W gorączce wypowiedzi wywołanych niefortunną uwagą Edmunda Stoibera, naonczas kandydata na kanclerza, aby Polska uchyliła dekrety sankcjonujące wysiedlenie Niemców po II wojnie światowej (połowa 2002 r.), znalazły się – obok stwierdzeń ulotnych, do których nie warto powracać – konstatacje o szerszym charakterze, próbujące podsumować stan dialogu polsko-niemieckiego nie tylko w dziedzinie politycznej, ale i w zakresie historii.
Bodaj najważniejszą z nich, tak ze względu na doświadczenie autora, jak i z powodu wagi poruszonych zagadnień, stanowi wywiad, jakiego udzielił prof. Gerard Labuda, jeden najwybitniejszych polskich historyków w ogóle i znakomity badacz stosunków polsko-niemieckich w szczególności, „Gazecie Wyborczej” (1 lipca 2002). Rozmowa, w której przywołuje się i drugą, inicjatywną jakby wypowiedź (na łamach „Komunikatów Mazursko-Warmińskich” 2002 nr 1) prof. Włodzimierza Stępińskiego, historyka Prus nowożytnych i wieloletniego profesora na uniwersytecie w pomorskiej Gryfii (Greifswald), nosi niezwykle pesymistyczny tytuł-credo: „Dialog głuchych”. Jako uczniowi profesora Labudy, który do dziś pozostaje mym niezastąpionym rozmówcą i mentorem, a także jako przyjacielowi drugiego z wymienionych uczonych, jest mi wyjątkowo niezręcznie z nimi polemizować. Ponieważ jednak „Dialogiem głuchych” Labuda zaprzecza swoim życiowym dokonaniom, a uwagi Stępińskiego, choć w wielu punktach niezwykle celne, najczęściej nie zostały poparte dowodami, nie można przejść do porządku dziennego nad tymi wypowiedziami. Jak miał się wyrazić Arystoteles: drogi mi Platon, drogi i Sokrates, ale jeszcze droższa prawda.
Nie chciałbym wchodzić w szczegóły obu wypowiedzi. Starczy nam generalna teza obu historyków, wedle których polsko-niemiecki dyskurs historyczny przypomina obecnie – w kilkanaście lat po otwarciu Polski na Zachód – tytułowy „dialog głuchych”. Historycy polscy mieli się otworzyć na świat i Niemcy, podczas gdy niemieccy dostrzegać nas mają coraz słabiej i coraz rzadziej biorą pod uwagę nasze opinie. Gerard Labuda formułuje nawet tezę, iż w większości ostatnich publikacji niemieckich daremnie szukać informacji, że to Niemcy rozpoczęli ciąg wypędzeń. Jednocześnie bierze on w obronę polską historiografię ziem zachodnich, mimo że tworzony przez nią obraz tylko po części odpowiadał prawdzie historycznej. Labuda zdaje się uważać, że sam fakt, iż polska nauka w zasadzie reagowała na niemieckie twierdzenia, stanowi dla niej dostateczne usprawiedliwienie. Neguje on również wartość modelowej w pewnym sensie rozprawy na temat Pomorza Zachodniego, pisanej przez historyków niemieckich i polskich (por. „Więź” 2002 nr 8-9), wskazując, że dialog potrzebuje dwóch stron. Czyż jednak fakt, że historycy niemieccy i polscy są w stanie napisać wspólną historię Pomorza, nie jest wartością samą w sobie? Notabene wspomniana praca ukazała się jednocześnie w dwóch językach i sprzedaje się w Niemczech nie gorzej niż w Polsce, nie mówiąc o tym, że w Niemczech doczekała się dziesiątek recenzji i wielu – często zażartych – dyskusji na łamach prasy i internetu.
