Już dość dawno temu, bo w pięćsetnym numerze „Więzi”, ogłosiliśmy ankietę „Księża i świeccy – razem czy osobno?” Do nadsyłania wypowiedzi zapraszaliśmy wszystkich: przedstawicieli zarówno duchowieństwa, jak i laikatu; tych, którym ta współpraca układa się dobrze, i tych, którym pomimo dobrych chęci coś się nie udaje; jej entuzjastów, jak i tych, którzy się do niej zniechęcili, bądź nawet nigdy o niej nie myśleli.
Pomocą miały służyć następujące pytania:
W jakich sytuacjach dane mi było przeżyć, że „Kościół to my”, niezależnie od różnic między księżmi a pozostałymi wiernymi?
Czy odczuwam potrzebę głębszego uczestnictwa w życiu Kościoła (dla księży: potrzebę zaangażowania laikatu w życie Kościoła)? Dlaczego?
Jakie są moje osobiste dobre i złe doświadczenia współpracy duchowni-świeccy?
Jakie są owoce udanej współpracy księży z laikatem?
Czego oczekuję, aby pełniej zaangażować się w tę współpracę? Jak ją sobie wyobrażam?
Otrzymaliśmy kilkadziesiąt wypowiedzi z różnych stron Polski, a nawet z zagranicy. Od dawna już planowaliśmy opublikowanie wybranych głosów w miesięczniku, lecz wielokrotnie powstrzymywała nas przed tym ich znaczna objętość. Przepraszamy autorów nadesłanych wypowiedzi, że tak długo przyszło im czekać na ich publikację. Ostatecznie prezentujemy poniżej – z niewielkimi skrótami – sześć wybranych tekstów.
Więcej nadesłanych prac będzie można znaleźć w internecie w serwisie chrześcijańskim www.mateusz.pl, którego redaktorom serdecznie dziękujemy za okazaną pomoc. Być może uda się tam kontynuować tę dyskusję. Wszystkim autorom ankietowych wypowiedzi serdecznie dziękujemy za inspirujące refleksje. Zgodnie z zapowiedzią, roześlemy Państwu nagrody książkowe. Dziękujemy też Ireneuszowi Cieślikowi, który był pomysłodawcą i autorem opracowania tej ankiety.
Trudne byłoby krótkie podsumowanie tej ankiety. Wiadomo jednak, że najważniejszy wniosek z ankiet, jakie otrzymaliśmy, to jednoznaczna pozytywna odpowiedź na tytułowe pytanie (pomimo wielu negatywnych doświadczeń i trudnych do zaleczenia zranień). Kościół nie może być środowiskiem, w którym działa się i żyje „osobno”. Tylko „razem” – w komunii – można zbudować Kościół, jakiego oczekuje od nas Chrystus, Kościół naszych marzeń.
Kluczowy dokument II Polskiego Synodu Plenarnego, poświęcony nowej ewangelizacji, dostrzega tę zależność, stwierdzając z bólem, że: Dla jednych [części duchownych] wciąż nie skończyła się epoka „Kościół to tylko my”, dla innych [części świeckich] wciąż jeszcze nie rozpoczęła się epoka „Kościół to także my”. Jeśli mamy urzeczywistniać wizję Kościoła-Wspólnoty – o którym można z przekonaniem powiedzieć „my” – dobrze funkcjonująca współpraca duchowieństwa z laikatem jest sprawą kluczową.
Ufamy, że ta ankieta – prezentując zróżnicowane doświadczenia – jest małym krokiem w tym kierunku. (Red.)
——————————————————————————–
JOANNA
Przekroczyć granicę bylejakości
Wydaje się, że na pytanie: „Księża i świeccy – razem czy osobno?” powinna istnieć jedna tylko odpowiedź: oczywiście razem. Razem, bo w jedności siła. Razem, bo tak można spożytkować mnogość talentów ku dobru wspólnemu. Razem, bo jest wiele obszarów życia, w których wspólne działanie mogłoby przynieść wiele dobra i zaspokoić potrzeby najbardziej słabych, potrzebujących, często poszkodowanych przez życie.
Mając na uwadze rzeczywistą sytuację w naszym Kościele, praktykę życia codziennego, muszę jednak odpowiedzieć: razem, ale.
Osobiście uważam, że Kościół może być – a nawet powinien być – siłą integrującą społeczność lokalną. Zauważam taką potrzebę zwłaszcza w środowiskach małomiasteczkowych (takim jak moje) i wiejskich, gdzie niewiele się w praktyce dzieje. A już zwłaszcza młodzież nie ma odpowiednich wzorców tak życia, jak i spędzania wolnego czasu. W tym obszarze życia małych społeczności lokalnych Kościół mógłby być czynnikiem pobudzającym do aktywności, również intelektualnej.
Podzielam pogląd autorów ankiety, że często „życie parafialne zamiera i przekracza granicę bylejakości”. Do przezwyciężenia tego stanu potrzeba dużego zaangażowania i aktywności zarówno księży, jak i świeckich. Wydaje się, że obecny stan rzeczy jest wygodny dla obu stron. Sprawia pozory „świętego spokoju”. Tak to nawet łatwiej żyć, ale. również traci się bardzo wiele. Zaangażowanie dowartościowuje wiele spraw, odkrywa nowe wymiary odczuwania.
Obserwując życie parafialne, zauważam, że często ogranicza się ono do działalności grup czy wspólnot: neokatechumenat, oaza, żywy różaniec itp. To bardzo dobrze, że takie grupy istnieją. Ich działalność ogranicza się właściwie do wspólnej modlitwy, wspólnego pielgrzymowania itp. – tj. do spraw dziejących się wewnątrz Kościoła. A mnie marzyłoby się, żeby takie grupy były „zaczynem dobra” w świecie! Żeby członkowie takich grup i wspólnot dawali również świadectwo swojego życia. A często jest tak, że modlitwa sobie, a życie sobie. I tutaj jest duże pole do działania dla księży, opiekunów tych grup. Nieustanna praca nad tym, by członkowie tych wspólnot starali się żyć Ewangelią w świecie.
Często obserwuję, że ci, którzy należą do parafialnych grup, czują się lepsi od pozostałych wiernych. Tak jakby mieli monopol na świętość, na nieomylność. Tak jakby liczba „zaliczanych” pielgrzymek stanowiła o świętości. A dla mnie najważniejsze jest dobre życie, czasami bardzo trudne, życie wśród nieustannych codziennych wyborów. Świadectwo codziennego życia przemawia do innych. W przeciwnym razie, moim zdaniem, zatraca się istotę wiary, staje się ona martwa. Wydaje mi się, że relacje świeccy – księża w naszych parafiach często można nazwać stanem „wzajemnej adoracji” – księża otaczają się takimi ludźmi, którzy im schlebiają, i na takich się opierają (nie wnikając w to, co ci sami ludzie mówią za ich plecami).
Księża nie starają się pozyskać do współpracy ludzi, którzy więcej wymagają od siebie i innych, nie szukają ludzi wykształconych (czasami bardzo solidnie i wszechstronnie). Współpraca z ludźmi mało wykształconymi wymaga od duchownych mniej wysiłku. Szkoda, bo – jak zaznaczyłam – z różnorodności talentów może płynąć wspólna korzyść.
Często odczuwam, że „Kościół to my”. Czuję się odpowiedzialna za moje świadectwo wiary. Staram się to czynić każdego dnia, niezależnie od trudności, niezależnie od tego, że czasami trzeba „płynąć pod prąd”. Często owego „my” doświadczam podczas Mszy świętej – jeśli tylko ksiądz jest zaangażowany w jej sprawowanie. Szczególne poczucie wspólnoty przeżyłam podczas Mszy na Błoniach Krakowskich podczas ostatniej pielgrzymki Ojca Świętego do Ojczyzny.
