radykalne wypowiedzi zapłacić mogą życiem Bogu ducha winni ludzie gdzieś w odległych zakątkach naszego globu.
Od dialogu z islamem zależy dziś przyszłość świata – powiedział Benedykt XVI na spotkaniu z przedstawicielami państw muzułmańskich 25 września w Castel Gandolfo. Każdy, kto choć pobieżnie śledzi wypowiedzi obecnego papieża, wie, że nie jest to koniunkturalny zwrot, użyty dla zatarcia złego wrażenia po wypowiedzi w Ratyzbonie. Benedykt swoim kolejnym wystąpieniem potwierdził tylko, że konsekwentnie opowiada się za ponadwyznaniowym sojuszem wiary i rozumu, który należy zawrzeć w imię „obrony i promocji godności człowieka”. Nowością jest natomiast fakt, że papieskie przemówienie transmitowały arabskojęzyczne stacje telewizyjne, na czele z osławioną „Al-Dżazirą”. Budzi to nadzieję, że mimo całego fatalizmu procesów prowadzących do konfliktu na styku cywilizacji islamu i Zachodu, coraz więcej ludzi będzie jednak dowiadywać się, że papież nie jest wrogiem muzułmanów.
Jacek Borkowicz