O niemieckim zamykaniu się na Polskę i destrukcyjnej roli niemieckiej interpretacji przeszłości pisze z kolei Stępiński, w którego uwagach o rzekomej polskiej niemocy na niwie historiografii wprost rzuca się w oczy pasywizm. Skądinąd jego prace robią wrażenie, jakby czas się zatrzymał albo wręcz cofał, jakby skala trudności w dialogu polsko-niemieckim raczej narastała niż malała – i wreszcie jakby całą winę za ten stan rzeczy należało zrzucić na naukę niemiecką. Podstawowy problem w ciekawej i w szczegółach prawdziwej wypowiedzi Stępińskiego stanowi brak zrozumienia zasad demokracji, która pozwala na wypowiedzi bardzo różne. Ustawiając je wszystkie na tej samej płaszczyźnie, autor miesza jednak ze sobą sprawy kluczowe i trzeciorzędne, głosy ważkie i marginalne. Problem, owszem, stanowi zakres tego marginesu, lecz póki mieści się on „w normie” i nie zagraża demokratycznemu konsensowi, póty nie ma potrzeby jego publicznej analizy.
Rozdroża historycznej pamięci
Mimo że wypowiedź Stoibera była poruszająca, nie przywiązywałbym zbyt wielkiej wagi do pochopnych „parafraz” (w języku Stanisława Stommy), wygłaszanych przez polityków przed wyborami. To prawda, że został złamany pewnego rodzaju konsens polityczny ostatnich lat w stosunkach między Polską a Niemcami, ale trudno nie dostrzec, że słowa te zostały wypowiedziane w specyficznym klimacie. Przed każdymi wyborami ziomkostwa, normalnie nastawione raczej na współpracę z Polską, stają się – wbrew logice upływającego czasu – jakby silniejsze i bardziej nieprzejednane. W okresie przedwyborczym w Niemczech głębiej niż normalnie rozdrapuje się rany powojennych wysiedleń. W ubiegłym roku doszła do tego głośna sprawa budowy w Berlinie względnie we Wrocławiu „Muzeum Wypędzonych”. Na fakt, że jest to część pewnego ogólnego trendu, wskazywać by mogła natomiast robiąca w Niemczech furorę nowa powieść Güntera Grassa na temat tragedii niemieckich uchodźców. Przy czym – o ironio! – ten sam Grass, który szczyci się rzekomym złamaniem tabu, mimo całej jego niewątpliwej odwagi, nie chce dodać, że od dość dawna było to już tylko jego własne tabu.
O odwrotnych trendach w pamięci historycznej Polaków i Niemców po 1989 r. pisano wielokrotnie. Polski socjolog z Bremy Zdzisław Krasnodębski podniósł słusznie („Rzeczpospolita” 22 czerwca 2002), że w Niemczech po przełomie 1989 r. – przeciwnie niż w Polsce – rośnie rola historii i patriotyzmu. Konstatowałem to już przed kilkoma laty („Dialog” 1995 nr 2-3), kiedy u nas zapowiadano jeszcze niefrasobliwie „pożegnanie z historią” nad Renem. Trzeba też przyznać Krasnodębskiemu rację, gdy stwierdza, że w stosunkach polsko-niemieckich nie ma miejsca na przemilczenia, na udawanie, iż problemów nie ma, lecz że należy podjąć z niemieckimi elitami otwartą dyskusję.
Nie oczekując szybkiego i prostego przełomu w stosunkach polsko-niemieckich, zwłaszcza przełomu we wzajemnym postrzeganiu, które kształtowało się przez ponad dwa wieki, nie czuję się dzisiaj zawiedziony. Mimo naturalnej skłonności historyka do sceptycyzmu, widziałbym raczej więcej powodów do optymizmu niż pesymizmu, zwłaszcza jeśli idzie o obraz Polski i jej przeszłości w pracach niemieckich humanistów. Naturalnie, że nie wszystkich, ale zdajemy sobie chyba sprawę, że osiągnięcie takiego stanu rzeczy jest w społeczeństwach pluralistycznych niemożliwe.
Odpowiedzialność za „dekrety Bieruta”?