W zgodzie z Ewangelią
Zauważam, że jeśli księża angażują się w swoje działania, udziela się to również wiernym. Zaangażowanie przekracza wtedy granicę bylejakości i sprawia, że wszystko staje się piękniejsze. Osobiście nie odczuwam potrzeby głębszego uczestnictwa w wewnętrznym życiu Kościoła. Realizuję się w pracy zawodowej z trudną młodzieżą (czasami bardzo trudną), często odrzuconą przez wielu. Moje zaangażowanie w pracę jest wielkie (bo taka jest potrzeba, często jest to praca indywidualna), nierzadko do granic wyczerpania. Ale nie wykluczam możliwości zaangażowania w wewnętrzne życie Kościoła, jeśli moja praca okazałaby się przydatna.
Jeśli chodzi o moje doświadczenia współpracy między duchownymi a świeckimi, to – delikatnie mówiąc – są one różne, raczej złe niż dobre. Pracując jakiś czas w instytucji, która miała w nazwie przymiotnik „katolicki”, miałam mieszane odczucia. Często zauważam, że poszczególne grupy kierują się partykularnym interesem, wcale nie zważając na dobro obiektywne. Uzurpują sobie prawo do „urabiania” innych na swój obraz. Zdarza się, że organizacje katolickie przyciągają ludzi, którzy chcą czerpać korzyści z przynależności do nich.
Dostrzegam również działania według zasady „cel uświęca środki”. Budzi to mój sprzeciw, bo – w moim odczuciu – żadne organizacje nie będą w stanie pomagać, jeśli nie zadamy sobie trudu życia zgodnego z Ewangelią. A jaka jest nasza rzeczywistość, widzimy wszyscy – co zresztą jest paradoksem w kraju uznawanym za katolicki. Gdyby ludzie starali się żyć zgodnie z Ewangelią na swoim „podwórku”, każdemu z nas byłoby łatwiej żyć.
Powyższe uwagi krytyczne w niczym nie zmieniają mojego przekonania, że należy próbować zmieniać nasz świat, choćby w niewielkich rzeczach. Znam przykłady pozytywnej współpracy księży i świeckich. Chylę czoło przed wszystkimi ludźmi dobrej woli, niosącymi pomoc innym, przynoszącymi również propozycję działania. Do takich pozytywów zaliczam choćby utworzenie klubu sportowego w jednej z naszych parafii i zorganizowanie spartakiady diecezjalnej. W innej parafii postarano się o uczynienie odpustu świętem całej społeczności lokalnej (połączono go z festynem, atrakcjami kulinarnymi, zabawą dzieci i dorosłych). Każdą taką inicjatywę „wychodzenia do ludzi” witam z radością.
Jak wyobrażam sobie współpracę z duchownymi? Chciałabym, aby w takiej współpracy przydatne były moje kompetencje i przygotowanie zawodowe i aby chodziło o pracę konkretną. Ważna jest dla mnie szczerość intencji ludzi, którzy podejmują się jakichś działań, oraz pokora w działaniu (według zasady: „słudzy nieużyteczni jesteśmy, zrobiliśmy to, co mieliśmy zrobić”).
Wspólne działanie księży i świeckich winno zakładać pewną autonomię obu stron. Często – po stronie świeckich – zauważam zbytnie spoufalanie się z księżmi, jak i bezpardonowe wnikanie w życie innych osób świeckich. Wspólne działanie do tego nie upoważnia. Natomiast wzajemne stosunki winny być nacechowane obopólnym szacunkiem.
Joanna
miasto ok. 5 tys. mieszkańców
——————————————————————————–
PIOTR CIOMPA
Potrzeba Kmiciców
Do Kościoła powołał mnie jeden z tzw. nowych ruchów kościelnych u schyłku moich lat dwudziestych, kiedy to zdążyłem już przesiąknąć licznymi stereotypami, w tym także na temat duchownych i ich relacji ze świeckimi. I Bóg, znając te moje ograniczenia, nie zostawił mnie w tych kłamstwach, tylko wyprowadził z nich poprzez bardzo mocny znak jedności między świeckimi i duchownymi. Wydarzyło się to w czasie liturgii pokutnej, przygotowanej w parafii przez wspólnoty, z którymi jestem związany. Sakrament pokuty rozpoczął się od spowiedzi podeszłego w latach proboszcza u młodego wikarego z jego własnej parafii! Naśladowali go inni księża, spowiadając się u siebie nawzajem, tak że zobaczyłem w nich ludzi, którzy – tak samo jak świeccy – potrzebują zbawienia. Ujrzałem, że duchowni traktują pokutę poważnie także w swoim życiu, że jesteśmy „po tej samej stronie”. Zostałem wtedy uwolniony od przekonań, które przypominają te, jakie żywi córeczka moich przyjaciół, będąc przekonana, że księża. nie siusiają. Myślę, że wyobrażenia wielu świeckich o księżach są może mniej infantylne, ale podobne co do rozumienia różnicy, jaka dzieli duchowieństwo i laikat.
Sądzę, że istnieją liczne ograniczenia współpracy w Kościele między świeckimi a duchownymi. Skoncentruję się na jednym nich: Kościół ma kiepskiej jakości świeckich. Od kiedy parafia przestała być jednym z najważniejszych ogniw integrujących społeczność lokalną (zwłaszcza w miastach), ulotniła się z niej większość najbardziej aktywnych, którym świat stwarza inne atrakcyjne możliwości zaangażowania. Owszem, dalej angażujemy się w życie publiczne, prowadzimy działalność gospodarczą itp., i staramy się żyć Ewangelią, niemniej żyjemy już niejako dla siebie. Chociaż Kościół jako instytucja wciąż jest dla nas ważny, to jednak stanowi drugoplanowy element w pejzażu naszego życia.
Odpowiedzialność świeckich
Równolegle z opisaną tendencją coraz częściej daje się słyszeć opinię, iż duchowni niedostatecznie dzielą się ze świeckimi odpowiedzialnością za Kościół. Objawem tego stanu rzeczy jest piastowanie przez wielu księży funkcji w Kościele, które z powodzeniem mogliby pełnić świeccy. Czy – na przykład – dyrektorami wielu lokalnych rozgłośni radiowych muszą być księża? A czy świeccy nie byliby w stanie lepiej kierować redakcjami wielu pism katolickich? Czy naprawdę przejmowanie przez świeckich większej kościelnej odpowiedzialności musi grozić zeświecczeniem Kościoła? Taki argument wysuwają obrońcy kościelnego status quo, wskazując na doświadczenia Kościoła w innych krajach – doświadczenia, które nie są jednoznacznie pozytywne.
Czy argument ten jest jednak zasadny? Niestety, moim zdaniem, w dużym stopniu tak. Teoretycznie funkcję rzecznika prasowego Konferencji Episkopatu – by odwołać się do najbardziej spektakularnego przykładu – mógłby z powodzeniem pełnić świecki. Mamy w tym względzie dobry przykład rzecznika Watykanu. Coś mi jednak podpowiada, że w polskich warunkach istnieje niemałe prawdopodobieństwo, że ów świecki, odchodząc ze swojego stanowiska, zaangażowałby się w działalność na polach, gdzie wiedza i wiarygodność, zdobyte w czasie pełnienia funkcji w Kościele, byłyby bardzo użyteczne. Można wymienić wiele przykładów katolickich polityków, którzy zdobyli – jako ludzie Kościoła – duży kapitał zaufania, a którzy po 1989 r. odchodzili do działalności publicznej, wikłając Kościół w trudne sytuacje.
