Czy tegoroczne Międzynarodowe Targi Książki były bardziej udane od poprzednich? To rzecz względna. Jest z nimi chyba tak, jak z fasadą barokowego kościoła usytuowanego w środku biegu wąskiej uliczki: z dalszej perspektywy i po przymrużeniu z dystansem oczu dostrzega się, że były piękne i bardzo ważne, jednak z bliska widzi się głównie natłok zgromadzonych elementów i jeden wielki chaos. To zresztą wrażenie towarzyszące zazwyczaj tak wielkim przedsięwzięciom. Pragnąc ogarnąć całość i otworzyć się na wszystko, co najciekawsze, trzeba nieludzkiej wręcz koncentracji i samozaparcia. Trudno więc się dziwić, że w gruncie rzeczy każde Międzynarodowe Targi Książki są do poprzednich dość podobne.
Jeśli chodzi o wydawnictwa krajowe, targi nie przyniosły szczególnych niespodzianek. Największą może, jak co roku zresztą, były oferty niewielkich wydawnictw specjalistycznych, głównie publikacje uniwersyteckie. Można kupić czy spokojnie przejrzeć książki nie zawsze osiągalne w księgarniach. Trafić tu można zarówno na prawdziwe perły, jak i po prostu na ciekawostki – dla miłośnika książek to potężny magnes Najbardziej znane i prestiżowe wydawnictwa zaprezentowały się godnie, lecz przewidywalnie, po prostu prezentując na swoich stoiskach całą aktualna ofertę, bez dbałości o jakąkolwiek specjalną oprawę. Wyjątek stanowiło chyba tylko Wydawnictwo Literackie, błyszczące dużym stoiskiem ze świetnie wyeksponowanymi nowościami, czarującą i kompetentną obsługą oraz znakomitą galerią zaproszonych gości. Trudno zapomnieć kolejkę stojącą po autograf Sławomira Mrożka. Wielki dramaturg siedział nieco na uboczu ukryty pod wędkarską czapeczką i bardzo długo szeptał z każdym z czytelników. Wyglądało to jak osobiste rekolekcje z ulubionym humorystą, a dołączający do tej rosnącej kolejki wydawali się w coraz to lepszym humorze, pewnie uśmiechając się na myśl, że zaraz to ich spotka ta sama radość.
Z drugiej strony, na tle hałaśliwej promocji wydawnictw nastawionych na masowego odbiorcę, próbujących krzykliwą reklamą dźwiękową, chaotycznym tłumem gości i gigantyczną ekspozycją zdominować pozostałych wystawców, w czym celował zwłaszcza “Świat Książki” – stonowana prostota PIW czy Czytelnika sprawiała wrażenie ostoi ładu i mądrej lektury. Wśród mniejszych, lecz też prężnych wydawnictw, specjalizujących się w ambitnych publikacjach, najbardziej oblegane było chyba Czarne. Była to słuszna nagroda czytelników; żadne wydawnictwo nie pokazało bowiem tylu premier i nie ujawniło – tyleż dzięki publikacjom, co ludziom je prezentującym – tak wyrazistej osobowości.
Największym wydarzeniem była ogromna sala polsko-niemiecka i to właśnie dialog między tymi trudnymi dla siebie nawzajem sąsiadami miał być głównym wydarzeniem targów. Jeżeli te targi zapadną w pamięć silniej od poprzednich, to właśnie dzięki niemu, choć aby dostrzec, że wyjątkowo poważny zamiar został uwieńczony powodzeniem, należało wyjść z budynku, ochłonąć i spojrzeć na ekspozycję z perspektywy kilku godzin. Główne wydarzenie targów zyskało bowiem stosowną dla głównego wydarzenia huczną oprawę. W tłumie widzów i tumulcie kamerzystów oraz pracowników technicznych, traktujących całą imprezę tak, jakby książkę wymyślono tylko po to, by ją pokazać w telewizji, gubiła się refleksja. Przez to niewiele dobrego wyszło z mającej być chyba główną atrakcją części polsko-niemieckiej próby rzeczywistego dialogu z udziałem autorów. Najsmutniejszym widowiskiem było spotkanie z Tadeuszem Różewiczem i Güntherem Grassem. Tłumy widzów wchodziły sobie wzajem na plecy, nie patrząc i nie słuchając, wyciągały jak najwyżej ręce uzbrojone w aparaty czy wręcz w telefony komórkowe z odpowiednią opcją, by móc pokazać przyjaciołom, że widzieli żywego Grassa i Różewicza. Obaj autorzy siedzieli wtuleni w pluszową sofę, patrzyli na otaczającą ich masę na przemian z rozbawieniem i przerażeniem. O poważnym dialogu, oczywiście, mowy być nie mogło.
W tej sytuacji mówić za siebie musiały książki. I mówiły, bo reprezentacja edytorska naszych zachodnich sąsiadów była perłą w swojej klasie. Prezentacja tłumaczeń oraz publikacji dotyczących setek lat konfliktów i dialogu oraz wspólnego dziedzictwa kulturowego, głównie Dolnego Śląska, liczbą i jakością robiła duże wrażenie i… trochę zaskakiwała dużo mocniejszą obecnością dialogu polsko-niemieckiego w tamtej kulturze, niż mamy tego świadomość. Największe wrażenie robiła jednak wyjątkowo sumienna prezentacja codzienności niemieckiego rynku wydawniczego. Długo nie było, i pewnie nie będzie, tak dobrej okazji, aby zorientować się tak szeroko w obecnych tendencjach tamtejszej prozy. Równie wspaniała okazała się jednak panorama wydawnictw popularnych. W porównaniu z wszechobecną ofertą miałkich wydawnictw krajowych to, co Niemcy potrafią zrobić z książką dziecięcą, komiksem czy publikacjami piłkarskimi, robiło ogromne wrażenie. Jakość i pieczołowitość, a przede wszystkim przekonanie, że zwłaszcza tzw. niepoważna książka powinna mieć szacunek dla inteligencji czytelnika i zdobyć się na poważne osiągnięcia, było – paradoksalnie – chyba właśnie tym z zaproszeń do dialogu, które warto podjąć jak najszybciej.
Na mnie osobiście największe wrażenie zrobiła monografia najbardziej zapomnianego z wielkich futbolowych trenerów – węgierskiego Żyda Béli Guttmanna, faktycznego twórcy węgierskiej “złotej jedenastki”, odkrywcy Kocsisa, Puskása i Eusebio, a zarazem wyjątkowego świadka XX wieku, sieroty po C.K. Monarchii, borykającej się na przemian z komunizmem i faszyzmem w różnych odmianach. Proste spostrzeżenie, że książka sportowa dla emerytowanych kibiców może być równocześnie bardzo poważną książką historyczną, świadectwem epoki nie gorszym niż liczne świadectwa kontaktów polsko-niemieckich, robi wręcz piorunujące wrażenie.
___________________________
51 Międzynarodowe Targi Książki w Warszawie, Pałac Kultury i Nauki, 18-21 maja 2006 r.