Zanim spróbuję udowodnić postawioną przed chwilą bardziej optymistyczną tezę na temat dialogu historyków polskich ze światem, niech mi wolno będzie zadumać się chwilę nad temperaturą niemieckich dyskusji nad wysiedleniami. Poniekąd rozumiem te dysputy, gdyż Niemcy chcieliby się dopracować „normalnej” historii, o czym pisałem niedawno w „Odrze” (2002 nr 12). Mimo to pewne obawy budzi fakt, że na przedwyborcze zjazdy ziomkostw pielgrzymowali nie tylko politycy, lecz i wybitni intelektualiści, którzy domagali się, aby zapoznać świat nie tylko z niemieckimi zbrodniami, ale również z krzywdami, jakie im wyrządzono. Niepokoi ponadto, jak łatwo pewne zjawiska przedawnione i bez faktycznego znaczenia wchodzą w okresie przedwyborczym do stałego słownika polityki niemieckiej, by wspomnieć momentami nachalną krytykę Czechów za ich stosunek do tzw. dekretów Benesza. Eva i Hans-Henning Hahn stwierdzają ostatnio słusznie („Lidové noviny” 1 lutego 2003), że jest to drama, které se rozplynulo, ale – jak pokazuje niedawne głosowanie w Parlamencie Europejskim nad przyjęciem Czech do Unii – droga do normalności będzie wyboista.
Jest sprawą oczywistą, że żadne społeczeństwo cywilizowane nie stanie na straży zasady odpowiedzialności zbiorowej, a przecież wiadomo, że nie wszyscy Niemcy ponoszą winę za zbrodnie wojenne. Z drugiej strony – co tak mocno podkreślali Hannah Arendt i Karl Jaspers – nie ma też zbiorowego braku odpowiedzialności. Chcemy czy nie chcemy, ponosimy odpowiedzialność przede wszystkim moralną za czyny naszych przodków i współziomków, nawet jeśli trudno się nam z nimi identyfikować, a nawet gdy – jak Willy Brandt – opowiemy się z bronią w ręku po przeciwnej stronie konfliktu. Słynne uklęknięcie kanclerza Niemiec przed pomnikiem Bohaterów Getta w Warszawie jest namacalnym i pięknym świadectwem takiej postawy. Reinhard Koselleck, jeden z najlepszych uczonych niemieckich, mówił ostatnio w Krakowie, że odpowiedzialność ponoszą wszyscy Niemcy, wina ciąży tylko na tych, którzy bezpośrednio uczestniczyli w zbrodniach, a karę za nie ponieśli przede wszystkim Niemcy ze wschodu, którzy zostali wysiedleni, bez względu na to, czy byli zaangażowani w zbrodnie, czy nie. Jak widać zatem, pojęcia winy, odpowiedzialności i kary nie muszą się pokrywać i na ogół się nie pokrywają – nie tylko zresztą w tym konkretnym, niemieckim przypadku.
Zastanawiać może, że żądanie anulowania dekretów w sprawie powojennych wysiedleń zgłoszono najpierw wobec małych Czech, później dopiero i o wiele ostrożniej wspominać zaczęto o większej Polsce, wobec której bez wątpienia uczyniono więcej zła. Pominięto natomiast w ogóle Rosję, która trzyma Królewiec i połowę Prus Wschodnich.