Kościół, powołując świeckiego do służby, musi mieć pewność, że osoba ta, po zaprzestaniu piastowania kościelnej funkcji, nie podejmie działalności, w której mogłaby odcinać kupony od wiedzy i wiarygodności jej udzielonej. A więc świecki rzecznik Episkopatu – pozostańmy przy tym teoretycznym przykładzie – nie powinien odchodzić do polityki, do poważnego dziennikarstwa czy też wielu rodzajów działalności gospodarczej. Decydując się na tak ważną funkcję w Kościele, z którą wiąże się bycie w centrum uwagi mediów – osoba taka w gruncie rzeczy wyraża zgodę na swoją śmierć publiczną, rezygnację z wielu atrakcyjnych zajęć i być może niemałych pieniędzy. Ilu z nas jest gotowych do takiego poświęcenia? Bez wyrzeczenia się swoich aspiracji i bez zaakceptowania wielu ograniczeń, zamiar wzięcia konkretnej odpowiedzialności za Kościół nie jest niczym innym niż zwykłą ambicją „porządzenia”, wnoszoną przez świeckich do Kościoła.
Ciekawe, że gdy mówimy o przejmowaniu kościelnej odpowiedzialności przez świeckich, częściej przychodzą nam do głowy sprawy i dziedziny najbardziej wzniosłe, które przemawiają do wyobraźni. Rzadziej mamy na uwadze odpowiedzialność za zwykłą parafię, czyli miejsce, gdzie praca jest dużo mniej spektakularna, bardziej niewdzięczna i gdzie dużo trudniej być zauważonym przez szersze audytorium. Naturalną drogą dojrzewania świeckich do przejmowania współodpowiedzialności za Kościół jest parafia. Dlatego z dużą sympatią patrzę na Akcję Katolicką, która taką drogą właśnie idzie, nie narzekając na niedostateczne dzielenie się „władzą” przez duchownych. I są już pewne ważne owoce takiej postawy. Przed wyborami prezydenckimi to właśnie świeccy z Akcji, a nie biskupi, przypomnieli wstydliwą dla niektórych zasadę, że katolik nie może głosować na kandydata popierającego rozwiązania niezgodne z wiarą. Jak zauważył Marek Jurek, biskupi niejako dołączyli się do głosu świeckich, ustanawiając ważny precedens w kształtowaniu stanowiska Kościoła właśnie przez świeckich.
W perspektywie wiary
Jest to ważny precedens, bo zdarza się, że w sprawach dotyczących katolików świeckich, żyjących we współczesnym świecie, księża zbyt często wypowiadają nazbyt jałowe słowa. Przyglądając się większości powyborczych komentarzy duchownych, rzuca się w oczy fakt, iż komentarze te zasadniczo niczym nie różniły się od tych, które sformułowały osoby świeckie. Po co księża angażują autorytet Kościoła w wygłaszanie opinii, które my, świeccy, potrafimy sami wygłaszać? Podkreślam, iż nie próbuję wyznaczać księżom granic tego, co im wolno, ani zakazywać zajmowania się polityką. My, świeccy, potrzebujemy stawiania nam wyższych wymagań. To, że reformy nie przebiegały, jak należy, że jesteśmy podzieleni, że społeczeństwo jest takie, jakie jest, a nasi oponenci są przebiegli – to sami wiemy i księżą nie muszą nam o tym przypominać. W wypowiedziach duchownych do rzadkości należało stawianie pytania o pierwszą przyczynę naszej kondycji, na które to pytanie – jestem przekonany – odpowiedź może być udzielona jedynie w perspektywie wiary. I to jest powołanie naszych księży, a nie dołączanie się do chóru świeckich.
Zacieranie się różnic między świeckimi a duchownymi w patrzeniu na współczesność nie ogranicza się jedynie do wyżej przytoczonego przykładu. Dobrze ilustruje to również dyskusja nad inną, fundamentalną dla przyszłości naszego kraju, kwestią, jaką jest integracja z Unią Europejską. W moim odczuciu głos ludzi Kościoła bardziej koncentruje się na sprawach leżących w zakresie rozeznania świeckich. Niepokoi mnie, że o dużej liczbie księży biskupów jestem w stanie powiedzieć, jakie mają poglądy na temat miejsca Polski w politycznych i gospodarczych strukturach Unii (wszystko jedno, „za” czy „przeciw”) niż – na przykład – w sprawie kształtu parafii w XXI w. A na tym polu Kościół może zrobić najwięcej i nikt go nie zastąpi. Przecież jeżeli Kościół „przegra” parafię, to bez wątpienia Polska „przegra” integrację. Gdy słyszę zapewnienia jednego z księży biskupów, że plan Brukseli dla polskiego rolnictwa jest dobry (lub zły), widzę w tym przejaw wdzierania się sekularyzacji do instytucji Kościoła.
Fakt ten potwierdza także wygłoszoną na wstępie tezę o niskiej jakości świeckich. Nie mamy bowiem odwagi, my, świeccy, by powiedzieć wielu księżom, tak jak Kmicic przeorowi Kordeckiemu, gdy ten kwestionował plan wysadzenia słynnej kolubryny: Ojcze kochany, wielkie w was serce, bohaterskie i święte. ale się na armatach nie znacie. Brakuje nam tej odwagi, bo bardziej służymy sobie niż Kościołowi.
Piotr Ciompa
Warszawa
——————————————————————————–
KS. FRANCISZEK KAMECKI
Nieustanne szukanie odpowiedzi
Oczywiście, księża i świeccy koniecznie razem! Od kiedy zostałem księdzem (ho, ho, ile to już lat!), wyczuwam intuicyjnie – z dokumentów Kościoła, z obserwacji – co jest moim zadaniem w Kościele, ale nie wiem tego do końca.
Mój życiorys to nieustanne szukanie odpowiedzi, co ma czynić wikariusz, ksiądz katecheta wobec dzieci i młodzieży, kapelan sanatorium wobec chorych i pracowników służby zdrowia, duszpasterz akademicki wobec studentów i nauczycieli akademickich, rekolekcjonista wobec słuchaczy, proboszcz wobec parafian? Jak ograniczyć rolę jednego księdza, aby nie był wszędobylski, skoro obok, w parafii, mieszka ponad dwa tysiące przyjaznych katolików świeckich? Ksiądz bez świeckich to samotna wyspa. Więc oglądam się za świeckimi, podziwiam ich zdolności, osiągnięcia, ich wiarę, ich żywotność w parafii. Jak ich realnie pozyskać (nie towarzysko) do współpracy? Bez świeckich Kościół jest jak odcięta głowa. Kiedyś Tadeusz Żychiewicz powiedział w Niepokalanowie, że komuniści w Polsce są bezradni wobec fenomenu Kościoła, bo może by łatwo aresztowali wszystkich – ponad 20 tys. – księży, ale co by zrobili z tymi milionami świeckich katolików?
Świeccy to śpiący olbrzym. Trzeba go obudzić. I zmienić relacje między duchownymi a świeckimi z księża-tłum katolicki na księża-liderzy, animatorzy, zespoły, grupy, wspólnoty w parafii. Ludzie dobrze się znają na przykład na wsi, ale za mało się znają jako katolicy. Ponoć to ludzie tej samej wiary, tej samej Ewangelii, tego samego Jezusa, a jednak ich reakcje są świeckie, nawet antyreligijne, a mogłyby być ewangeliczne. Dlaczego? Bo nie mieli okazji reagować religijnie, nie zostali zaproszeni do rozmowy religijnej i działania kościelnego.
Ksiądz przede wszystkim powinien gromadzić ludzi. Jakże w zgromadzeniu liturgicznym można nauczać, jeżeli tam nie zgromadzą się słuchacze. Jakże uświęcać, gdyby nie było tych, którzy mają być uświęcani. Kim kierować, gdy nie ma wokół ludzi otwartych na duchowe kierownictwo. Jezus obiecuje swoją obecność tam, gdzie są zgromadzeni Jego wyznawcy: Gdzie dwaj lub trzej są zgromadzeni w imię moje, tam ja jestem pośród nich. Woła: Pójdź za mną! Łodzie kolebią się na falach. Zaczyna się łowienie ludzi. Nad jeziorem Genezaret wokół Niego tłumy: Pięć tysięcy, kilkudziesięciu uczniów, a wśród nich dwunastu apostołów. Zaprasza wielu, ale mało wybiera. Przed aresztowaniem modli się i pragnie, aby Jego uczniowie stanowili jedno. To pragnienie wzmacnia zasadą miłości wzajemnej. Jedność i miłość uczniów będzie znakiem prawdziwości i skuteczności ich działania. W tych znakach świat pozna Jezusa.
