Uchwała Parlamentu Europejskiego, wzywająca państwa członkowskie UE i do niej kandydujące do zapewnienia powszechnej dostępności aborcji i środków wczesnoporonnych, wywołała w Polsce odzew, jak mało który akt uchwalony przez strasburskie zgromadzenie. Te krytyczne reakcje to chyba jedyna pozytywna okoliczność związana z zaleceniem europarlamentarzystów. Dodajmy, że skrytykowali je u nas również ci, którzy nie dali się poznać jako obrońcy życia poczętego, ale nie bez podstaw obawiają się, że teraz trudniej będzie przekonywać znaczącą część naszej opinii o dobrodziejstwach przynależności do Unii.
O szkodliwości treści uchwały nie trzeba chyba na tych łamach przekonywać. Sposób rozumowania jej twórców jest zresztą dobrze znany z toczącej się od lat w świecie dyskusji. Niewątpliwą nowością jest jednak fakt, że po jednej stronie tego sporu tak wyraźnie wypowiedziało się czołowe gremium (choć – wbrew nazwie – nie główny organ ustawodawczy!) Unii Europejskiej. Dotychczas zwłaszcza zwolennicy naszego udziału w Unii uparcie powtarzali, że sprawy „moralnie wrażliwe”, będące przedmiotem zasadniczych kontrowersji etycznych, nie należą do kompetencji organów unijnych – są (i – co ważne – będą) pozostawione do rozstrzygnięcia legislacji poszczególnych krajów. Sam, komentując w kwietniowym numerze „Więzi” list stu Polek do Parlamentu Europejskiego broniący „dobrodziejstwa” aborcji, pisałem, że autorki skierowały swój apel pod niewłaściwym adresem. Okazało się, że adresat wybrany był jednak trafnie, przynajmniej pod względem propagandowym.
Sama kwestia kompetencji organów unijnych w sprawach dotyczących moralności przedstawia się w sposób bardziej skomplikowany. Jak zauważa w obecnym numerze prof. Marek Safjan, organy unijne, mimo braku umocowań traktatowych, coraz częściej i coraz szerzej wkraczają w dziedzinę praw człowieka, która – według obecnego ich rozumienia – obejmuje wszystkie kontrowersyjne kwestie: aborcję, eutanazję, status homoseksualistów, genetykę. Unia nie może wprawdzie wydawać w tej materii wiążącego wszystkich prawa, ale – jak sądzi prezes polskiego Trybunału Konstytucyjnego – uznanie prawotwórczych kompetencji organów unijnych w tej dziedzinie jest jedynie kwestią czasu. Prof. Safjan zauważa, że europejskie zalecenia wnoszą także niemało dobrego, np. w sprawach związanych z genetyką. Ryzyko kolizji systemów wartości jest jednak oczywiste.
Można wprawdzie powiedzieć: nie martwmy się Europą, martwmy się sobą – w obecnym, demokratycznie wybranym parlamencie Rzeczypospolitej istnieje większość mogąca zapewne uchwalić w dowolnej chwili – nie czekając na zalecenia ze Strasburga i Brukseli – dopuszczalność aborcji ze „względów społecznych”, praktycznie równoznacznej z aborcją na żądanie. Jeśli tego dotychczas nie uczyniła, to tylko ze względu na. właśnie kwestie integracji europejskiej – aby nie zrażać Kościoła i traktującej poważnie jego nauczanie części opinii, których poparcie w referendum zatwierdzającym nasz akces do UE jest potrzebne rządzącym. Politycy SLD nie kryją zresztą tego, że po referendum do sprawy będzie można wrócić. Jakby nie dość tych paradoksów, innym hamulcem dla zwolenników dopuszczalności aborcji z tzw. względów społecznych jest stanowisko Trybunału Konstytucyjnego, który uznał ją za sprzeczną z Konstytucją – tą samą, której projekt wywoływał tak gwałtowne sprzeciwy prawicy, m.in. z powodu niejasnego określenia prawnych gwarancji dla życia poczętego!
Mimo to nie należy lekceważyć wpływu stanowiska Brukseli i Strasburga na nasze prawodawstwo. Wraz z wchodzeniem Polski do Unii Europejskiej, a także z coraz bardziej zdecydowanym wkraczaniem jej organów w obszary „wrażliwe moralnie”, pojawia się dodatkowa instancja, wpływająca na kształt naszego prawa w tych dziedzinach. Trudno mieć złudzenia co do kierunku, w jakim będzie następować ten wpływ. Jeszcze raz odwołując się do słów prof. Safjana, perspektywę rozwoju Europy w przewidywalnym czasie wyznacza raczej Holandia niż Irlandia. Jeśli więc naszym rodzimym zwolennikom „postępu” nie wystarczy głosów w polskim parlamencie, pozostaną im organy unijne. Cokolwiek złego powiedzielibyśmy o stanie moralnym naszego społeczeństwa, nasza opinia jest wciąż przesunięta ku biegunowi konserwatywnemu, odbiegając – w tej sprawie z niewątpliwą korzyścią dla dzieci poczętych – od europejskiej średniej, wyznaczającej rozstrzygnięcia w Strasburgu i Brukseli.
