rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

W Stoczni Lenina. Robotnicy, sierpień 1980

(fragment)

Ze Stoczni Lenina najlepiej pamiętam nie przywódców, Lecha Wałęsę czy Andrzeja Gwiazdę, lecz postać jednego ze zwyczajnych uczestników strajku. Miał dwadzieścia kilka lat, krótko przycięte włosy, przenikliwe spojrzenie i zgrabną sylwetkę. Było w nim coś co przypominało nieodparcie młodego żołnierza Armii Krajowej, granego przez Zbigniewa Cybulskiego w znakomitym filmie Wajdy „Popiół i diament”. Może była to brawura, z jaką wspinał się na ogrodzenie stoczni – a można go zobaczyć na niektórych zdjęciach ze strajku. Może dziewczyna, którą sprowadził do stoczni, by dzieliła z nim jego wielkie przeżycie. Tak czy owak nazwałem go Cybulskim. Teraz wiem, że to było trafne, bo właśnie tacy młodzi ludzie jak Cybulski, którzy odnaleźli siebie w „Solidarności”, nadali ruchowi niezwykłą młodzieńczą dynamikę i nieustraszoność.

Pamiętam też zupełnie inną postać: nieśmiały, starszy urzędnik w biurze prasowym stoczni, który opowiedział mi, że angielskiego nauczył się w latach trzydziestych od guwernantki, miss Gripp. Pamiętam go, bo się bał, a był to strach przed policją i wojskiem. Bał się, ale jednak zgłosił się ochotniczo jako tłumacz.

Nade wszystko zaś pamiętam poczucie, że niesie mnie potężna rzeka. Owa rzeka płynęła majestatycznie i w sposób nieunikniony ku ujściu Porozumień Gdańskich, a stąd ku morzu „Solidarności”. Wspomnienie moje świadczy, jak złudne są wspomnienia. Bo przecież rezultat strajków sierpniowych wcale nie był nieuchronny. Koleje strajku w Stoczni Lenina – podobnie jak i zmieniające się reakcje strony rządowej, były wynikiem niezliczonych sporów, indywvidualnych decyzji, przypadku i momentów zwykłego zamieszania. Jak później powiedział Lech Wałęsa z typową emfatyczną przesadą: „strajk załamywał się co pięć minut”.

Kiedy w Warszawie w pierwszej połowie sierpnia Bogdan Borusewicz zorganizował spotkanie działaczy Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża z Jackiem Kuroniem, zapatrywali się oni pesymistycznie na możliwość dojścia w stoczni do strajku. W lipcu próbowali wszak bez powodzenia zorganizować strajk przeciwko podwyżkom cen. A przecież istniały już wówczas liczne przykłady udanych strajków i istniał szczególny przypadek Anny Walentynowicz. „Pani Ania”, jak czule nazywali ją stoczniowcy, była energiczcią kobietą w wieku pięćdziesięciu kilku lat, z których trzydzieści przepracowała w Stoczni Gdańskiej. Była bodaj najpopularniejszym członkiem Wolnych Związków Zawodowych. Wyrzucenie z pracy 9 sierpnia było ostatnią z serii represji, jakie spotkały ją za zbieranie z pobliskiego cmentarza resztek świec – miały one posłużyć do robienia nowych na grudniową rocznicę (policja oskarżyła ją o kradzież). Żądanie przywrócenia ulubionej koleżanki do pracy mogło liczyć na poparcie w stoczni. Tak więc Wolne Związki Zawodowe zdecydowały się spróbować raz jeszcze.

14 sierpnia, przed świtem trzej młodzi robotnicy poinstruowani przez Bogdana Borusewicza, przed nosami zaspanych strażników przeszmuglowali na teren stoczni plakaty przygotowane przez Ruch Młodej Polski. Do wpół do szóstej udało się zgromadzić niewielkie grupy ludzi wokół plakatów, na których wypisane były dwa żądania: przywrócić Annę Walentynowicz do pracy i podwyższyć płace o tysiąc złotych. O szóstej, kiedy nadeszła pierwsza zmiana, grupy te przemaszerowały do szatni przez cały dziedziniec stoczni, trzymając transparenty wysoko w górze i wzywając kolegów do przyłączenia się. Ludzie odkładali spawalnice i schodzili na dół z pionowych ścian wielkich okrętowych kadłubów. Wkrótce było ich ponad stu, ale w cieniu olbrzymich dźwigów, które nachylały się nad terenem stoczni, byli wciąż zaledwie garstką.