Wzajemność
Uczymy się i dzisiaj wzajemnej miłości. Na pierwszym miejscu jest akceptacja każdego bliźniego w parafii, niezależnie od tego, czy to wierzący, czy niewierzący, uczęszczający do kościoła czy nie. Najpiękniej i najdramatyczniej o tym opowiada Jezus w przypowieściach. Na przykład przypowieść o miłosiernym Samarytaninie piętnuje kapłana i lewitę za niewrażliwość sumienia wobec zranionego i pobitego przy drodze. Przypowieść o dwóch, co weszli do świątyni, gani pysznego faryzeusza, a zaleca pokorną postawę celnika. Jezus nie każe ścinać kąkolu, pozwala mu rosnąć razem z pszenicą aż do żniwa, co jest ważną wskazówką w ocenie dobrych i złych. Jednoznaczna i stanowcza jest przypowieść o sądzie ostatecznym, w której dowiadujemy się o pierwszeństwie czynienia dobra drugiemu człowiekowi. I o tej niezwykłej idei, że Jezus się utożsamia z bliźnim. Co czynimy bliźniemu, to zarazem czynimy Jezusowi.
Jezus bierze w obronę człowieka. Piotrowi, na przykład, nakazuje przebaczyć 77 razy. Nie chce walki, każe schować miecz. Pozwala się uderzyć drugi raz w policzek. Nie pozwala rzucać kamieniami w cudzołożnicę. Współczuje. Łotrowi na krzyżu obiecuje, że dziś będzie w raju. Nieustannie daje przykład, jakim być wobec drugiego, wobec każdego: grzesznego, chorego lub biednego.
Te niektóre słowa i sceny z Ewangelii kształtują moją świadomość i relacje ze świeckimi katolikami. Te relacje i potrzebę wspólnoty z innymi jeszcze głębiej zrozumiałem podczas wykładów ks. prof. Franciszka Blachnickiego na KUL-u w latach siedemdziesiątych, kiedy przedstawiał wizję Trójcy Najświętszej jako wspólnoty Osób – które się miłują i żyją w jedności. Naśladować Boga to tworzyć wspólnotę na wzór wspólnoty Osób w Jedynym Bogu. Zadaniem jest kopiować, odtwarzać i przenosić tę trójjedyną miłość, tę trójjedyną jedność na relacje między ludźmi, także w parafii. Z wiary w Trójcę Najświętszą wyprowadzać rozumienie wspólnoty i jedności oraz moralne zasady życia.
Mam takie (wypracowane przez lata) skrzywienie zawodowe, że patrzę na świeckich jak na potencjalnych uczniów, towarzyszy ewangelizacji. Proszę, nalegam i zdobywam świeckich. Prowadzę dialog. Najpierw z dziećmi i młodzieżą na katechezie parafialnej, potem z dorosłymi. Szukam ludzi do pełnienia określonych funkcji w życiu parafii. Potrzebuję liderów i animatorów, radnych i współorganizatorów. Od dawna mam rady parafialne, grupy i zespoły – niezłe – które jednak wymagają odnowy i zmian. Dlaczego? Bo wszystko się zmienia w świecie i w Kościele. Kościół i parafia reformują się w duchu Soboru Watykańskiego II. Według mnie za wolno przychodzą nowe decyzje i brakuje planu reformowania, określenia etapów wdrażania tego, co postanowiono, a także brakuje kontroli kościelnej (np. nie ma decyzji o Komunii na rękę, o możliwości przygotowania diakonów żonatych, o formacji ministrantek, co świadczy o niechęci wobec świeckich, natomiast istnieje tendencja do pomnażania i rozbudowywania tego, co księżowskie – rośnie więc liczba kapituł, kanoników, uroczystości, rocznic czy jubileuszy).
Co w mojej parafii świadczy o bliskich relacjach świeckich z księdzem?
Po 10 latach religii w szkole mam 8 wykształconych katechetek (5 katechizuje poza parafią), z którymi się spotykam i organizuję zebrania. W parafii jest 9 nadzwyczajnych świeckich szafarzy Eucharystii, z którymi współpracuję na co dzień. Bliskie mi są osoby z Ruchu „Światło-Życie” („Kościół Domowy” i kilkanaście osób w oazie młodzieżowej) bardzo aktywne w parafii. Działa „Caritas” i Polski Komitet Pomocy Społecznej z zarządem, kontem i sprawozdawczością – ok. 30 osób. Istnieje Akcja Katolicka – ok. 16 osób (z zarządem wg statutów). Emeryci są zrzeszeni w Klubie Symeona i Anny (ok. 25-30 osób) i spotykają się w domu katechetycznym i organizują wspólne wyjazdy. W soboty czynna jest świetlica parafialna. Od 20 lat organizujemy podczas wakacji darmowe obozy pod namiotami. Zabieramy tyle dzieci, ile pragnie z nami jechać (w zeszłym roku ok. 140 osób), co wymaga oczywiście udziału katechetek, nauczycieli, pielęgniarek i rodziców. Organizujemy całodobowe rekolekcje szkolne (dla gimnazjum i młodzieży) oraz różnorakie zimowiska (dla oazy, ministrantów). Zawsze potrzebni są wówczas inni z parafii do grania, do prowadzenia zajęć, opieki, przyrządzania posiłków.
Bierzmowanie przygotowujemy od lat w grupkach rejonowych, które prowadzą wybrani spośród młodzieży przeszkoleni animatorzy, także rodzice, którzy pozwalają, aby w ich mieszkaniu młodzież mogła się spotkać. W każdy piątek (poza wakacjami i feriami) organizowany jest katechumenat parafialny dla tych, którzy przygotowują się do sakramentu małżeństwa czy do uroczystości chrztu dziecka. Ponad 20 osób należy do Duchowej Adopcji Dziecka Poczętego. Każda z grup spotyka się, rozmawia, dyskutuje, modli się, ogląda filmy, dokształca. Świeccy są sobie bliscy i są blisko z księdzem. Spotykamy się często przy kawie, w rodzinnym gronie. Praca wokół pomysłu to dla nas test na samodzielność i zespołowość.
Ważną sprawą są dyżury liturgiczne osób z poszczególnych wiosek, które tworzą ekipę służby liturgicznej: przygotowują czytania (nieraz dopiero tutaj po raz pierwszy czytają Pismo św.), śpiewają psalmy, alleluja, redagują modlitwę powszechną, uczą się przynoszenia darów ofiarnych. W ten sposób świeccy uczestniczą w Eucharystii we wszystkie niedziele i święta w ciągu roku, a także w dni powszednie. To jest wtajemniczanie przez uczestnictwo. Na co tylko zezwalają przepisy liturgiczne – to spełniają świeccy. W poszczególnych wioskach są też rejonowi opiekunowie charytatywni, na których barkach spoczywają takie zadania, jak pomoc potrzebującym, rozdawanie opłatków, świec wigilijnych itp.
Trudności ze świeckimi? Owszem, są i trudności. Jedni słabną, rezygnują, ale przychodzą drudzy – nowi, młodzi. Jak ich przygotować? Ile lat musiałem się natrudzić, aby stopniowo wybrać, wysłać na studium i powiększać liczbę świeckich szafarzy Eucharystii? Mówiono mi, żeby nie brać rolników, bo w gnoju pracują. Argumentowałem, że do toalety każdy idzie i używa papieru toaletowego.