Choć uchwała Parlamentu Europejskiego nie wywołuje żadnych bezpośrednich skutków prawnych, bezdyskusyjny jest jednak wpływ nawet niewiążących prawnie stanowisk organów unijnych na ogólny klimat kulturowy. Działa tu mechanizm sprzężenia zwrotnego: dominujący klimat permisywizmu znajduje odbicie w postanowieniach prawnych, a te z kolei jeszcze wzmacniają i tak powszechne przeświadczenie, że wszystko wolno. Dlatego warto protestować i sprzeciwiać się. W ten sposób możemy choćby opóźnić wzmacnianie klimatu powszechnego przyzwolenia – nawet jeśli (po ludzku sądząc) trudno zdobyć się na nadzieję, że da się tę tendencję odwrócić. Oczywiście sprzeciw powinien być roztropny. Wtedy – kto wie? – może przekona kogoś, zwłaszcza spośród tych, którzy panującej aurze kulturowej poddają się bezrefleksyjnie, „bo wszyscy tak mówią”.
Co jednak z naszym wchodzeniem do Europy? Czy powinniśmy w tej sytuacji, jak chcieliby niektórzy, solennie zaprotestować i zatrzasnąć drzwi? Taki wniosek byłby tyleż niesłuszny, co przeciwskuteczny. Byłby niesłuszny, bo jako chrześcijanie, wierzący w moc dobra, jesteśmy wezwani do dawania świadectwa w świecie właśnie takim, w jakim przyszło nam żyć. Protest przeciwko złu jest tylko jednym ze środków służących dawaniu tego świadectwa. Powinniśmy czynić wszystko, co w naszej mocy, by przejawy „cywilizacji śmierci” choćby tylko ograniczyć. Tocząca się debata o przyszłym kształcie Europy da nam bez liku okazji do przedstawiania jej chrześcijańskiej wizji. Powinniśmy zarazem pamiętać, że moc świadectwa czynu w obronie najsłabszych przekracza siłę słowa, choć – rzecz jasna – tego ostatniego nie należy zaniedbywać. Próba odgrodzenia się od Europy byłaby w dzisiejszym, powiązanym najróżniejszymi więzami świecie, skazana na porażkę. Na dodatek, my wyrzeklibyśmy się wpływu na Europę, ale można być pewnym, że druga strona kulturowego sporu nie zrezygnowałaby z użycia wszelkich środków. Z tego powodu zatrzaśnięcie drzwi byłoby także przeciwskuteczne.
Dlatego ważne jest, by – jak mówił Tadeusz Mazowiecki w wypowiedzi opublikowanej w tym numerze – stawiać Europie wymagania, a nie warunki. Stawianie wymagań polega na uczestniczeniu w pogłębiającym się procesie integracji europejskiej, z wyraźnym zaznaczaniem naszego stanowiska w ważnych kwestiach, takich jak (choć oczywiście nie wyłącznie) gwarancje prawne dla życia poczętego. Przedstawianie Unii warunków oznaczałoby uzależnienie akcesu od spełnienia naszych oczekiwań, co mogłoby się skończyć tylko próbą odgrodzenia się od Unii wobec ich niespełnienia – próbą nieudaną, jak o tym była już mowa.
Sposobem zaznaczenia naszego stanowiska jest projekt uchwały o suwerenności państwa w dziedzinie moralności i kultury. Podobna uchwała, nie mając oczywiście stuprocentowej skuteczności na przyszłość, byłaby stanowczą deklaracją przywiązania do trwałych wartości. Mogłaby ona uspokoić tych, którzy obawiają się dalszej liberalizacji za sprawą Brukseli. Uchwałę mogliby też poprzeć posłowie sprzeciwiający się integracji: jeśli nie uda im się przekonać większości i do Unii jednak wejdziemy, powinno im zależeć na tym, aby odbyło się to na warunkach możliwie najlepszych. Tymczasem ta inicjatywa PiS została w sejmowych komisjach zgodnie zaatakowana i odrzucona przez posłów SLD i. LPR. Widać więc, że przynajmniej dla części posłów SLD uspokajanie eurosceptyków (w tym – katolickich) to tylko jeszcze jedna gra, w której im mniej ustępstw, tym lepiej. Z kolei część posłów LPR rozumuje na zasadzie „wszystko albo nic”, co trudno w ogóle uznać za politykę. Tym trudniej więc o optymizm.
Integracja Europy, wobec panującego na naszym kontynencie klimatu kulturowego, wymaga – zwłaszcza od tych, którzy chcą oprzeć ten proces na trwałych wartościach – trzeźwego spojrzenia. Każda wizja, także – europejskiej jedności, nie tylko nie wyklucza realistycznego spojrzenia, ale przeciwnie: bez jasnego obrazu sytuacji zawisa w próżni.
Uchwała Parlamentu Europejskiego zapadła nieznaczną większością głosów. Daje to podstawy do nadziei, że wynik kulturowej konfrontacji nie jest bynajmniej przesądzony. Jeśli weźmiemy udział w wyborach europejskich w 2004 roku, czy będziemy potrafili wybrać takich reprezentantów, którzy odczuwają sprzeciw wobec cierpienia najsłabszych ludzkich istot, tak bezdusznie potraktowanych przez ponad połowę strasburskich parlamentarzystów?