Przyznam też szczerze, że nie rozumiem, cóż miałoby dać, poza ogromnym zamieszaniem prawnym, zniesienie wspomnianych dekretów w sześćdziesiąt lat po ich zastosowaniu. Równie dobrze można by się domagać od Niemiec anulowania decyzji o rozpoczęciu wojny. Rozumiem natomiast żal wysiedleńców niemieckich, podobnie jak wszystkich innych wypędzonych. Wstyd mi za nieprawości Polaków dokonywane podczas akcji wysiedleńczej, zwłaszcza że najczęściej dotykały one nie tych, którzy bezpośrednio zawinili. Wydaje mi się, że tym bardziej potrafię zrozumieć cierpienia Niemców, że wcześniej tyle zła dotknęło rodziny mych rodziców. Mojego ojca, który dopiero co ukończył studia, męczono miesiącami w kazamatach poznańskiego gestapo, a następnie przez lata upadlano w obozach koncentracyjnych. Wiem, że cieszył się, gdy alianci bombardowali niemieckie miasta, choć po dziesiątkach lat to uczucie go zawstydzało. Mej matce zakłuto bagnetami jedynego brata – księdza na pograniczu polsko-niemieckim; awersja do Niemców pozostała jej już do końca życia. Niby dlaczego zatem przeciętny Polak w 1945 roku miałby się przejmować Niemcami?
Jak zauważa znany historyk amerykański Norman M. Naimark, alianci byli zgodni co do konieczności usunięcia Niemców z Polski i Czechosłowacji na wiele lat przed umową poczdamską, gdzie Wielka Trójka formalnie przyjęła takie stanowisko. Ogromne przesunięcia ludności w toku wojny spowodowały, że kolejne masowe przesiedlenia, szczególnie jeśli dotyczyły znienawidzonych Niemców, nie stanowiły problemu („Fires of hatred. Ethnic cleansing in 20th century Europe”, Harvard University Press 2001). A mimo to znaleźlibyśmy wśród ówczesnych Polaków – to prawda, że niewielu – krytyków wysiedleń, wśród nich paru historyków, którzy nie byli w stanie pojąć wysiedleń o takim rozmiarze i którym naiwnie zdawało się, że Niemców na dawnych ziemiach słowiańskich można pozyskać dla polskości spokojną perswazją.
Z punktu widzenia etyki judeochrześcijańskiej Kainowy mord na Ablu waży tyle samo, co trudna do pojęcia masakra w Jedwabnem, zimna zbrodnia w Katyniu, a nawet przerażający rozmiarami i organizacją gwałt na setkach tysięcy w Oświęcimiu. A przecież, mimo tego stwierdzenia, każdy z nas od razu dostrzeże różnice pomiędzy tymi wydarzeniami. Każdy dostrzeże też, że to poczynania Niemców, w przytłaczającej większości popierających Hitlera (co po wojnie skonstatował niemiecki historyk Gerhard Ritter) stały u podstaw tamtego kataklizmu, który zniszczył dawną Europę. To nie Czesi, ani nie Polacy zaatakowali III Rzeszę. To Niemcy zamienili Polskę w ruiny i zgliszcza, eliminując polskie elity, robiąc z Polski żydowski cmentarz, rabując i paląc muzea, archiwa, biblioteki. Niestety, nie da się tego wszystkiego anulować, tak jak nie da się odwołać wysiedleń i związanych z nimi dramatów. Należy jasno rozróżniać pomiędzy żalem moralnym i dramatami historycznymi a obecną sytuacją prawną. Inaczej zaprzepaścimy wszystkie – w sumie niebywałe – osiągnięcia powojennego dialogu polsko-niemieckiego.
Znany politolog izraelski Szlomo Avineri uważa, że żądanie przez Niemców prawa do powrotu na ziemie utracone w wyniku II wojny światowej oznaczałoby propozycję zgoła nazistowską („Gazeta Wyborcza” 9/10 marca 2002). Tymczasem w Niemczech i w Austrii nawet poważne siły polityczne i część intelektualistów próbowało powiązać wstąpienie Czech do Unii Europejskiej z anulowaniem tzw. dekretów Benesza, nie mówiąc już o tym, że nie tylko ziomkostwa, ale nawet niemieccy „zieloni” powołują się na prawo do swobodnego osadnictwa po przyjęciu Czech i Polski do Unii.