Nie sprowadzamy zakonników na rekolekcje, bo chcą sami zbierać ofiary podczas Mszy, gdy tymczasem u nas od 18 lat zajmują się tym tylko świeccy. Uważam, że w centrach diecezjalnych warto utworzyć na stałe kilka studiów dla świeckich, dokąd mógłbym każdego roku, za opłatą, wysłać chętnych parafian. Co roku próbuję wypromować kogoś nowego. Im większa będzie liczba takich wypromowanych świeckich, będzie więcej „małych proboszczów” w parafii. Zespołowe działanie jest skuteczniejsze.
Osobne zagadnienie to współpraca w dekanacie, między parafiami, zwłaszcza w tworzeniu i aktywizowaniu Akcji Katolickiej czy „Caritas”. Mała parafia nie jest zdolna stworzyć wszystkich struktur stowarzyszeń, mogłaby jednak dać dwóch czy trzech dobrych ludzi do międzyparafialnej struktury. Mobilizowanie świeckich przez diecezje jest dobre, ale lepsze – jak sądzę – na poziomie parafialnym i międzyparafialnym.
ks. Franciszek Kamecki
Gruczno
(1,3 tys. mieszkańców)
——————————————————————————–
AGATA
Niczego nie oczekuję
Jestem jedną z tych osób, które od wielu lat zadają sobie pytanie: „Księża i świeccy – razem czy osobno?” Problem jest bardzo trudny.
Kim jestem? Skończyłam trzy uczelnie katolickie (oprócz świeckiej, dającej mi zawód), z ostatecznym „dr” przed nazwiskiem. Po prostu pasjonuje mnie teologia, zwłaszcza życia wewnętrznego.
Uczyłam się i jednocześnie pracowałam, co nie było łatwe. Niemniej, jeżeli kogoś interesuje jakaś dziedzina, wtedy nie ma przeszkód i nie żałuje się sił, których nie miałam zbyt wiele ze względu na różne choroby. Z tego powodu musiałam zrezygnować z pracy zawodowej. Mam więc sporo czasu, chociaż gdyby policzyć godziny poświęcone pracy w różnych kościołach, przede wszystkim parafialnym, wyszłoby, że pracuję przynajmniej na pół etatu.
Nie założyłam rodziny świadomie, gdyż chciałam służyć Panu Bogu w Kościele. I robię to bezinteresownie od 34 lat. Pomagałam kapłanom w organizowaniu różnych grup. Pracowałam kilka lat w duszpasterstwie akademickim. Jako architekt urządzałam w piwnicznych ruinach kaplicę i salę spotkań dla młodzieży. Było projektowanie i wykonywanie grobów wielkanocnych, szopek bożonarodzeniowych, różnych dekoracji na uroczystości kościelne, okolicznościowych wystaw. Zajmowałam się gablotkami kościelnymi, wykonywaniem różnych napisów, plakatów, gazetek, układaniem kwiatów. Pomagałam także dużo w pracy charytatywnej.To były twórcze zajęcia i mimo dużego zmęczenia oddawałam się im chętnie.
Przyszedł jednak czas, że jakoś się to wszystko urwało. Była w tym duża wina współpracujących w mojej parafii kapłanów. Znaleźli się inni, którzy przejęli moją pracę, zwłaszcza młodzież, którą w ten sposób starano się wciągnąć w życie parafialne. Dla mnie pozostały nudne zajęcia kancelaryjne i prace, których nikt w parafii nie chciał już wykonywać. Po prostu jestem do dyspozycji swojego proboszcza. To, co robię, nie ma nic wspólnego z moją wieloletnią nauką teologii. Czasem zastępowałam księdza, prowadząc za niego lekcje religii, ale zdarzało się to rzadko. To śmieszne, jednak porównując się z kapłanami pracującymi w mojej parafii, jestem jedną z osób mających najwyższe kwalifikacje teologiczne. I mimo to nie wiadomo, co ze mną robić. Wszelkie inicjatywy, które zgłaszam swojemu proboszczowi, spotykają się z negatywną odpowiedzią.
Niestety, nadal w parafiach dominuje przekonanie, że księża to ci, którzy mają pouczać swoich wiernych. Świecki ma słuchać i uczestniczyć w różnych nabożeństwach. Ze mną nie mają dużego problemu, gdyż uczestniczę w codziennej Eucharystii.
Jestem cząstką Kościoła.
I tu zaczyna się kolejny problem. Księża chętnie korzystają z pomocy świeckich, ale nie bardzo chcą pomóc tym osobom od strony duchowej. Kierownictwo duchowe jest czymś niemodnym i niepotrzebnie angażującym czas kapłana. Parafia to duszpasterstwo masowe. Szczególnie atrakcyjne jest zdobywanie dusz wielkich grzeszników. Biedny ten, kto pragnie czegoś więcej, choćby stałego spowiednika. Mój spowiednik po kilku miesiącach „zajmowania się” moją duszą, odmówił mi spowiedzi, nie podając żadnego powodu takiego postępowania. W tej chwili nie mam kontaktu z żadnym kapłanem w swojej parafii. Wszystko sprowadza się do powiedzenia „Szczęść Boże!” spotkanemu księdzu, ale i to zdarza się rzadko. Kapłana widzi się głównie przy ołtarzu.
Księża często nie mają świadomości, że warto poświęcić trochę czasu osobie zaangażowanej w życie parafii, choćby dlatego, że może ona później zająć się sprawami, których nie będzie musiał wykonywać kapłan.
Nigdy nie przeżyłam faktu, że „Kościół to my”. Tak naprawdę, moja osoba nie interesuje żadnego z duszpasterzy parafialnych. Z trudem wymusiłam przyjście kapłana, gdy po operacji musiałam leżeć w łóżku (nie chodziło o sakramenty święte, ale o zwykłą rozmowę). Trzeba dodać, że mieszkam zupełnie sama.
Moja wieloletnia praca w Kościele wynika z potrzeby głębszego uczestnictwa w życiu Kościoła. Czuję się świadomym i odpowiedzialnym Jego członkiem i uważam, że jest to rzecz zupełnie normalna. Jestem cząstką Kościoła, a jego sprawy są także moimi.
Były chwile, gdy moja praca była ceniona, kiedy jakiś kapłan miał czas, aby ze mną trochę porozmawiać. Przyznano mi lepsze miejsca na spotkaniach z Ojcem Świętym podczas jego pielgrzymek do Ojczyzny. Dwa razy mogłam nawet przyjąć Komunię Świętą z rąk Papieża. Ale to było dawno.
Niestety, obecnie więcej jest chwil trudnych i przykrych. Mogę powiedzieć, że niektórzy kapłani, spotykani na mojej drodze, byli powodem wielu moich cierpień. Bywałam ofiarą plotek, obmów i to zarówno wobec proboszcza, jak i świeckich. Każda próba wyjaśnienia sprawy, a przede wszystkim zlikwidowania konfliktu, kończyła się odmową kontaktu. A później bardzo trudno jest uczestniczyć we Mszy świętej odprawianej przez kapłana, który się do mnie nie odzywa czy na mój widok przechodzi na drugą stronę ulicy.
Przykra była dla mnie sytuacja, kiedy dowiedziałam się, że – według jednego z kapłanów – jestem chora psychicznie, ponieważ zbyt wiele czasu poświęcam na modlitwę.
Można owocnie współpracować jedynie z kapłanami, którzy potrafią zauważyć drugiego człowieka. Na to nie potrzeba wiele czasu. Najgorsza jest sytuacja, gdy świecki czuje się tak, jakby był ławką w kościele. Świecki nie powinien czuć się samotny. Księża powinni uszanować indywidualne zainteresowania poszczególnych wiernych. Nie każdemu odpowiada duchowość danego ruchu czy grupy znajdującej się w parafii. Proboszcz cieszy się ich liczbą, ale nie potrafi im zapewnić odpowiedniej formacji duchowej. Ich członkami są najczęściej panie „w sile wieku” lub staruszki. Często dochodzi do różnych konfliktów między nimi, co nie jest zjawiskiem budującym dla reszty parafii.
