Zima 2024, nr 4

Zamów

Krótka (i wybiórcza) historia europejskich nadziei i złudzeń

Michaił Gorbaczow. Fot. Veni Markovski / CC BY 2.0

Odrodzona na gruzach komunistycznego imperium Federacja Rosyjska miała być państwem demokratycznym, o gospodarce rynkowej, przestrzegającym norm prawa międzynarodowego i otwartym na współpracę z Zachodem. Niezwykle nośna była idea Michaiła Gorbaczowa: budowy Wspólnego Europejskiego Domu.

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 2/2000

Przy okazji okrągłej, dziesiątej rocznicy upadku muru berlińskiego wszystkie ważniejsze stacje telewizyjne przypomniały kolejne epizody „jesieni ludów”. Ogląda się je na ogół jak kadry archiwalnych filmów z zamierzchłej przeszłości. Czasem trudno uwierzyć, że od tamtych wydarzeń minęło zaledwie dziesięć lat, co oznacza, że większość z nas – w charakterze naocznych świadków lub aktywnych uczestników – brała w nich udział.

Zawrotne tempo przemian w Polsce, w Europie i na świecie sprawia, że wydarzenia, nastroje, oczekiwania z tamtych czasów wydają się równie odległe i nierzeczywiste, jak – zamknięte w podręcznikach historii – wydarzenia i nastroje dawno minionych epok.

Możliwość zniknięcia z europejskiej sceny Białorusi jako suwerennego podmiotu prawa międzynarodowego i wciąż nie przesądzona ostatecznie opcja Ukrainy może przekształcić Polskę w państwo frontowe, strzegące chwiejnej równowagi „zimnego pokoju”, lub, co jeszcze trudno sobie wyobrazić – „zimnej wojny”

Agnieszka Magdziak-Miszewska

Udostępnij tekst

Lata dziewięćdziesiąte rozpoczynały się pod znakiem upadku komunizmu w kolejnych państwach satelickich Związku Sowieckiego i, niezwykle nośnej wówczas, idei Michaiła Gorbaczowa: budowy Wspólnego Europejskiego Domu. Przebudowywał się także sam Związek Sowiecki – tak zwany proces nowoogariewski doprowadzić miał do powstania państwa federacyjnego, składającego się z 15 formalnie, choć nie de facto, suwerennych republik.

Wspólna – in spe – Europa wciąż podzielona była na dwa bloki wojskowe, a stabilności tego podziału strzegły sowieckie wojska rozmieszczone strategicznie od Władywostoku po Łabę. Nie były one już w stanie powstrzymać ani powstawania kolejnych, demokratycznych rządów w Europie Środkowej, ani narastającej opozycji wewnątrz imperium. Kolejnych, czasem krwawo tłumionych, manifestacji ludzi protestujących przeciwko komunistycznej ideologii i brakowi suwerenności nie przerwał – trwający zaledwie cztery dni – pucz twardogłowych komunistów. Cały świat ze zdumieniem i podziwem obserwował sowieckie czołgi, które po raz pierwszy w długiej historii ZSRS przybyły na pomoc. obrońcom demokracji. Kiedy w grudniu 1991 roku bez jednego wystrzału zlikwidowano imperium, a wkrótce potem rozwiązano KPZR, politycy z triumfem ogłosili koniec zimnej wojny i upadek porządku jałtańskiego. Zjednoczona po latach Europa rozpoczynała wspólny marsz w świetlaną przyszłość.

U schyłku dekady trudno o podobny optymizm. Minione dziesięciolecie szybko pozbawiło nas naiwnych złudzeń. W nadchodzące lata patrzymy raczej z niepokojem niż z nadzieją. Coraz częściej pojawia się pytanie o to, czy rzeczywiście istnieje szansa na jedność Europy i czy obecna mapa polityczna kontynentu będzie jeszcze aktualna za kilka lat.

Spośród wyzwań stojących dzisiaj przed konstruktorami wspólnej europejskiej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa najważniejsze wydają się te związane z próbą stabilizacji Bałkanów i możliwością współpracy z Rosją, która coraz mniej przypomina państwo z początku dekady.