Ten ostatni problem ma zresztą odrębny kontekst. Swobodne osiedlanie się cudzoziemców w Polsce nie jest samo w sobie niebezpieczne. Już teraz przebywa u nas wielu obcokrajowców, w tym i Niemców, szczególnie niemieckiej inteligencji, która od zawsze emigrowała do Polski, na ogół bardzo szybko się asymilując. Wystarczy przypomnieć Lelewelów, Kolbergów, Brücknerów czy Estreicherów, bez których trudno wyobrazić sobie początki nauki polskiej. Jeśli zaś istotnie dochodzi do nieprawidłowości w sprzedaży i oddawaniu w dzierżawę ziemi w województwach graniczących z Niemcami, to raczej nie jest to „kwestia niemiecka”, lecz odwieczny problem niespójności i nieskuteczności polskiego prawa, a zapewne również problem korupcji. Swoje obawy obywatele polscy powinni zatem kierować w stronę polskiego parlamentu i polskiej administracji.
Jak nas widziano w XIX wieku
Polska ma ogromną tradycję wielonarodowościową i wielokonfesyjną. Bez wątpienia to nie problemy etniczne legły u podstaw rozbiorów. Niemcy gdańscy, zanim wiek XIX poddał ich nacjonalistycznej obróbce, bronili się przed przynależnością do Prus. Zamieszkujący Żuławy mennonici holenderscy wywędrowali po rozbiorach Polski, nie mogąc ścierpieć pruskiego drylu. Poznańscy Bambrzy, przybyli w XVIII wieku z południowych Niemiec, znaleźli się szybko wśród wiodących polskich patriotów. Wśród obrońców Polski w 1939 r. mamy nawet Habsburgów. O specyfice Niemców łódzkich napisano sporo, w każdym razie wielu z nich nie akceptowało hitlerowskiej polityki podboju, a niektórzy znaleźli się w polskim podziemiu. Mimo to i ich po wojnie wyrzucono; nie ulega wątpliwości, że wbrew elementarnemu poczuciu sprawiedliwości. Ale – nie zapominajmy – w obronie niektórych niemieckich fabrykantów z Łodzi strajkowały po wojnie łódzkie prządki, tyle że w zderzeniu z komunistyczną władzą nie miały one żadnych szans. Można się przeto zgodzić z historykiem amerykańskim Charlesem Ingrao, że problemem Europy w XIX i XX w. nie były mniejszości, lecz nacjonalistyczna idea państwa jednonarodowego, która – jak spostrzegł już w 1928 r. Lucian Febvre, jeden z założycieli francuskiej szkoły Annales – była w istocie totalitarna i nierealna do konsekwentnego przeprowadzenia.
Idea ta zaczęła kiełkować w okresie Oświecenia, przeżywając rozkwit zwłaszcza od czasu Wiosny Ludów w 1848 r. Ponieważ wówczas nie było Polski na mapie Europy, przyjęło się – anachronicznie – uważać, że nasz kraj nigdy nie odgrywał większej roli w regionie. Co więcej, myślenie europejskie zdominował pogląd o odwiecznym zacofaniu Polski.
Ukształtowany w epoce Oświecenia obraz polskiego zacofania karmił się przede wszystkim faktem odmienności Polski od reszty ówczesnej Europy. Naokoło dominował bowiem absolutyzm, podczas gdy państwo polsko-litewskie było monarchią konstytucyjną, z obieralnym sejmem, do którego należało stanowienie prawa. Demokratyczne formy ustrojowe uchodziły zaś wówczas (nawet dla ludzi tej miary, co liberalny historyk Karl von Rotteck) za anomalię i symbol reakcyjności. Szlachta polska, obawiając się – nie bez racji, ale mimo wszystko krótkowzrocznie – że liczna stała armia mogłaby zostać wykorzystana przeciwko niej i jej przywilejom (ze słynnym liberum veto na czele), niemiłosiernie skąpiła pieniędzy na wojsko, co uczyniło z ogromnej Rzeczypospolitej państwo praktycznie bezbronne. Dopiero w ostatniej chwili szlachecka warstwa średnia zabrała się za reformy, między innymi uchwalając Konstytucję 3 Maja 1791 r., pierwszą europejską konstytucję i jedną z trzech najstarszych – obok francuskiej i amerykańskiej – na świecie. Było jednak zbyt późno. Zainteresowani słabością Polski sąsiedzi, przede wszystkim Prusy i Rosja, podzielili ją między siebie, a niefrasobliwa szlachta znalazła się pod panowaniem władzy absolutnej, której za wszelką cenę chciała uniknąć.