Poważniejszą sprawą, wynikającą z braku odpowiedniej opieki kapłana, jest wprowadzanie do modlitw, prowadzonych głośno w kościele (np. rozważania różańcowe) często po prostu pełne błędów teologicznych. Każdy, klęcząc przed ołtarzem, może mówić i czytać, co chce. Oby tylko odbywało się to w czasie wyznaczonym dla danej grupy. Księża nie mają czasu sprawdzać treści, którymi karmi się wiernych w parafii.
Osobno zamiast blisko
Sporo w życiu parafii jest działań pozorowanych. Widać to wyraźnie podczas wizytacji parafialnej: każda grupa czy zespół świeckich ma przydzielonego, prawdę mówiąc, fikcyjnego opiekuna, który najczęściej nie chce mieć z tym wszystkim nic wspólnego.
Nie szukam w parafii uznania za swoją pracę czy podziękowania, gdyż jest to także moja parafia, a nie tylko proboszcza. Szukam jednak pomocy duchowej, zwłaszcza w chwilach trudnych, gdy cierpienie dociśnie moje ciało i duszę. Wiadomo, że w drodze do Pana Boga jest tak wiele różnych problemów i udręk wewnętrznych.
Dlaczego duszpasterz mojej parafii ma być osobą mi obcą. Chciałabym, żeby był kimś bliskim. Powinien być odpowiedzialny za moje życie wewnętrzne, a ja powinnam wspierać go swoją modlitwą i ofiarą. Bardzo ważna jest życzliwość kapłana wobec swoich parafian. Tutaj niestety można zauważyć wiele braków.
Na pytanie: „Księża i świeccy – razem czy osobno?” moje doświadczenie podpowiada mi odpowiedź: rzeczywistość jest taka, że kapłani i świeccy żyją i działają osobno. Postanowiłam niczego nie oczekiwać od swoich duszpasterzy, tylko pomagać im zarówno pracą, jak i modlitwą. Modlitwa za kapłanów stała się zasadniczym nurtem mojego życia wewnętrznego i poświęcam na nią wiele codziennego czasu.
Były chwile, gdy chciałam uciec ze swojej parafii. Na szczęście kryzys mijał. Chodziłam wtedy do innych kościołów. Wróciłam do swojego, nie oczekując już niczego. Trzeba się zdobyć na trochę więcej pokory, nie dziwić się, gdy dany kapłan zachowuje się tak, jak nie powinien, i służyć. Służyć Bogu, nie ludziom. Wtedy uniknie się wielu rozczarowań.
Agata
duże miasto wojewódzkie
——————————————————————————–
ŁUKASZ PISKORSKI
Miejmy wiele cierpliwości
Długo się zastanawiałem, czy w ogóle warto brać udział w tego typu ankiecie. Słabą mam wiarę w ich sensowność, bo odnoszę wrażenie, że ci, do których te wypowiedzi są kierowane, ich nie czytają, a jeśli już to robią, to nie wyciągają z nich żadnych wniosków. Któż zresztą chce słuchać krytyki? Mądra Ewangelia mówi o belce, której nie dostrzegamy we własnym oku, a widzimy drzazgę w oku cudzym. Jakie to życiowe! Pamiętam z czasów studiów, że tylko jeden profesor na zakończenie zajęć w swoim zakładzie rozdał do wypełnienia ankietę z prośbą o ocenę jego i jego współpracowników – był to, w powszechnym mniemaniu, najlepszy z wykładowców i taki sam był kierowany przez niego zakład. Inni profesorowie nie odważali się na takie eksperymenty, choć oczywiście opinie studentów nie miały formalnie żadnego znaczenia. Nie spotkałem niestety żadnego duchownego, który by pytał wiernych, co sądzą o jego kazaniu, katechezie, sprawowanej liturgii. No, ale może jednak lektura takiej ankiety komuś da do myślenia.
Posiłkując się pytaniami sformułowanymi przez Redakcję, mogę powiedzieć, że doświadczyłem „Kościoła jako my” w czasie aktywnego kilkuletniego uczestnictwa w duszpasterstwie akademickim. „Przeżyłem” tam czterech duszpasterzy (zakonników – często przerzucanych do innych parafii), którzy byli wyjątkowo sensowni i otwarci, nie uciekali od pytań i – co najważniejsze – uczyli się wraz z nami życia. Pamiętam narzekania jednego z nich na nasz niski poziom (pewnie nie był za wysoki!): że tego nie zrobiliśmy, a tamtego nie przeczytaliśmy, a na tym spotkaniu było nas niewielu, a to, a tamto. Po pierwszej „kolędzie” w akademikach wyznał, że nie wiedział, iż tak wygląda życie! I od tej pory nie zgłaszał już pretensji.
Dialogowo i …niedialogowo
Zapewne daleko nam było (w moim przypadku wciąż tak jest!) do świętości, ale nie żyliśmy na bezludnej wyspie – czymś chyba jednak różniliśmy się, jako duszpasterstwo akademickie, od innej braci studenckiej. W tamtych czasach – dla przykładu – studenci masowo uczestniczyli w rajdach. Tylko grupa duszpasterstwa wracała z nich trzeźwa, wyraźnie odbiegając w tym od reszty towarzystwa1. Nasz duszpasterz docenił to, a uwagi, że „kazanie to Ci coś specjalnie nie wyszło”, i prośby o wytłumaczenie jego sensu przyjmował z pokorą, i to z takim skutkiem, że następne było na temat, a zdarzało się, że zaganiał nas do modnych wówczas w duszpasterstwach homilii dialogowanych.
W tamtym czasie – a było to ze dwadzieścia lat temu („o roku ów, kto cię pamięta w naszym kraju?”) – wyraźnie czułem, że coś ode mnie zależy w moim Kościele. Lata mijały, żeniliśmy się i na świat przychodziły nasze dzieci. Zaangażowanie z tamtych czasów wyraźnie osłabło, na co złożyły się: brak czasu, spowodowany przyziemnym zdobywaniem mieszkań i chleba powszedniego (no, może z masłem!), zmiana (błogosławiona po stokroć!) ustroju i związane z nią nowe pola aktywności oraz – niestety – zmiana nastawienia do inteligencji w szczególności i laikatu w ogóle w Kościele.
Zdumiony byłem, że „Tygodnik Powszechny”, na którym religijnie się wychowałem, spotkał kościelny ostracyzm, który był (jest?) popierany przez biskupów, co słyszałem na własne uszy – zamurowało mnie! Chęć angażowania się gwałtownie zmalała. Na spotkaniach różnych grup duszpasterskich temat polityki i „tych żydów, masonów.”, niestety, zawsze wypływał. Samotne udowadnianie, że Mazowiecki to naprawdę mąż stanu, o jakim nawet nie śniliśmy, a Unia Europejska to nie moce piekielne – zniechęcało do angażowania się w życie parafii. Ale sprowadzanie świeckich „do parteru” tyczy często spraw dużo bardziej przyziemnych. Kiedyś starłem się z proboszczem w sprawie ustawienia dodatkowych kwiatów w kościele z okazji Pierwszej Komunii (według proboszcza zakłócały charakter wystroju – zarzut, proszę mi wierzyć, absurdalny). Ale to jeszcze nic. W sąsiedniej parafii Msza pierwszokomunijna musiała być o siódmej rano, chociaż nic nie stało na przeszkodzie, aby odprawić ją o dziewiątej, o co prosili rodzice. Po takich „kawałkach” (na wołowej skórze by się nie zmieściły, niestety!) zaniechałem angażowania się i cierpliwie czekam na zapowiadaną kadencyjność proboszczów – ale czy doczekam?