Kiedy dotarli do głównej bramy – bramy nr 2 – część tłumu chciała wymaszerować na ulice, jak w 1970 roku. „Czy pamiętacie co się stało przy tej bramie dziesięć lat temu?” – wołali młodzi przywódcy. Z trudem zdołali powstrzymać parcie naprzód ogłaszając minutę milczenia na cześć ofiar Grudnia, a następnie intonując hymn narodowy. Po hymnie zebrani przystąpili do powołania komitetu strajkowego. Przerwał im jednak dyrektor naczelny stoczni, Klemens Gniech, dynamiczny i raczej cieszący się sympatią, którego obecność w tym miejscu zrobiła raczej pewne wrażenie. Gniech wdrapał się na koparkę i obiecał negocjacje pod warunkiem, że strajkujący powrócą do pracy. Tłum zaczął się wahać.

W tym decydującym momencie niewysoki, krępy mężczyzna z dużymi wąsami wdrapał się na koparkę obok Gniecha. Klepnął dyrektora po ramieniu. „Pamięta mnie pan? – powiedział. Pracowałem tutaj przez dziesięć lat i wciąż uważam się z stoczniowca. Koledzy ufają mi. Już cztery lata jak straciłem pracę…” Mały elektryk był wciąż popularną postacią w stoczni. Wielu pamiętało jego przemówienie z grudnia minionego roku, przeto tłum gromko wyraził aprobatę, kiedy Wałęsa proklamował strajk okupacyjny. Wałęsa umówił się uprzednio z Borusewiczem i innymi, że przedostanie się do stoczni koło szóstej. Nie jest całkiem jasne, dlaczego się spóźnił. Tak czy owak, jego przybycie pod główną bramę po pokonaniu czterometrowego ogrodzenia uratowało zapewne strajk przed załamaniem.

Wkrótce powstał pod jego przewodnictwem komitet strajkowy, do którego weszli delegaci ze wszystkich niemal oddziałów stoczni. Pod naciskiem strajkujących posłano dyrekcyjny samochód po Panią Anię. Została przywieziona lśniącą limuzyną ku głośno objawianej hałaśliwej radości robotników. Rozmowy rozpoczęto w stoczniowej sali szkoleń BHP, długiej i oświetlonej neonami. Wałęsa siedział naprzeciw dyrektora, między modelem szkunera, jakie widuje się w jacht-klubach, a gipsową statuą Lenina. Mikrofon podłączony do zakładowego radia transmitował wszystkie rozmowy na teren stoczni… Strajkujący żądali takiej demokratycznej procedury.

Do tej pory wysunięto pięć żądań. Przywrócenie do pracy Anny Walentynowicz i Lecha Wałęsy; dwa tysiące złotych podwyżki; wyrównanie dodatków rodzinnych do poziomu otrzymywanych przez milicję (które uważano za znacznie wyższe); zapewnienie, że nie będzie represji wobec strajkujących; wreszcie – rzecz ciekawa – wzniesienie pomnika ofiar Grudnia 1970 roku. W tej sprawie robotnicy nie chcieli ustąpić ani na krok. Gniech wyjaśnił, że teren przed bramą główną jest przeznaczony na nowy szpital przyzakładowy, nowy supermarket i parking, ale strajkujący woleli pomnik. Kierownictwo zakładu proponowało wmurowanie tablicy pamiątkowej w tzw., izbie pamięci, ale robotnicy domagali się pomnika. Jeden z nich wybuchnął: „Chandryczymy się tutaj o zmarłych bohaterów jak ślepi żebracy pod latarnią. Mówicie o planowaniu… Ludzie trzydzieści – przepraszam – czterdzieści lat czekają na pomnik ku czci piętnastu tysięcy polskich wojskowych zamordowanych (…) w Katyniu! Jak długo jeszcze…?”

Inny chwycił mikrofon i zwrócił się do robotników stojących na zewnątrz: czy oni chcą pomnika?