Ponieważ na czas rozbiorów Polski przypadły narodziny nowoczesnej nauki historycznej, która ukształtowała się najpierw w Niemczech, pruscy historycy rozpropagowali po świecie obraz polskiej niemocy. Przekonywano świat, że Polska upadła z własnej winy, bo Polacy nie byli zdolni do samodzielnego rządzenia się. Zaborcom zależało na utrzymaniu takiego wizerunku, gdyż usprawiedliwiał on ich czyny, potępiane już przez współczesnych, w tym i wielu Niemców, szczególnie południowych, którzy bali się Prus nie mniej niż my.
Wraz z zaognianiem się walki narodowej na ziemiach polskich w XIX w. narastała niechęć niemieckich historyków do Polski i w ogóle do Europy Środkowo-Wschodniej, którą Niemcy traktowali – co widać nawet w pismach socjalisty Ferdinanda Lassalle’a – jako swój obszar kolonialny. Ta część Europy w pojęciu Niemców należała się im z racji roli cywilizacyjnej, tak jak Anglikom „należały się” Indie, a Francuzom – Algieria. Przekonanie o tym było na tyle silne, że tu i ówdzie pokutuje ono po dziś dzień.
Od warchoła do wzoru
Jeśli na takim tle spojrzymy na obecny dialog historiografii polskiej i niemieckiej, od razu dostrzeżemy ogromny postęp, jaki dokonał się w tej dziedzinie w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat. Dzisiaj nie ma już w Niemczech historyków, którzy chcieliby kolonizować Polskę, natomiast istnieją zastępy takich, którzy krytycznie przyglądają się niemieckiej polityce wobec Polaków. To właśnie oni dokonują powolnej rewizji nie tylko obrazu dziejów Polski, ale i samych Niemiec. Przed wojną mieliśmy jednego tylko wielkiego polonofila wśród historyków niemieckich – berlińczyka Heinricha Felixa Schmida w austriackim Grazu. Dzisiaj nie uchodzi za stosowne być wrogiem Polski i na niemieckich uniwersytetach mamy dziesiątki prawdziwych przyjaciół. Mamy tam też wielu nauczających Polaków, którzy sieją ziarno wśród młodych niemieckich elit. Mamy wspólną Komisję Podręcznikową, która wydaje podręczniki i kształci nauczycieli; jej działalność jest nie mniej efektywna, choć mniej spektakularna niż w latach siedemdziesiątych, jako że w demokratycznych strukturach utraciła ona – na szczęście – swoisty monopol na działania w dziedzinie edukacji. Mamy polską misję historyczną w Getyndze i stację naukową PAN w Berlinie. Historycy polscy goszczą z wykładami na Zjazdach Historyków Niemieckich, a niemieccy – na Powszechnych Zjazdach Polskiego Towarzystwa Historycznego. Mamy Niemiecki Instytut Historyczny w Warszawie, który inspiruje badania nad przeszłością Polski, i znany Niemiecki Instytut Polski w Darmstadt, gdzie tłumaczy się polską literaturę. Z osobistego doświadczenia wiem, że pojednanie z Polską jest ważnym elementem pozyskiwania środków finansowych przez niemieckie instytucje naukowe, co świadczy, że i państwu, i prywatnym fundacjom sprawa ugody z Polską naprawdę leży na sercu, a w każdym razie jest wspierana politycznie. Pętla wokół Polski, którą przez trzy ostatnie stulecia budowały Prusy i Niemcy we współpracy z Rosją (o czym tyle napisał Klaus Zernack, nasz „ambasador” wśród niemieckich historyków i wychowawca wielu krytycznych przyjaciół Polski), została zerwana po 1989/90 r.
