Kiedy przygotowywałem w moim kościele dekorację Grobu Pańskiego, dowiedziałem się o innej, w gdańskim kościele św. Brygidy. Najpierw się żachnąłem, ale później pomyślałem, że to wyraża jakąś część prawdy o nas samych. Ks. Jankowski jest, jaki jest, a ludzi do niego podobnych jest w Polsce wielu – zarówno pośród polityków, publicystów, dziennikarzy, jak i pośród kapłanów czy świeckich chrześcijan.
Gdy jednak w Wielki Czwartek usłyszałem o tej gdańskiej prowokacji, wyobraziłem sobie, że następnego dnia utonie ona w powodzi innych dekoracji w polskich świątyniach, które będą miały wyraźne akcenty związane z wydarzeniem Jedwabnego, ale – wyrażające zadumę i skruchę. Myślałem wręcz, że trudno będzie znaleźć grób, w którym nie będzie takiego akcentu. Niestety, nic o takich dekoracjach nie słyszałem. To wcale nie znaczy, że ich nie było, po prostu ja o takich „grobach” nie słyszałem.
Nie mam zwyczaju komentować własnych dekoracji. Pozostawiam je parafianom do ich osobistej interpretacji. Tym razem jednak sporo osób pytało, co chciałem przez tę dekorację powiedzieć? Nie wszystkie osoby, które ją widziały w naszym kościele parafialnym, wiązały ją z problemem mordu w Jedwabnem. Zapewne wielu ludzi zrozumiało tę oczywistą symbolikę spalonej stodoły i powiązało ten Grób z tamtą stodołą, ale spotkałem się też z kilkoma interpretacjami, które uciekały przed tym znaczeniem. Ktoś wspomniał, że chodzi o Jerozolimę, zgliszcza Jerozolimy. Ktoś inny mówił, że tak naprawdę są to zgliszcza tego, co chcieliśmy zbudować na fundamencie krzyża, a co nam się ciągle jeszcze nie udało. Te i podobne interpretacje są, być może podświadomą, ucieczką od narzucającego się w tym roku wątku Jedwabnego.
Jedną z osób, z którymi rozmawiałem o tej dekoracji, poprosiłem, żeby spojrzała na nią od strony Pana Jezusa. Ona na to: „A gdzie był Pan Jezus, w którym miejscu leżał?” Mówię: „On tam wciąż leży”. Ta osoba nie zauważyła leżącej w zgliszczach figury Chrystusa. Tak się mogło zdarzyć. Dopiero kiedy człowiek zatrzymał się na dłużej i zaczął się przypatrywać, rozmyślać, modlić się – mógł zobaczyć w tych zgliszczach twarz Chrystusa. Podobnie – jeśli zatrzymać się naprawdę po chrześcijańsku nad wydarzeniem Jedwabnego, nie sposób nie zauważyć tam Chrystusa. Możemy mieć problem z odkryciem, gdzie jest ten Chrystus; może się pojawić znany żydowski problem „Boga tam nie było, bo gdyby był, toby się to nie mogło wydarzyć”. Ale skoro my w naszej wierze i w naszej teologii odrzucamy możliwość istnienia wydarzeń dziejących się bez Boga, to musimy Go znaleźć. I wtedy trzeba zacząć grzebać w tych zgliszczach, żeby Go zobaczyć.
„Tam było dużo dzieci”.
Chciałbym wierzyć, że były tego typu dekoracje w niektórych kościołach, ale boję się zarazem, że ludzie mogli przejść obok nich, powierzchownie rzucić okiem i nie zajrzeć głębiej. Tak też bardzo wielu przechodzi obok wydarzenia Jedwabnego, mówiąc: „Nie wiem, jak to było naprawdę, co na to historycy; ta sprawa nie jest jeszcze zamknięta; nie wiadomo, ilu tam było Żydów; jakie były powody; nie wiadomo ilu było Niemców, ilu Polaków.”. Natomiast jeśli ktoś zatrzyma się nad tym wydarzeniem i zacznie się wpatrywać – tak jak przy tej dekoracji – raptem coś zaczyna się w człowieku dziać.