Europejska wojna? Europejski ład?

Rozpad Jugosławii przebiegał zupełnie inaczej niż upadek ZSRS. Tu od pierwszej chwili strzelano. Regularne wojny toczone przez armie serbskie, słoweńskie (kto jeszcze dziś pamięta o tej wojnie?) i chorwackie szybko przekształciły się w krwawe rzezie, których celem było uzyskanie – przez Serbów, Chorwatów, Muzułmanów – jak największego obszaru „etnicznie czystego”.

Często dzisiaj wyrażane jest przekonanie, iż wszystkich tych wojen można było uniknąć, gdyby nie sentymenty i resentymenty kilku państw, zbyt pochopnie wspierających dawnych sojuszników. Być może bałkańskie wojny zaczęłyby się później i może ich przebieg byłby inny, wydaje się jednak, że – wobec ambicji komunistycznych przywódców Serbii i Chorwacji – były nie do uniknięcia. Należy raczej zapytać, czy – wciąż powołująca się na prawa człowieka – wspólnota euroatlantycka mogła złagodzić ich przebieg.

Wojny bałkańskie w sposób dramatyczny ujawniły bezradność instytucji powołanych do ochrony pokoju i praw człowieka. Obecność „błękitnych hełmów” nie zapobiegła rzezi Srebrenicy, międzynarodowe rezolucje nie zmieniły losu Sarajewa. Interwencja NATO w Kosowie, nazywana często z niejaką dumą „pierwszą wojną w obronie praw człowieka” udowodniła nieprzygotowanie Europejczyków do samodzielnej interwencji militarnej. Przede wszystkim zaś, wnosząc nową jakość do tradycyjnie pojmowanych norm prawa międzynarodowego – z zasadą nieingerencji w wewnętrzne sprawy suwerennych państw na czele – postawiła na porządku dnia problem, którego nie jesteśmy w stanie rozwiązać. Wciąż brakuje jasnej odpowiedzi na pytanie, kto i w jakich okolicznościach może zdecydować o podjęciu interwencji militarnej w obronie praw człowieka, a zwłaszcza, kto i przy pomocy jakich kryteriów określa, że prawa te łamane są w sposób wystarczający do podjęcia takiej interwencji?

Brak takich kryteriów w sposób dobitny ujawniła wojna Rosji z narodem czeczeńskim. Kosowo stanowi (wciąż jeszcze) integralną część Jugosławii, podobnie jak Czeczenia Rosji, kosowscy Albańczycy, podobnie jak Czeczeńcy, stawiali zbrojny opór państwu uważanemu za okupanta, jedni i drudzy stali się ofiarami agresji ze strony „swojego” przecież rządu. Przeprowadzenia zamachów terrorystycznych w Moskwie i kilku innych rosyjskich miastach nikt nigdy Czeczeńcom nie udowodnił. Dywanowe naloty na Grozny, w którym ukrywają się tysiące czeczeńskich kobiet i dzieci, na pewno nie staną się przyczyną radykalnego zerwania państw NATO i Unii Europejskiej z Moskwą. Zresztą – czy można ryzykować, w imię ich obrony, wybuch konfliktu o globalnym zasięgu? Prawa człowieka długo jeszcze pozostaną wartością względną, podobnie jak wiele innych szlachetnych idei.

Wojna w Kosowie toczyła się także w imię zachowania wieloetnicznego charakteru regionu. Tyle że dzisiaj Serbów w Kosowie już prawie nie ma, a zdrowia i życia tych nielicznych, którzy zdecydowali się pozostać, strzegą setki żołnierzy i żandarmów z międzynarodowych sił pokojowych. Podobnie jest w Bośni i Hercegowinie. Co się stanie, kiedy odejdą? Ile lat musi upłynąć, żeby ich obecność przestała być potrzebna? Ile musi minąć lat, by wygasła nienawiść i pamięć o wzajemnych krzywdach?