Drobiazgowość niektórych księży doprowadzać może do frustracji. Kiedyś proboszcz mojej parafii żachnął się na mnie, że witając biskupa, nie zacząłem od „ekscelencji”, „drogiego arcypasterza”, „najdostojniejszego gościa”, „ukochanego ojca archidiecezji”, a posłużyłem się zwykłym „księże biskupie”. Z tego wszystkiego taki dla mnie pożytek, że teraz nie muszę już nikogo witać, a zawsze uważałem i uważam to za kompletnie niedzisiejszy, barokowy zbytek.
Czekam też cierpliwie na czas, kiedy bierzmowanie nie będzie odbywać się hurtem dla wszystkich, a tylko dla tych, którzy tego rzeczywiście chcą W jednej z parafii, po naukach przygotowujących młodzież do bierzmowania, musiała interweniować policja (można by zapytać, czym ta świątynia różniła się od stadionu piłkarskiego?)
Jesteśmy Kościołem
Są oczywiście księża, którzy chcą współpracować z laikatem, i świeccy, którzy też tego chcą – czyli ci nieliczni i w jednej, i w drugiej grupie, którzy mają poczucie, że „Kościół to my”, choć do „podejrzanego” ruchu austriacko-niemieckiego o podobnej nazwie nam daleko. (Może oni – Niemcy, Austriacy i inni, którzy tworzą ów ruch „Jesteśmy Kościołem”, nie są całkiem „słuszni”, ale na pewno nie są obojętni; może przejęli się tym apokaliptycznym zdaniem: Znam twoje czyny, że ani zimny, ani gorący nie jesteś. Obyś był zimny albo gorący!).
Współpraca między duchownymi i świeckimi jest możliwa. Można – dla przykładu – skutecznie podpowiedzieć księżom, że w dzisiejszych czasach ręcznie wypisywane slajdy (nic nie żartuję – sam widziałem!) z tekstami pieśni to archaizm, a świecki mógłby wszystko wykonać na komputerze. (Na tłumaczenie, że teksty typu: A kiedy Ojciec rozgniewany siecze, szczęśliwy kto się do Matki uciecze – są teologicznie wątpliwe i można by o nich śmiało zapomnieć – nie zdobyłem się). Można pomóc w opracowaniu statutu szkoły katolickiej, jej regulaminu i programu wychowawczego – ku przyjemnemu zaskoczeniu opracowanie zostało wykorzystane. Można podpowiedzieć, jak zorganizować nabożeństwo dla grupy, bagatela, kilkuset młodych ludzi.
Czego oczekiwałbym od księży (zwłaszcza od proboszcza)? Nie bądźcie drobiazgowi! Jak się świecki lektor pomyli czy zająknie, to naprawdę nie grozi to końcem świata. Miejcie minimum zaufania do świeckich! Na te 20 proc. chodzących w Waszych parafiach regularnie do kościoła, jest zawsze kilka osób rozgarniętych, odpowiedzialnych i chcących coś zrobić – nie krępujcie ich. Nawet jeśli robią niekoniecznie po Waszej myśli – może jednak robią dobrze? Niech Wasza praca nie polega na akcyjności! Długo szara rzeczywistość parafialna się ciągnie? To rach, ciach! – nocne czuwanie. Albo nowenna do Matki Boskiej (z nocnym czuwaniem, a jakże!), albo do Miłosierdzia Bożego (też z nocnym czuwaniem). Będziemy wydawać gazetkę parafialną – pięknie, ale niech się nie kończy na jednym numerze i niech będzie to gazetka o czymś, a nie tylko list o wsparcie modlitewne i materialne kolejnego remontu, malowania, wystroju.
Czego oczekiwałbym od świeckich? Pamiętajmy: księża też ludzie! Też czasem się do kazania nie przygotują (zawsze jesteśmy do pracy dobrze przygotowani?). Mają kiepskie dni i mają wady, jak my wszyscy. Umiejmy wybaczać naszym księżom.
Nie czekajmy na ich inicjatywę. Podejrzewam, że wiele ich pomysłów spala na panewce, bo świeccy oczywiście proboszczowi przyklasną i. na tym koniec! Po paru takich doświadczeniach każdy ma dość proszenia i obie strony żyją w poczuciu niespełnienia i pretensji do tych drugich.
Miejmy wiele cierpliwości! Zanim zaniknie sztuczny „kult” osoby duchownej (pewnie niektórym księżom miły i pochlebiający, a świeckim wygodny), jeszcze dużo wody upłynie, ale woda ta płynie w dobrym kierunku. Ten kult jest w Polsce znacznie większy niż w Niemczech czy Włoszech, ale będąc przed trzema laty w Sankt Petersburgu w cerkwi prawosławnej, widziałem jak pięćdziesięcioletnia na oko kobieta uniżenie całowała w rękę najwyżej trzydziestoletniego księdza prawosławnego! I jeszcze ten jego naturalny gest podawania dłoni do ucałowania! Podróżujmy – podróże kształcą!
Łukasz Piskorski
Szczecin
——————————————————————————–
KS. RAJMUND PONCZEK
Jegomość i parafianie
Taki świat – świat jegomościa i parafian – istnieje.
Jegomość przechodzi obok bielejących łanów zbóż. Zbliża się czas żniw. Co jakiś czas spotyka parafian. Ani oni, ani on nie przechodzą obok siebie obojętnie. Proste słowa pozdrowienia: „Szczęść Boże”, nawiązanie rozmowy, może banalnie brzmiące, ale „mówiące” o zainteresowaniu, zdradzające tę niewidzialną nić relacji i przynależności do wspólnoty.
Istnieje świat, w którym ocalone zostało porozumienie, w którym jest bliskość, zaufanie i zarazem autorytet, świat, w którym istnieje identyfikacja księdza i parafian ze swoją parafią. Żywa wiara, która każe dzwonić po karetkę pogotowia i jednocześnie po księdza, prosić do brata, który umiera na zawał serca na swoim polu, nad stawem, przy traktorze.
Jegomość mówi szczerze: lubię swoich parafian, to dobre środowisko. Mówi w rozmowach prywatnych i publicznie, w ogłoszeniach parafialnych czyni to nie dla taniego pochlebstwa. Głosi, co myśli: z wami chcę być, pracować do końca życia. Nie szuka kariery, choć jest posłuszny biskupowi i nie wie, czy będzie tu do końca życia.
Ksiądz dziekan w czasie przekazania parafii nowemu proboszczowi powiedział: „Witamy jegomościa w parafii”. A proboszcz pomyślał: „Więc jestem jegomościem!”
Spróbujemy podjąć się remontu następnego zabytkowego ołtarza – mówi na spotkaniach, najpierw z Radą Parafialną, potem z Żywym Różańcem, Akcją Katolicką, Grupą Biblijną (młodzieżową). I widzi radość w oczach, bo kościół ma być piękny, równie piękny jak domy, ogrody, trawniki, piękniejszy niż one, dom wspólnoty, dom Boga naszych ojców, praojców, święta przestrzeń. Wie, jak szybko ubożeją jego parafianie-rolnicy. Pięć lat temu za tonę pszenicy po żniwach otrzymali 600 zł. W ubiegłym roku 430 zł. A inflacja była wciąż dwucyfrowa. Paliwa, którego potrzeba całe beczki, zdrożało, podobnie środki ochrony roślin. A mimo to jest akceptacja dla inspiracji jegomościa, bo to nasz kościół, ma 700 lat. Ojcowie nasi go zbudowali. My chcemy i potrafimy go utrzymać.