Osobiście starałem się śledzić artykuły w prasie na temat zbrodni w Jedwabnem. W pewnym momencie było tego tak wiele, że zacząłem się w tym wszystkim gubić. Są przecież tak sprzeczne interpretacje tego wydarzenia. Bardzo przeżyłem film Agnieszki Arnold „Sąsiedzi”. W mojej pamięci zapisała się wypowiedź kobiety, która zdawała się przeczyć wersji Grossa. Mówiła ona, że była w środku stodoły po tragedii, że tam nie było 1600 ludzi, co najwyżej 600. Ale pada z jej ust zdanie o niezwykłej dla mnie mocy: „Ale tam było dużo dzieci”. Obraz dzieci zaduszonych czy spalonych w tej stodole był w niej na tyle mocny, że musiała o tym powiedzieć, choć wcześniej zdawała się pomniejszać znaczenie zbrodni.
Myślę, że warto, aby to zdanie mogli dobrze usłyszeć ci, którzy próbują niejako usprawiedliwiać to, co się zdarzyło w lipcu 1941 roku w Jedwabnem. Bo nawet gdybyśmy znaleźli tysiąc dowodów na to, że wszyscy żydowscy mężczyźni z Jedwabnego byli kolaborantami i zdrajcami; gdybyśmy znaleźli dowody, że wszystkie tamtejsze żydowskie kobiety przygotowywały listy Polaków na zsyłkę; że wszyscy żydowscy starcy mieli za sobą jakąś przeszłość kryminalną – to wystarczy to jedno zdanie i już mamy powód, żebyśmy jako katolicy i Polacy uklękli i powiedzieli: „Wybaczcie nam tę zbrodnię”. Nawet gdyby tam było tylko jedno dziecko, ale „tam było dużo dzieci”.
„Wybaczcie”
W dekoracji Grobu Pańskiego jest napis „Wybaczcie” umieszczony pod monstrancją. Uważam, że nawet gdyby w jedwabieńskiej stodole było tylko jedno dziecko, to już byłby powód ku temu, żeby przedstawiciele państwa i Kościoła pojechali do Jedwabnego i powiedzieli, bez żadnych warunków wstępnych: „Prosimy was, ludzi, potomków, kuzynów, ziomków tych, którzy tutaj zginęli, i Boga o przebaczenie”. Nie wystarczy tylko przeproszenie Pana Boga, bo tu są skrzywdzeni ludzie. Każdy grzech, który uderza w drugiego człowieka, jest grzechem przeciwko Bogu, ale nie można zastąpić pojednania z drugim człowiekiem prośbą o wybaczenie skierowaną tylko do Boga. „Idź, pojednaj się z bratem swoim, a później przynieś swój dar przed ołtarz” – mówi nam Jezus w Ewangelii.
W przypadku zbrodni w Jedwabnem mamy sytuację z moralnego punktu widzenia jednoznaczną dla nas jako chrześcijan. Nie mówię, że jest ona jednoznaczna dla historyków, prawników, socjologów – bo ci się jeszcze długo będą spierać. W polskiej dyskusji o Jedwabnem razi mnie jednak to, że niektórzy są w stanie mnożyć Niemców w Jedwabnem, a z drugiej strony na wszelkie sposoby pomniejszają liczbę i udział Polaków. Ale nawet przy takiej „diabelskiej arytmetyce” zostaje nam, w sposób niepodważalny, grupa Polaków – żeby było wyraźniej, grupa katolików, bo innych w Jedwabnem nie było – którzy mają bezpośredni związek z tą zbrodnią. Wiedząc tyle, nie musimy na nic więcej czekać, tylko powinniśmy przeprosić, a właściwie prosić o przebaczenie. Tak naprawdę bowiem to nie o przeproszenie tutaj chodzi. Można powiedzieć „przepraszam” i szybko odejść, udając, że sprawa jest załatwiona. A tu trzeba prosić o wybaczenie.
Proszę o wybaczenie – to znaczy czekam, aż usłyszę słowo „wybaczam”. Mogę go nie usłyszeć, ale muszę prosić o wybaczenie. Trzeba najpierw na kolanach trwać przed Bogiem, żeby znaleźć w sobie odwagę i siłę, by pójść do drugiego człowieka, prosić go o wybaczenie i być gotowym nawet na to, że usłyszę: „A ja ci nie wybaczam”. Bo skrzywdzony ma prawo tak powiedzieć.
Zbrodnia w Jedwabnem woła do nas dzisiaj: proście o wybaczenie tych, którzy zostali skrzywdzeni, i proście o wybaczenie Boga, którego zawiedliście. Właściwie taką modlitwę prośby o wybaczenie trzeba by przeczytać nie w warszawskim kościele Wszystkich Świętych, a nad mogiłą w Jedwabnem. Te słowa powinny dotrzeć do tych, którzy są tam pochowani. Nie tylko do ich żyjących krewnych, nie tylko do społeczności żydowskiej. Niech te słowa przenikną gdzieś w głąb tej ziemi i niech pozostaną bez odpowiedzi. Bo przecież ta zbrodnia się dokonała, a my chcemy ją zabetonować – tak jak w naszej parafialnej dekoracji, przykryliśmy ją piaskowcem, zrobiliśmy pomnik – i uważamy, że sprawa jest zamknięta, a ona woła gdzieś tam od spodu.