Lekarstwem na tę nienawiść ma być odbudowa zniszczeń wojennych i szybki rozkwit gospodarczy regionu. W realizację tej idei państwa Unii Europejskiej gotowe są zainwestować miliardy euro. Trudno dzisiaj przewidzieć, o jakie sumy naprawdę chodzi i czy rzeczywiście rozwój gospodarczy wystarczy, by trwale zmienić charakter stosunków pomiędzy dzisiejszymi wrogami? Jednym z podstawowych warunków powodzenia „paktu dla Bałkanów” jest objęcie nim Serbii. Nie jest to jednak możliwe tak długo, jak długo jej przywódcą pozostaje Slobodan Milošević. Nazwiska jego następcy wciąż nie znamy, nie wiadomo nawet, czy może nim zostać polityk, którego celem będzie przeprowadzenie demokratycznych reform i otwarcie państwa na współpracę z Zachodem.

Kryzys bałkański, zwłaszcza zaś charakter interwencji NATO w Kosowie, przeprowadzonej niemal wyłącznie przez Amerykanów, zdecydowanie przyspieszył europejską debatę dotyczącą wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. Symboliczny wymiar ma powierzenie opracowania strategii tej polityki Javierowi Solanie, do niedawna jeszcze szefowi Sojuszu Północnoatlantyckiego. Ale konstrukcja Unii Europejskiej zdecydowanie różni się od struktury NATO, brak w niej także – przesądzającego zazwyczaj o podejmowaniu decyzji – jedynego dzisiaj supermocarstwa. Można, niestety, wyobrazić sobie sytuację, kiedy pochłonięta zabiegami o zachowanie osiągniętego dobrobytu Unia znowu okaże się bezradna wobec nowych wyzwań. Wydaje się, że długo jeszcze odpowiedzialność za europejski ład ponosić będą przede wszystkim Amerykanie.

Rosja, która nie powstała

Odrodzona na gruzach komunistycznego imperium Federacja Rosyjska miała być państwem demokratycznym, o gospodarce rynkowej, przestrzegającym norm prawa międzynarodowego i otwartym na współpracę z Zachodem. Kilkanaście pierwszych miesięcy jej istnienia pozwalało sadzić, że takim właśnie państwem będzie. Rozpoczęcie przez Jegora Gajdara reform gospodarczych, likwidacja cenzury, powstanie systemu wielopartyjnego, wycofanie wojsk postsowieckich z Europy, strategiczne partnerstwo ze Stanami Zjednoczonymi, budowa przyjaznych stosunków z Niemcami i Francją, członkostwo w Radzie Europy, dialog z NATO i EWG, a później UE – wszystko to potwierdzało nadzieje na radykalną zmianę oblicza Rosji.

Pierwszym, wyraźnym (choć zignorowanym przez demokratyczny świat) sygnałem, że rosyjska demokracja będzie miała charakter szczególny, było użycie przez Borysa Jelcyna siły w starciu z opozycyjnym parlamentem. Szczególny charakter rosyjskiego rynku określiły zaś: powszechne uwłaszczenie nomenklatury, sposób przekształceń własnościowych, o których przebiegu rozstrzygały nie przepisy prawne, lecz możliwość bezpośredniego dostępu do władzy wykonawczej, oraz wpływy potężnych lobbies branżowych, zwłaszcza zaś kompleksu przemysłowo-zbrojeniowego i paliwowo-energetycznego. Doprowadziło to do powstania nowej kasty społecznej, której członkowie – zwalczając się wzajemnie lub zawierając taktyczne sojusze – walczą o zdobycie i zachowanie wpływów politycznych, tylko one bowiem są gwarantem zdobycia i zachowania dostępu do prywatyzacji najbardziej lukratywnych sektorów gospodarki byłego ZSRS.

Opisany powyżej mechanizm przemian własnościowych – ścisłe przenikanie się polityki i gospodarki – sprzyjał powszechnej kryminalizacji życia społecznego i państwowego. Miał on też zasadniczy wpływ na ostateczny kształt modelu państwa, opartego na – niemal nieograniczonej w swych kompetencjach – prezydenturze.