Długi, potężny krzyk wdarł się przez okna. Gniech wycofał się celem uzgodnienia stanowiska z przedstawicielami władz zwierzchnich.

Późnym popołudniem powrócił z wiadomością, że „najwyższa władza” udzieliła w zasadzie zgody na pomnik. Najwyraźniej na najwyższym szczeblu została przygotowana „elastyczna odpowiedź” na ewentualne protesty robotników.

Jeśli władze mniemały, że ustępstwo to spowoduje osłabnięcie strajku, to były w błędzie. Dla Wałęsy ugięcie się drugiej strony w kwestii pomnika stanowiło niewiarygodny sukces. Z tym większą pewnością siebie oświadczył do mikrofonu, że strajk trwa dalej, póki nie zostaną spełnione wszystkie żądania. No i skoro jesteśmy już przy tym, to trzeba porozmawiać także o nowych związkach zawodowych… Zamiast z satysfakcją udać się do domów – kilka tysięcy strajkujących zasiadło na pierwszą z wielu nocy, jakie mieli spędzić wewnątrz stoczni. Niektórzy zdążyli już sobie przynieść zapasową odzież. Na wszystkich bramach postawiono pikiety, a wokół muru w równych odstępach rozmieszczono strażników.

Następnego dnia w Trójmieście zapanował dziwny spokój, albowiem pracownicy transportu miejskiego dołączyli do strajku. Podobnie postąpiła stocznia im. Komuny Paryskiej w Gdyni, która miała gorzkie wspomnienia z Grudnia 1970. Przywódcą strajku był tu dwudziestoletni robotnik Andrzej Kołodziej wyrzucony uprzednio ze Stoczni Gdańskiej. Tymczasem w komitecie strajkowym w Stoczni Lenina panowała niespokojna atmosfera i brakowało jednomyślności. Gniech grał sprytnie, po gierkowsku, proponując zróżnicowane podwyżki. Wałęsa trzymał się zasady solidarności, nad którą poprzednio debatowano na tajnych naradach Wolnych Związków Zawodowych: „Chcemy wszyscy tej samej podwyżki – oświadczał – dwa tysiące dla wszystkich, albo nie ma o czym gadać!” – Ponawiał też inne żądania. Lecz w komitecie strajkowym przybyło teraz wielu starszych robotników, którzy gotowi byli poprzestać na pieniądzach.

I, mimo całej elokwencji Wałęsy, poprzestali. W sobotnie popołudnie 16 sierpnia większość rozszerzonego komitetu strajkowego przyjęła propozycję dyrekcji zakładów: podwyżkę 1500 złotych. Gniech pośpiesznie zakomunikował przez radio, że wszyscy pracownicy powinni opuścić stocznię do szóstej po południu.

Jednocześnie Wałęsa musiał stawić czoło rozwścieczonym delegatom z innych strajkujących zakładów, którzy, jak w Szczecinie w styczniu 1971 roku, zeszli się do największej stoczni. „Jeżeli nas porzucicie, będziemy zgubieni” – krzyczała Henryka Krzywonos, kobieta o męskiej posturze, która przewodziła kierowcom tramwajów i autobusów – „autobusy nie zwyciężą czołgów”. Alina Pieńkowska, odważna pielęgniarka z Wolnych Związków Zawodowych, z grymasem napięcia na szczupłej twarzy, i Ewa Ossowska, działaczka Ruchu Młodej Polski, próbowały zatrzymać potok robotników opuszczających stocznię, ale głosy ich zagłuszało stoczniowe radio. Niektóre kobiety z tłumu na zewnątrz bramy szydziły z wychodzących mężczyzn. Wałęsa wysłuchał protestów, wyczuł gniew ludzi i szybko zmienił zdanie.

Jeżeli robotnicy tego chcą, to strajk będzie prowadzony nadal, tym razem jako strajk solidarnościowy…

Przez godzinę jeździł po stoczni na elektrycznym wózku otoczony przez posągową Annę Walentynowicz z jednej i dziewczęcą Ewę Ossowską z drugiej strony. Był to jakby jakiś niezwykły pojazd karnawałowy, symbolizujący Walkę Robotników wspieraną przez Cnotę i Miłość. Wałęsa przez cały czas wołał do megafonu tak, aby przekrzyczeć głos dyrektora nadawany przez radio. Mimo jego wysiłków koło szóstej po południu w stoczni pozostało najwyżej tysiąc robotników. Ponieważ władze ciągle nie zdecydowały się na użycie siły, strajk przetrwał.