Nie mamy prawa domagać się wzajemności w przeprosinach. Gdy Jan Paweł II niedawno prosił w Atenach prawosławnych o wybaczenie za krzywdy wyrządzone im przez katolików, brak wzajemności był wyraźnie widoczny, lecz w niczym to nie zmieniało postawy Papieża. Ten drugi element nie jest konieczny. On jest bardzo ważny dla historyka, dla prokuratora, ale z punktu widzenia chrześcijanina – jeśli jest wzajemność, to dobrze; jeśli jej nie ma, to świat się nie zawali.
Słowa mogą zmieniać historię
Pomyślałem, że byłoby pięknie, gdyby Ksiądz Prymas powiedział tylko słowa: „prosimy o wybaczenie i wybaczamy”; gdyby nawiązał w ten sposób do słów swego wielkiego poprzednika, kard. Wyszyńskiego, skierowanych do Niemców. Wówczas na Prymasa Tysiąclecia posypały się gromy ze wszystkich stron, ale czas wybronił te słowa. Teraz wystarczyłoby powtórzyć te same słowa – zmieniając szyk, bo dziś, po Jedwabnem, jesteśmy bardziej tymi, którzy proszą o wybaczenie, niż wybaczają, choć pewnie potrzebne jest jedno i drugie.
O wielkości Prymasa Wyszyńskiego świadczy to, że prosił o wybaczenie naród niemiecki, a nie tylko Pana Boga, oraz że potrafił powiedzieć „wybaczamy”, nie domagając się przeprosin Niemców wobec Polaków. Nawet więcej – Prymas Tysiąclecia powiedział „Wybaczamy”, chociaż go nikt o to nie prosił. Nie ma żadnej wcześniejszej oficjalnej niemieckiej prośby o wybaczenie win popełnionych przecież w imieniu państwa niemieckiego. Prymas jako arcybiskup Warszawy każdego dnia spotykał zniszczenia, groby, codziennie widział ludzi kalekich – ofiary zbrodni hitlerowskich, a potrafił zdobyć się – i to nie w swoim imieniu, ale w imieniu Kościoła i w imieniu narodu – na wypowiedzenie wielkich słów zmieniających historię.
3 maja w telewizji publicznej w filmie dokumentalnym przypomniano słowa kard. Stefana Wyszyńskiego, wypowiedziane w jednym ze zwrotnych momentów historii PRL: „Klękam przed wami, pokrzywdzeni i krzywdzący, i całuję wasze nogi”. Niezwykłe słowa. Zdawać by się mogło, że w takim momencie sama sytuacja podpowiada, że trzeba wyraźnie stanąć po którejś stronie. A on pojawia się z takim niezwykle chrześcijańskim sformułowaniem: „Klękam przed wami, pokrzywdzeni i krzywdzący”. Trzeba na to mieć w sobie po prostu moc wiary. Podobnie pełen przebaczenia był powrót Prymasa Wyszyńskiego po okresie uwięzienia. Zdawać by się mogło, że powinna nastąpić jakaś czystka, rozrachunek. Tymczasem on wraca i przebacza wszystkim.
Wołanie zza grobu?
Myślę, że sprawa Jedwabnego to dla nas dzwonek od Boga – nie od Żydów, ale od Pana Boga – żebyśmy sobie uświadomili, że jako polscy katolicy nie musimy wymyślać grzechów w ramach rachunku sumienia. Czasem dzieciom się zdarza, że idą do spowiedzi i wymyślają grzechy, bo im wstyd, że nie mają co powiedzieć. W roku jubileuszowym były pewne próby dokonania rachunku sumienia Kościoła w Polsce. Generalnie jednak niezbyt wyraźnie dostrzegano fakty, za które nasz Kościół powinien prosić o przebaczenie. Gdy w końcu kilka z nich znaleziono i bardzo delikatnie je nazwano, raptem sam Pan Bóg się upomniał: a Jedwabne, a Wąsosz, a Radziłów, a Nieszawa?