Hasło rzucone przez Jelcyna pod adresem rosyjskich republik i regionów w trakcie walki wyborczej w 1990 roku: „bierzcie tyle suwerenności, ile zdołacie udźwignąć” doprowadziło do regionalnych separatyzmów, przede wszystkim o podłożu ekonomicznym, określanych niekiedy mianem „prywatyzacji terytorialnej”. Lokalni przywódcy, sprawujący często na „swoim” terytorium władzę zdecydowanie autorytarną, stanowią dzisiaj potężną, choć – mimo wielu prób czynionych w tym kierunku – nieustrukturalizowaną siłę, bez której poparcia niemożliwe jest przeprowadzenie jakiejkolwiek reformy państwa.

Polityka zagraniczna Rosji szybko stała się instrumentem walki o władzę na wewnętrznej scenie politycznej. Nacjonalistyczne, wielkomocarstwowe hasła przeciwników Jelcyna, po każdym kolejnym „zwycięstwie” prezydenta stawały się składnikiem oficjalnego języka używanego przez Kreml. Początkowo przede wszystkim na użytek własnej opinii publicznej, z czasem – także w dialogu z Zachodem. Propagandowa wojna o rozszerzenie NATO na Wschód doprowadziła do ochłodzenia stosunków ze Stanami Zjednoczonymi, które ze strategicznego partnera przekształciły się w partnera „z konieczności” (tzw. pragmatyczne partnerstwo), a dobre stosunki z państwami zachodnioeuropejskimi przestały być, wraz z objęciem resortu spraw zagranicznych przez Jewgienija Primakowa, priorytetem rosyjskiej polityki. Ich miejsce zajęły państwa azjatyckie, przede wszystkim Chiny i Indie – potencjalni partnerzy Rosji w tworzeniu wymarzonego przez nią wielobiegunowego modelu świata.

Coraz wyraźniej polityka zagraniczna staje się polem kompensacji dla sfrustrowanych rozpadem imperium i zapaścią gospodarczą Rosjan. Odzyskanie mocarstwowej pozycji Rosji na arenie międzynarodowej coraz powszechniej uznawane jest za skuteczne remedium na pacyfikację nastrojów społecznych i skuteczny instrument konsolidacji społeczeństwa wokół idei odbudowy silnego, sprawnego państwa. Postawa Rosji wobec konfliktu bałkańskiego, zwłaszcza zaś wobec interwencji NATO w Kosowie, dowodzi, że metodą prowadzenia takiej polityki może stać się konfrontacja (przynajmniej werbalna) z polityką Zachodu. Całkowite zerwanie, a nawet zdecydowane ograniczenie dialogu wciąż nie wydaje się jednak możliwe ze względu na uzależnienie Rosji od zachodnich kredytów, inwestycji kapitałowych i dostępu do nowoczesnych technologii.

Jesień 1999 roku wprowadziła nową jakość do rosyjskiego systemu sprawowania władzy – po raz pierwszy w krótkiej historii Federacji Rosyjskiej instrumentem w politycznej walce o władzę stała się wojna z obywatelami własnego państwa. To już nie kilka czołgów, które w 1993 roku zmusiły opornych parlamentarzystów do opuszczenia Białego Domu, lecz regularna wojna toczona przede wszystkim z ludnością cywilną (trudno tu o jakiekolwiek analogie z poprzednią wojną czeczeńską, określaną powszechnie jako „wojna brudnych interesów”). Celem tej wojny było wykreowanie wizerunku Władimira Putina, wybranego przez kremlowski klan następcy pierwszego rosyjskiego prezydenta. Wszystko wskazuje na to, że cel ten został zrealizowany i Putin – dzięki dymisji Borysa Jelcyna już p.o. prezydent – najprawdopodobniej wygra marcowe wybory.

W opublikowanym w ostatnich dniach grudnia przesłaniu Putin nazywa komunizm największym nieszczęściem Rosji, zapowiada gruntowną reformę państwa, uzdrowienie gospodarki w oparciu o silną władzę wykonawczą, odrodzenie rosyjskiego patriotyzmu i odbudowę mocarstwa. Nowa Rosja ma być państwem prawa i demokracji, współpracującym z Zachodem i dążącym do integracji z instytucjami międzynarodowymi. Czy rzeczywiście taką Rosję zamierza zbudować?