Jaki to świat? – zrozumiał po miesiącu pobytu w parafii, kiedy pewna kobieta przyszła do biura zamówić intencję mszalną. Zapytał: „Pani długo mieszka w parafii?” W odpowiedzi usłyszał: „Niedługo, dopiero dwadzieścia sześć lat”. Z początku nie pojął tych słów. Wieczorem siedział i myślał: jeżeli dwadzieścia sześć lat to niedługo, to ile lat trzeba tu żyć, aby stwierdzić: mieszkam tu długo. Tak myślał, mając przed oczyma 10 tys. parafian z poprzedniej parafii. Widział każdego wieczoru tysiące zapalających się świateł w oknach, za którymi wszyscy to „nowi” – pierwsze, niekiedy drugie pokolenie. Mieli swoje „M”. Nie mieli swojego drzewa, swojego stawu, co najwyżej pieska – jak mawiali – dla obrony albo, z braku przyjaciół, do głaskania.
Długo mieszkać – to znaczy żyć na ojcowiźnie, po dziadach, pradziadach, mieć na środku podwórza lipę albo dąb, żyć obok sąsiadów, znać ich zalety i wady, znać dobrze wszystkie drogi, także te poprzez miedzę, mieć opodal rodzinę, kuzynów. W tym samym kościele być ochrzczonym, przyjąć sakrament Pierwszej Komunii Świętej, bierzmowanie, brać ślub, mieć groby dziadków, czasami już rodziców czy dziecka na cmentarzu okalającym kościółek. Mieć świat uporządkowany, utwierdzony na solidnym fundamencie. A kościół jest gotycki, zbudowany z kamienia polnego na wzgórzu. Tu ziemia co roku, jak mawiają, rodzi kamienie. Trzeba je zbierać. Z takich kamieni ojcowie zbudowali kościół.
Kto chce doświadczyć siły małej Ojczyzny, niech tu zamieszka. Jakiś czas będzie obcy. Musi być cierpliwy. Parafia, wspólna wiara, pomoże przełamać barierę obcości. Każdy zostanie zaakceptowany, kiedy będzie już miał swoje miejsce w kościele, kiedy będzie potrafił zaśpiewać kilkanaście zwrotek pieśni eucharystycznej w czasie procesji Bożego Ciała. Nie odczuje oddalenia od świata, to „nie tu gapy zawracają”. Tu tętni życie
To czerstwy świat ludzi wsi o twarzach ogorzałych od słońca, wiatru i wysiłku, wyrażających swoje myśli i opinie dosadnie, bez zbytniego cyzelowania słów. Ale zaczekaj tylko. Spójrz. Na plebanii, u jegomościa, w pokoju stołowym, zawsze bukiet świeżych kwiatów. Przychodzi kobieta i mówi: „Księże, przyniosłam kwiaty do kościoła i te dla księdza. Niech długo postoją” – dodaje na odchodnym. Jegomość zerka przez okno plebanii, wychodzące na cmentarz. Starsza kobieta niesie jeszcze jeden bukiet. Kwiaty przyniosła dla dwóch proboszczów. Drugi bukiet wkłada do flakonu stojącego na grobie poprzednika. Łza kręci się w oku. W tym roku okrągła rocznica – minęło 65 lat od jego śmierci. Taka jest logika upływającego tu czasu. 26 lat to niewiele. 65 – nie zamazuje pamięci o poprzednich proboszczach. Żyje w świecie, gdzie więzi są trwałe. Warto je budować. Świat bezinteresownej odpowiedzialności za kościół i swego proboszcza. W parafii kwiatów się nie kupuje. Nie najmuje się sprzątaczki. Panie społecznie utrzymują kościół w porządku. Godny świat. Pracują ciężko. Lubią, aby dostrzec to, podziękować, pochwalić nawet po imieniu. To świat, który nie zna anonimowości.
Co mam robić? – pytał siebie na początku, gdy przybył ze świeżym dekretem biskupa. Pokazać, że są szczęśliwi w tych nieszczęśliwych czasach, pokazać, dlaczego są szczęśliwi, wskazywać na ich zaludnione domy, na miłość, nadzieję, choć wielu próbuje ją im zabrać. Podpowiada, że mogą być silni w oceanie sfrustrowanych i wydrążonych ludzi.
Co mamy robić – pyta swoich parafian, pełnych energii i pragnących cieszyć się życiem, rady i grupy, pyta siedemsetletnie kamienie kościoła, pyta o wczoraj, dziś i o jutro, pyta groby znajdujące się wokół kościoła, szepczące żywą historię, przechowujące testament przodków.
Jegomość – ksiądz łagodny i wymagający. Łagodność otrzymał w darze, ten jeden talent z przypowieści. Stawiać wymagania uczył się przez lata kapłaństwa. Pamięta, jak starał się delikatnie mówić o trudnych sprawach młodzieży na katechezie, choćby o spowiedzi. Jako młody ksiądz nie umiał wzywać. Nauczył się tego. Nie odbierał wolnego wyboru. Nie ingerował w osobiste decyzje. Wymagania w kościele noszą zawsze biblijne zabarwienie – „jeśli chcesz”. Ważne, ażeby dopowiedzieć wprost: Jeśli chcesz i przyjmujesz miłość Jezusa, idź do spowiedzi, idź na niedzielną Mszę świętą., do chorego, do sąsiada, z którym od tygodnia nie zamieniłeś słowa.
Ewangelia i radość powszedniego dnia
Jegomość domyśla się, że sam musi odkrywać Ewangelię i przekładać ją na radość powszedniego dnia. Musi być radosny, niosący pokój, ufający. Przecież zbawienie się dokonało w Jezusie Chrystusie, którego głosi i wyznaje. Sam przekonany, pociągnie swoich parafian, aby przyjęli zbawienie i radość, i pokój.
Pielgrzymki. Tu wszyscy lubią pielgrzymki. Gdy w niedzielę ogłasza pielgrzymkę na Kalwarię do Wejherowa, po drugiej Mszy świętej lista jest już zamknięta. Tak jest z każdą następną pielgrzymką do kolejnego sanktuarium. Czy jest to czwarta, piąta czy szósta tego roku. Pielgrzymka – to modlitwa, śpiew, wysiłek. Można się wymodlić! Nie pokazuje Kalwarii jako jeszcze jednego ciekawego miejsca. Idzie kalwaryjskimi dróżkami, rozważania przy wszystkich stacjach (ponad trzydzieści), śpiewa, podaje rękę staruszce, która miała odwagę i wiarę, aby jechać. Wyznała: Trud chcę Bogu ofiarować za mojego męża. Mąż znowu w przyszłym tygodniu dostanie chemię. Potem jegomość przedstawia historię miejsca, podziwia zabytki. Traktuje to zawsze jako dopowiedzenie, w kontekście duchowego doświadczenia.
Jegomość wie, że sam ciągle terminuje w szkole Jezusa, że nie pozjadał wszystkich rozumów, uczy się duszpasterzowania, słuchania parafian, odrzucania ziarna od plew, krytycznego traktowania różnych opinii. Dobrze wie, że są plewy – plotki, domysły, bezkrytyczne powtarzanie nowości zasłyszanych w sklepie. Nie zajmuje się nimi. A jeśli go dopadną, ma siłę ducha i wiarę: prawda was wyzwoli. Nigdy nie polemizuje z plotkami. Czy jako uczeń może być pasterzem? Czy może być przewodnikiem? Tak, z jednym zastrzeżeniem – ma być pierwszym uczniem. Jeżeli będzie w nim pokój Chrystusowy, parafianie będą lgnąć jak do miodu. Siła Bożego ducha jest długodystansową szkołą. Nie boi się obnażenia słabości, małostek, ludzkich przywar. Jegomość wie, skąd bierze się pokój Chrystusowy. Ma w sypialni klęcznik. Nie dla ozdoby, bo tam i bez klęcznika ciasno.
Od święta i na co dzień
Bywa w domach u swoich parafian, świętu