Mnie osobiście Pan Bóg pyta także: a Otwock, a Karczew? W Otwocku – Bogu dzięki! – nie było zbrodni Polaków na Żydach, jak w Jedwabnem, ale jest 60 lat niepamięci, amnezji, braku świadomości, że tu, w tym mieście, żyli, cierpieli i umierali Żydzi, wiele tysięcy Żydów. Za to nie warto przepraszać? Czy to nie jest coś, co powinno nas kłuć w sumieniu? Chciałbym pójść kiedyś z moimi parafianami na cmentarz żydowski, choć zdaję sobie sprawę, że są w tej parafii – tak jak w całym naszym kraju i Kościele – ludzie, którzy mają na sprawę Jedwabnego poglądy podobne do ks. Jankowskiego. Wierzę jednak, że z czasem wydarzy się coś, co sprawi, że człowiek będzie musiał dostrzec, iż zabrnął w ślepy zaułek. W Otwocku będzie nam łatwiej, bo nie musimy dźwigać tego ciężaru winy za zbrodnie, a tylko winę za niepamięć. Myślę, że i tu pojawi się problem prośby o przebaczenie za to, że chodziliśmy po śladach tutejszych Żydów, tak jakby ich wcale nie było.
Ktoś napisał, że jednak jako Polacy mamy się za co zawstydzić w dwudziestym stuleciu: spalone i zburzone cerkwie na Chełmszczyźnie, Zaolzie, Żeligowski i Wilno. My jako Polacy nie znamy takiej historii Europy czy naszych sąsiadów, w której byłoby złe słowo o nas. Kiedy jeszcze pracowałem na Białorusi, dzieci z mojej parafii na pytanie, dlaczego główny plac w każdej wiosce i każdym mieście nazywa się „17 września”, odpowiadały: „Bo nasi wtedy wygnali polskich okupantów”. One to mówią jednym tchem, tak w nich to tkwi. Tak jak w nas tkwi to, że Rosjanie wymordowali Polaków w Katyniu. Nie mówi się, że wymordowało NKWD, tylko Rosjanie.
Ktoś powiedział, że to grupka wyrostków i wykolejeńców popełniła zbrodnię w Jedwabnem. W pewnym sensie tak, bo każda zbrodnia jest znakiem tego, że z ludźmi jest coś bardzo nie w porządku. Ale to „coś nie w porządku” było z tymi, którzy należą do nas, do naszej społeczności, do których się przyznajemy i których Kościół nie powinien się wyrzekać. Również dzisiaj nie można się wyrzekać jakiegoś księdza, dyrektora, polityka, publicysty za ich poglądy – to są Polacy i mają prawo tu być. Byłoby łatwiej uznać, że skoro jakiś ksiądz ma antysemickie poglądy, to nie jest księdzem; albo że skoro nie ma w Polsce antysemitów, to ten człowiek, ten ksiądz, ten zakonnik nie jest Polakiem. Ale on jest księdzem, jest Polakiem. Polakami są jednocześnie i pan Edward Moskal, i pan Jan Nowak-Jeziorański – bez względu na to, co o sobie mówią i jak my ich postrzegamy.
Trzeba natomiast, by w obliczu pewnych wydarzeń, wypowiedzi czy oskarżeń, Kościół wyraźniej zajmował chrześcijańskie stanowisko. Patrząc na życie przez pryzmat Ewangelii, trzeba jasno powiedzieć, że to jest podłość, zbrodnia, kradzież, fałsz – po prostu nazwać rzeczy po imieniu, bez względu na to, kto to uczynił, swój czy obcy, a później się zastanawiać, jak to zmienić. Może kogoś trzeba przesunąć na inne miejsce, może trzeba poprosić, żeby ten czy inny ksiądz się w ogóle nie wypowiadał, może trzeba sprawić, żeby w pewne miejsca pojechał – jak napisano w „Tygodniku Powszechnym” – „desant” mądrych spowiedników czy rekolekcjonistów, którzy sprawią, że ludzie będą mieli do kogo przyjść i wyznać takie grzechy, żeby mogli potem spokojnie umierać.
A może ten spór wokół Jedwabnego to jakieś wołanie zza grobu tych, którzy maczali ręce w niewinnej krwi? Przecież nie ma możliwości, żeby zbrodnia poszła w zapomnienie. Czasami mówimy, że ktoś stuka w ścianę, chociaż go już kilka lat nie ma pośród żywych, bo gdzieś schował pieniądze i gniotą go w wieczności, bo komuś coś obiecał i tego nie spełnił. A jak ktoś zaciągnął dług, mordując albo czyniąc krzywdę, i nie odpokutował – to czy my jako Kościół, jako kapłani, nie mamy obowiązku wziąć na siebie tego, czego tamci nie są już w stanie na ziemi dźwigać?