Na razie wiadomo na pewno, że Putin wciąż toczy wojnę z Czeczenią, przyspiesza proces integracji z Białorusią, wypowiada twarde słowa pod adresem Zachodu oraz że zawarł sojusz z – ostro wcześniej krytykowanymi – komunistami, zdradzając popierający go Sojusz Sił Prawicowych.

Coraz mniej wiadomo natomiast, co naprawdę myślą Rosjanie: budowana z takim trudem wolność środków masowego przekazu jest w postępującym zaniku. Telewizja, radio i gazety w przeważającej większości służą dzisiaj propagandowej walce ich właścicieli. Jeśli zwykli Rosjanie trwale wybrali opcję mocarstwową i zaakceptowali wojnę jako instrument walki z przeciwnikami, to Rosja, która powstanie, może stać się już nie wyzwaniem, lecz zagrożeniem dla europejskiej stabilności.

Polska – państwo graniczne?

Dla Polski mijająca dekada była wyjątkowo pomyślna. W ciągu kilku zaledwie lat nasza sytuacja zmieniła się zasadniczo. U schyłku wieku Rzeczpospolita jest nie tylko niepodległym, suwerennym, demokratycznym państwem. Zmieniło się także – poprzez członkostwo w Sojuszu Północnoatlantyckim – nasze położenie geopolityczne, zmieniły się zasadniczo gwarancje naszego bezpieczeństwa. Członkostwo w Unii Europejskiej powinno zapewnić nam stabilizację i rozwój gospodarczy. Stosunki z Niemcami są najlepsze na przestrzeni dziejów. Polska jest także sojusznikiem jedynego dziś supermocarstwa, łączy ją strategiczne partnerstwo z Ukrainą, a stosunki ze wszystkimi pozostałymi sąsiadami są przyjazne lub przynajmniej poprawne.

Czy rzeczywiście zatem można uznać, że wszystkie zagrożenia dla naszego bezpieczeństwa przestały istnieć? Oczywiście, nie. Dobre stosunki z którymkolwiek z wymiennych wyżej państw nie są dane „raz na zawsze”. Zachowanie ich przyjaznego, partnerskiego charakteru wymaga codziennej pracy, trudnych nieraz negocjacji, zdolności do rozsądnego kompromisu i woli współpracy wszystkich stron. Nie zawsze jednak to wystarcza.

Rozwój wydarzeń w Rosji nie napawa optymizmem, choć zbyt wcześnie jeszcze, by przesądzić o tym, jaką politykę zagraniczną będzie ona prowadzić i jakie będą instrumenty tej polityki. Możliwość zniknięcia z europejskiej sceny Białorusi jako suwerennego podmiotu prawa międzynarodowego i wciąż nie przesądzona ostatecznie opcja Ukrainy może przekształcić Polskę w państwo frontowe, strzegące chwiejnej równowagi „zimnego pokoju”, lub, co jeszcze trudno sobie wyobrazić – „zimnej wojny”.

Wesprzyj Więź

Najpoważniejszym obecnie zagrożeniem dla bezpieczeństwa i stabilności Polski jest możliwość przekształcenia się w państwo graniczne, leżące na styku dwóch systemów technologicznych i gospodarczych. Całkowita dezorganizacja gospodarki Białorusi, kryzys ekonomiczny i brak programu reformy ukraińskiej gospodarki czynią taką możliwość niepokojąco realną. Być może taki podział kontynentu już się w istocie dokonał?

Na ostatnim szczycie Unii Europejskiej w Helsinkach zakreślono trzy europejskie kręgi: pierwszy – to państwa UE, drugi – państwa negocjujące warunki swojego członkostwa we wspólnocie, trzeci – państwa oczekujące na rozpoczęcie negocjacji. Charakteru czwartego kręgu nie określono. Może jego symbolem stanie się po prostu cywilizacyjna granica na Bugu? Czy jest sposób na to, by Europy znowu nie podzielił mur, którego wizja rysuje się tak wyraźnie u schyłku dekady rozpoczętej wizją wspólnej Europy?

Przeczytaj także: Religia zwycięstwa, czyli fundament polityki historycznej Putina

Podziel się

Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.