Co więcej, demokratyczny świat rewiduje swoje spojrzenie na przeszłość z nowej demokratycznej perspektywy. Do lamusa odeszły zachwyty nad agresywnymi despotami. Nie uważa już się także, że każde państwo na drodze do nowoczesności musiało przejść przez etap rządów absolutnych. Twierdzi się wręcz, że absolutyzm przyprowadził Europę na skraj przepaści.
Nie trzeba dodawać, że ta nowa perspektywa, w Polsce ciągle słabo zauważana, oznacza zarazem nowe spojrzenie na dawne europejskie republiki – Wenecję, Niderlandy i Polskę właśnie, wszystkie zniszczone w zderzeniu z absolutyzmem. Historyków interesuje pytanie, czy ówczesne republiki miały jeszcze potencjał rozwojowy i czy pogrążona w anarchii Polska XVIII w. mogła się sama zreformować. Im więcej badań, tym bliżsi jesteśmy twierdzącej odpowiedzi na obydwa te pytania. Polska zatem z roli europejskiego „warchoła” urasta do rangi – niespełnionego wprawdzie – przykładu dla Europy!
Nie dziwota, że przełom perspektywy, z jakiej patrzymy na przeszłość, dokonał się najpierw w krajach anglosaskich, mających długą tradycję demokratyczną. Do Niemiec tendencja ta dotarła właściwie dopiero w latach osiemdziesiątych, w Polsce zaś nadal zdają się dominować zwolennicy rządów absolutnych. Podczas gdy historycy amerykańscy podnoszą rolę Konstytucji 3 Maja w zainicjowaniu ery konstytucyjnej w świecie (Samuel Fiszman 1997) i podkreślają „cynizm rozbiorów” wielonarodowościowej Polski (Raymond Pearson 1994), polskiego Commonwealthu, który mógł być dla Europy pewną szansą, dla nas samych jedynym zmartwieniem wydaje się to, że Polska nie miała swojego Fryderyka „Wielkiego”, cynika i oświeconego despoty, przed którym drżeli niemal wszyscy sąsiedzi, szczególnie słabsi.
Świat zmienia się najwidoczniej szybciej niż my sami. Nasz kompleks rozbiorów tkwi w nas ciągle niczym kołek. Nie chcemy dostrzec, że powtórka z rozbiorów w Europie zjednoczonej i demokratycznej nie jest możliwa. Nie chcemy zauważyć, jak bardzo zmienia się obraz Polski w świecie, tej Polski, która ma „na swoich usługach” najbardziej znanego „pophistoryka” – jak mawiają Amerykanie – współczesnego świata, niezastąpionego Normana Daviesa. Od razu zobaczymy jednego czy drugiego Żyda amerykańskiego, który protestuje – czasami słusznie, czasami nie – przeciw antysemityzmowi Polaków, lecz nie dojrzymy całej plejady historyków anglosasko-żydowskich, którzy – najczęściej z racji pochodzenia – obrali Polskę za przedmiot swoich studiów i propagują znajomość historii Polski w świecie.