Coś musi się w nas zmienić
My wszyscy po Jedwabnem nie możemy być tacy sami, coś musi się w nas zmienić. Nie można po takiej dyskusji być takim samym człowiekiem, jak przed jej rozpoczęciem.
Zapewne niektórzy staną się bardziej zapiekli, zamknięci na to, co się wydarzyło, inni zawstydzą się i zapłaczą – ale nie sposób będzie przejść obok tego obojętnie. Możemy sobie próbować wmawiać, że to nieprawda, że to spisek, że tu chodzi o jakieś pieniądze. Ubolewam, że prasa związana z Kościołem przyczyniła się do wielu takich niedobrych reakcji. Mniej się przejmuję tym, co pisze „Nasz Dziennik”, bo to jest tylko głos pewnego środowiska w Kościele. Ale „Niedziela” jest tygodnikiem kościelnym, rozprowadzanym przez parafie. Tymczasem na jej łamach można było w odcinkach czytać książkę Jerzego Roberta Nowaka „Sto kłamstw Jana Tomasza Grossa” i cały czas tworzono wrażenie, że padliśmy w tej sprawie ofiarą jakiegoś spisku. „Niedziela” nawet – w swojej edycji opublikowanej bezpośrednio po Konferencji Episkopatu – nie potrafiła poinformować, za co właściwie księża biskupi będą przepraszać 27 maja. Co to ma wspólnego z prawdą, już nie mówię z Ewangelią? To jest czystej wody agitacja na rzecz jednej opcji. A skoro katolicka gazeta tworzy taką atmosferę, to prości ludzie mają prawo myśleć, że skoro tak w „Niedzieli” napisali, to widocznie Kościół tak uważa. Czy zatem nagle okazuje się, że Kościół poleca książkę „Sto kłamstw Jana Tomasza Grossa”? Nie dziwi mnie, że w takiej sytuacji blisko połowa społeczeństwa uważa, iż nie musimy prosić o przebaczenie.
Są jednak zmiany również na lepsze. My księża spotykamy się i rozmawiamy przy różnych okazjach. Mówi się wówczas o różnych sprawach, ale prawie na każdym takim spotkaniu jakieś jedno czy drugie zdanie, żart, uwaga były o Żydach – zazwyczaj negatywne. Muszę przyznać, że przez ostatnich kilka miesięcy jest ciszej i to jest już pierwszy dobry owoc – w obliczu tego, co się stało w Jedwabnem, lepiej nic nie mówić, niż nieopatrznie rzucać słowa.
Myślę, że są również owoce publicznej dyskusji o Jedwabnem. Zwłaszcza dla wielu młodych stosunek do tej sprawy staje się czymś ważnym. To może być dla młodych sprawdzian wiarygodności autorytetów. Kiedy ktoś chce być radnym, posłem, burmistrzem czy prezydentem, mamy prawo wiedzieć, co on sądzi np. na temat aborcji, uwłaszczenia, „Solidarności”. Myślę, że teraz będzie się pojawiać pytanie: „A co Pan/Pani sądzi o Jedwabnem? Co powinniśmy zrobić? Jak się zachować? Jak z tym żyć?”.
*
Jeżeli moja dekoracja Grobu Pańskiego była jedną z niewielu albo jedyną tej treści w okolicy czy w Polsce, to niedobrze, ponieważ wobec zbrodni w Jedwabnem nikt z nas nie powinien przejść obojętnie. Wierzę jednak głęboko, że nawet jeżeli nie było zewnętrznych dekoracji, to jest coraz więcej osób, w których hasło „Jedwabne” na tyle głęboko zapadło, że będą pamiętać to miejsce tak jak Katyń, Majdanek, Palmiry. Daj Boże, żeby to się zakorzeniło w prawdzie, to znaczy, żebyśmy sobie uświadomili, iż jest to czarna karta w naszej historii, ale karta nasza, do której trzeba wracać. Wierzę głęboko, że mądrzy ludzie wykorzystają tę sprawę ku pojednaniu, a tak naprawdę – ku naszemu zbawieniu.
ks. Wojciech Lemański
not. ZN
________________________________________________
ks. Wojciech Lemański – ur. 1960. Kapłan diecezji warszawsko-praskiej, proboszcz parafii Miłosierdzia Bożego w Otwocku (osiedle Ługi). W latach 1990-1997 był duszpasterzem w diecezji mińsko-mohylewskiej na Białorusi.