Był to następny punkt zwrotny. Z późniejszej perspektywy wydaje się, że było to niezbędne oczyszczenie, dzięki któremu z grupy przywódczej odeszli ostrożni oraz ci, którzy interesowali się tylko zarobkami (Wałęsa twierdzi zresztą, że przewidział taki obrót rzeczy). Na ich miejsce przybyli delegaci początkowo z około dwudziestu zakładów z rejonu Gdańska, kolejni opozycjoniści z Ruchu Młodej Polski (z gitarami) oraz fundamentaliści z ROPCiO. W ciągu następnych dwudziestu czterech godzin wszyscy razem dokonali dwóch rzeczy, które nadały strajkowi inny wymiar.

Po pierwsze, stworzyli Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, do którego weszło po dwóch delegatów z każdego strajkującego zakładu i który zasiadł w jednym końcu dużej sali BHP. Tegoż wieczoru rozdawano przy bramach przepisany na maszynie i powielony komunikat. Zawierał on wiadomość, że w wyniku porozumienia między strajkującymi zakładami powołany został Międzyzakładowy Komitet Strajkowy z siedzibą w Stoczni Lenina z zadaniem koordynowania wszystkich działań i żądań strajkujących zakładów. Zapowiedziano sporządzenie listy wspólnych postulatów; strajk będzie trwał tak długo, aż zostaną one spełnione. „Międzyzakładowy Komitet Strajkowy – pisano dalej ze spokojną pewnością siebie – jest upoważniony do prowadzenia rozmów z władzami centralnymi” (z centralnymi, nie zaś lokalnymi!). „Po zakończeniu strajku Międzyzakładowy Komitet Strajkowy nie rozwiąże się i będzie kontynuował realizację postulatów oraz organizował Wolne Związki Zawodowe”. Podpisane przez Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, wydrukowane przez Wolną Drukarnię Stoczni Lenina!

Jeżeli pierwszy komunikat MKS odzwierciedlał wiedzę i doświadczenie osiągnięte przez opozycję w Polsce, jak również mówił o formacie przywódców gdańskiego strajku (warto też pamiętać o okolicznościach, w jakich został napisany: zamieszanie, zmęczenie i niepewność), to sformułowana w trakcie długiej, bezssennej nocy lista 16 postulatów stanowiła kamień milowy w historii radzieckiego bloku. Ludźmi bezpośrednio odpowiedzialnymi za ten historyczny przełom byli działacze Wolnych Związków Zawodowych – Andrzej Gwiazda i jego żona Joanna (nazywamy ją Joanną d’Arc – powiedział mi Cybulski), Bogdan Lis oraz Bogdan Borusewicz z KOR-u, którzy dysponowali już jasno sformułowanymi ideami. Ich propozycje jednak rozważali, zmieniali i ulepszali wszyscy delegaci, którzy reprezentowali własne, szczególne punkty widzenia.

W niedzielę lista uzyskała ostateczny kształt 21 postulatów. Oto jej początek:

„1. Akceptacja niezależnych od partii i pracodawców związków zawodowych, wynikających z ratyfikowania przez PRL Konwencji nr 87 Międzynarodowej Organizacji Pracy dotyczącej wolności związkowych.

2. Zagwarantowanie prawa do strajku oraz bezpieczeństwa strajkującym i osobom wspomagającym.

3. Przestrzegać zagwarantowaną w Konstytucji PRL wolność słowa, druku i publikacji, a tym samym nie represjonować niezależnych wydawnictw oraz udostępnić środki masowego przekazu dla przedstawicieli wszystkich wyznań.

4. a) Przywrócić do poprzednich praw:
– ludzi zwolnionych z pracy po strajkach w 1970 i 1976 r.
– studentów wydalonych z uczelni za przekonania.
b) uwolnić wszystkich więźniów politycznych (w tym Edmunda Zadrożyńskiego, Jana Kozłowskiego i Marka Kozłowskiego).
c) znieść represje za przekonania.