Dialog bez przymiotników
Niestety, sama Polska nie promuje się konsekwentnie w świecie (bo trudno uznać za promocję kilka słabych reklam na łamach tygodnika „Time”), nie daje stypendiów odpowiedniej liczbie studentów zagranicznych, czyli przyszłym elitom, nie potrafi zapewnić normalnego funkcjonowania paru instytutom kultury polskiej i kilku komisjom podręcznikowym, nie dostrzega korzyści z rozbudowy przygranicznych uniwersytetów, nie docenia jakby w ogóle inwestycji na polu edukacji dla obcokrajowców, inwestycji przynoszącej największe zyski, chociaż dopiero po dłuższym czasie. Polskie władze – i regionalne, i zwłaszcza centralne – są pod tym względem zupełnie bierne i co najwyżej odpowiadają na zapotrzebowanie sąsiadów, jak w wypadku kolegium polskiego w Słubicach, w sumie mało udanego przedsięwzięcia, obliczonego zresztą na kształcenie Polaków. Tymczasem w wielkich polskich ośrodkach pogranicznych, przede wszystkim we Wrocławiu i Szczecinie, nie ma żadnych inwestycji edukacyjnych obliczonych na obcokrajowców. A przecież miasta te stoją obecnie przed ogromną szansą rozwojową, mogą stać się wkrótce wizytówką Polski i – daj Boże – przykładem jej sukcesu! W Szczecinie, gdzie stacjonuje pierwszy duńsko-niemiecko-polski korpus NATO, nie ma nawet planów budowy kolegium europejskiego dla studentów zagranicznych, szczególnie niemieckich i skandynawskich, a o potrzebie jego powołania słychać co najwyżej w stolicach państw nadbałtyckich i w Berlinie. Władze polskie nie mają planów w tym zakresie. W równej mierze dotyczy to ogółu polskich elit politycznych, a przynajmniej tego, co w języku potocznym określa się tym mianem. Zajęte bieżącymi walkami nie mają czasu na patrzenie w perspektywie dziesięcioleci i na zaniedbane regiony. Nie widzą one przez to podstawowej prawdy, że naprawdę dobrze rozwinięte są w Europie kraje o tradycjach federacyjnych. Państwo nowoczesne poznaje się nie po stolicy – bo te i w krajach zacofanych bywają piękne – lecz po rozwiniętych regionach.
A co do Niemców, nie sądzę, abyśmy musieli się ich naprawdę bać, a już na pewno nie historyków niemieckich. W czasie, kiedy u nas toczyła się zbyt emocjonalna dyskusja wokół wypowiedzi Stoibera, jeden z najwybitniejszych historyków niemieckich, Hans-Ulrich Wehler, przypomniał Niemcom w wysokonakładowym „Spieglu” (wydanie specjalne 2/2002), że utrata ziem wschodnich jest ceną za podjęcie przez ich państwo dwukrotnego ryzyka wojny totalnej. Co więcej, gdyby nie brutalne postępowanie Niemców, nie byłoby takich ekscesów i po drugiej stronie. W tym samym numerze „Spiegla” Hans-Henning Hahn, historyk znający dobrze i Czechy, i Polskę, pisał bardzo krytycznie o długiej tradycji „podgrzewania” sprawy Niemców sudeckich przez niemieckich polityków związanych z ziomkostwami. Nieco wcześniej wspomniany już Reinhard Koselleck napisał słowa, które Polakowi – z wielu powodów – trudno czytać obojętnie: wszyscy Niemcy, przynajmniej ci, którzy naonczas żyli, uczestniczyli w brutalnych aktach przemocy na Polakach i w zagładzie Żydów. Uczestniczyli pośrednio lub bezpośrednio pod wieloma względami, ponieważ żyli – już to akceptując go, już to się nań oburzając – w systemie narodowosocjalistycznym („Neue Sammlung. Vierteljahres-Zeitschrift für Erziehung und Gesellschaft” rocz. 42). Podobne cytaty można by mnożyć. Trudno więc chyba mówić w tym wypadku o „dialogu głuchych” – jest to normalny, pełny dialog. I naszym obowiązkiem jest w tym dyskursie uczestniczyć, nawet jeśli czasami „marginalia” burzą nam krew w żyłach.
Jan M. Piskorski
____________________________________________________________
Jan M. Piskorski – ur. 1956, profesor historii na Uniwersytecie Szczecińskim, główny redaktor Wydawnictw PTPN, wiceprzewodniczący Polsko-Niemieckiej Komisji Podręcznikowej UNESCO, profesor gościnny uniwersytetów w Moguncji i Halle. Mieszka w Poznaniu.