5. Podać w środkach masowego przekazu informację o utworzeniu się Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego oraz opublikować jego żądania.

6. Podjąć realne działania mające na celu wyprowadzenie kraju z sytuacji kryzysowej poprzez:
a) podanie do publicznej wiadomości pełnej informacji o sytuacji społeczno-gospodarczej.
b) umożliwienie wszystkim środowiskom i warstwom społecznym uczestniczenia w dyskusji nad programem reform.”

Widać wyraźnie rękę działaczy opozycyjnych w postawieniu na pierwszym miejscu niezależności związków zawodowych, w różnorodności reprezentowanych grup (robotnicy, studenci, więźniowie polityczni, wierzący wszystkich wyznań), w skrupulatnych odwołaniach do Konstytucji i międzynarodowych paktów ratyfikowanych przez rząd PRL oraz w uznaniu za klucz do zasadniczej reformy systemu zasady partycypacji, a nie zmian w obrębie aparatu partyjno-państwowego.

Dopiero po przedstawieniu tych sześciu ogólnych postulatów wypływają konkretne interesy materialne strajkujących Trójmiasta: zapłata za okres strajku tak jak za urlop (z funduszu CRZZ), podwyżka w wysokości 2000 złotych jako rekompensata za podwyżkę cen. Postulaty gospodarcze i społeczne miały jednakże wyraźny związek z upośledzeniem większości mieszkańców Polski, a w gruncie rzeczy większości ludzi żyjących w systemie typu radzieckiego: chodziło o brak żywności, nierówny jej rozdział (punkty 10 i 12), pierwszeństwo członków partii niezależnie od ich kwalifikacji (nomenklatura) i przywileje dla członków partii i aparatu bezpieczeństwa (punkt 13), niskie emerytury (punkt 14 i 15), złą opiekę medyczną (punkt 16), za krótkie urlopy macierzyńskie (18), brak żłobków i przedszkoli (17), niemożliwie długie czekanie na mieszkania (19), pracę w soboty (21). Było to dużo więcej niż karta żądań mieszkańców Trójmiasta, była to karta żądań całej Polski.

Mimo że lista wydaje się dość wyczerpująca, warto odnotować, jakich postulatów na niej zabrakło. W czasie gorączkowej debaty w sobotnią noc, Tadeusz Szczudłowski, fundamentalista z ROPCiO, świeżo zwolniony z więzienia po trzymiesięcznym wyroku za organizowanie demonstracji w rocznicę Konstytucji 3 Maja, zaproponował całkowite zniesienie cenzury. „Czy wiesz co się stało, kiedy w 1968 roku zniesiono cenzurę w Czechosłowacji!” – zapytał sucho Borusewicz i doprowadził do odrzucenia tego postulatu. Podobnie odrzucono postulat wolnych wyborów: było dla wszystkich jasne (…). Nie było potrzeby wygłaszania przed tym gronem wykładów na temat „realiów gospodarczych”.

Szczudłowski wystąpił jednak z inną propozycją, którą wszyscy zaakceptowali: zbudujemy drewniany krzyż ku pamięci ofiar Grudnia i poprosicie księdza, który przyjdzie w niedzielę odprawić Mszę, żeby go poświęcił. Stoczniowi cieśle szybko zbili krzyż, ale ksiądz Henryk Jankowski nie był pewien czy możę odprawić Mszę św. na państwowym terenie. W końcu biskup gdański po telefonicznej rozmowie z pierwszym sekretarzem Gdańska, Tadeuszem Fiszbachem, osobiście udzielił na to zgodę.

Tak więc o 9 rano w niedzielne przedpołudnie 17 sierpnia ksiądz Jankowski odprawił Mszę św. przy prowizorycznym ołtarzu po zewnętrznej stronie bramy nr 2. Niebiesko-szare bramy były udekorowane kwiatami i wielką, oprawioną fotografią Papieża. Czyste, letnie niebo służyło za baldachim. Nad milczące miasto popłynęły przez głośniki modlitwy strajkujących. Po Mszy ksiądz Jankowski pobłogosławił nieheblowany krzyż, który następnie wbito w ziemię po lewej stronie bramy, obok zwaliska rdzewiejących szyn. Później przypięto do krzyża kartkę papieru, przystrojoną wstążką o barwach narodowych i niewielkim wizerunkiem Madonny. Na Kartce wypisane było kilka wierszy z „Giaura” Byrona, dobrze znanego w Polsce w tłumaczeniu Adama Mickiewicza:

Walka o wolność, gdy się raz zaczyna,
Z ojca krwią spada dziedzictwem na syna;
Sto razy wrogów zachwiana potęgą,
Skończy zwycięstwem.

Jednakże nieznany uczestnik strajku, który wypisał te słowa, opuścił jedno, mianowicie: „krwią”: Bo przecież w tym miejscu, właśnie w tym miejscu nie mogło być już więcej rozlewu krwi. Tylko w komunistycznej Polsce strajk mógł się rozpocząć od Mszy świętej i od wiersza Byrona.

Wzruszeni i umocnieni dzięki tym uroczystościom, robotnicy powrócili przez bramę, aby przyłączyć się do kolegów. Wkrótce liczba strajkujących przekroczyła dwa tysiące.

Wczesnym rankiem w poniedziałek dyrektor Gniech po raz ostatni usiłował odzyskać kontrolę nad sytuacją, powiadamiając przez głośniki pierwszą zmianę wkraczającą do stoczni o szóstej rano, że strajk został zakończony w sobotę, że on, dyrektor, jest odpowiedzialny za stocznię i że należy podjąć normalną pracę. Po dwóch godzinach zamieszania, Wałęsa rozwiał te złudzenia, bo pierwsza zmiana weszła do zakładu, ale po to, żeby strajkować. Odtąd Gniech pozostawał w swoim biurze przez cały okres strajku okupacyjnego, niczym kapitan, który tkwi uwięziony na swoim mostku, podczas gdy statek pod dowództwem załogi płynie na spotkanie swojego losu.

Rankiem we wtorek 19 sierpnia, kiedy przyleciałem do Gdańska, strąjkująca stocznia miała już własny porządek dnia. Kolumna samochodów dostawczych czekała wśród tłumu przed bramą, a każdy samochód reprezentował jedno ze strajkujących przedsiębiorstw, które postanowiły dołączyć do MKS. Pikiety strajkowe notowały nazwiska nowych delegatów, po czym odczytywano je przez radio w sposób nader oficjalny („pan Tadeusz Kowalski z Sopockiej Fabryki Mebli, pan Ryszard Kowalski i pani Anka Smolar z Gdyńskiej Fabryki Łożysk…”), kiedy samochody przejeżdżały przez oklaskujący delegatów tłum strajkowy. Była to ceremonia jak na dworskim balu, każdego z nowoprzybyłych witano z pompą, z jaką kiedyś zapowiadano może hrabiego Potockiego lub księcia Radziwiłła.

Kobiety, studenci i chłopi z pobliskich wsi przynosili kosze i torby z jedzeniem – były to dary. Pikiety dokładnie sprawdzały, czy nie ma w nich wódki, ponieważ jedną z pierwszych decyzji MKS podjętą w niedzielę rano był zakaz picia alkoholu na terenie stoczni. W poniedziałek, wskutek interwencji komitetu strajowego, władze Trójmiasta zakazały sprzedaży napojów alkoholowych! Całą żywność odnoszono lub odwożono na wózkach do kuchni strajkowej, gdzie ochocza drużyna kobiet produkowała stosy kanapek z kiełbasą i serem. Strajkujący rozmawiali z żonami i dziećmi przez zardzewiałe ogrodzenie po lewej stronie bramy.

Wszedłszy przez bramę, przechodziło sią obok szarego gmachu szpitala zakładowego, a potem przez trawnik do dużego budynku BHP. Pacjenci korzystając z rannego słońca przechadzali się w szlafrokach. Starsi pracownicy stoczni w niebieskich kombinezonach, miękkich czapkach i podkutych butach odpoczywali pod usychającymi jodłami, zaś chłopcy i dziewczęta z Ruchu Młodej Polski śpiewali przy gitarach popularne piosenki. Nagle u głośnika popłynęła „Yellow submarine”. Jak zauważył mój wykwintny kolega z Wiednia, było to coś z atmosfery karnawału.

Teraz trzy stoły, biegnące wzdłuż sali BHP, w trzech czwartych obsiedli delegaci dokooptowani do Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. Przed każdą parą delegatów stała zagięta kartka papieru z nazwą ich zakładu pracy. Pod koniec tego dnia uczestniczyło w strajku już ponad 250 zakładów. W końcu sali na niewielkim podwyższeniu siedziało „prezydium” liczące około piętnastu członków. Był tu przygarbiony, ascetyczny Andrzej Gwiazda i jego żona Joanna, był 27-letni Bogdan Lis, robotnik z tej samej fabryki co Gwiazda, szczupły, skupiony, czarnobrody, były posągowe Henryka Krzywonos i Anna Walentynowicz – Matka Courage i byli delegaci z najważniejszych zakładów Trójmiasta, wybrani do prezydium w głosowaniu przez podniesienie ręki. Siedzieli tu pod flagą narodową i krzyżem. Po lewej stało popiersie człowieka, którego imię nadano stoczni, Włodzimierza Lenina, a jego postument dobrze służył jako półka na puste kubki po herbacie.

Stoły były usłane powielonymi komunikatami strajkowymi, egzemplarzami „Robotnika” i pisma Ruchu Młodej Polski – „Bratniaka”, zagryzmolonymi kawałkami papieru, butelkami wody mineralnej, popielniczkami, napoczętymi kanapkami. Wśród delegatów stał młody, brodaty mężczyzna, który przypominał mi młodego Marksa. Był to katolicki redaktor „Bratniaka”. Ach, to ty wydajesz to pismo – słyszałem, jak zwrócił się do niego robotnik – chciałem zapytać, bo napisaliście, że… „młody Marks mógł tylko marzyć o takiej sytuacji”.

W przeciwnym końcu sali, obok modelu szkunera, znajdowało się wyposażenie elektroniczne: wzmacniacze i przekaźniki niezbędne dla działania radia zakładowego oraz mały las prywatnych magnetofonów kasetowych. Te przedmioty z okresu gierkowskiego boomu odgrywały ważną rolę w funkcjonowaniu strajku. Niemal codziennie delegaci powracali do własnych zakładów (w których strajk nie odbywał się na ogół w tak przejmującej atmosferze), aby przy pomocy zapisu magnetofonowego zdać sprawę kolegom z ważniejszych wydarzeń dnia. W wielu zakładach nagrania te nadawano przez radiowęzeł. W Stoczni Lenina zauważyłem niewielką grupę zabawiającą się słuchaniem nagrania ze spotkania Gierka z pracownikami stoczni w tej samej sali w 1971 roku. Tym razem nie dadzą się tak wystrychnąć na dudka!

Godziny i dni schodziły na zawziętym dyskutowaniu. Robotnicy zbierali się w małych, ożywionych grupach, z których dochodziły słowa: „demokracja!”, „równość!” i „gówno!”. Ktoś, kto był świadkiem upadku Sajgonu, opowiadał mi, że partyzanci Vietkongu wjeżdżający na czołgach do stolicy, automatycznie przybierali heroiczne pozy, jakie widzieli na radzieckich filmach. Gdańscy robotnicy upodabniali się w oczach świata do statystów z filmów Eisensteina. Poziom dyskusji był rozmaity. Pamiętam jedną z nich, wyjątkowo zaciekłą, czy mianowicie pewną ilość ofiarowanych strajkującym kurczaków należy jeszcze podtuczyć przez kilka dni, czy raczej zarżnąć od razu. Jednakże przywódcy strajku wykorzystywali te długie godziny na wbijanie strajkującym do głowy rzeczy najważniejszych: niezależne związki, prawo do strajków, od tego wszystko zależy…

Stałym punktem dnia była teraz Msza święta odprawiana regularnie o 5 po południu po wewnętrznej stronie bramy, ze strajkującymi robotnikami siedzącymi jakby w prezbiterium i tłumem na zewnątrz jako zgromadzeniem w nawach. Po nabożeństwie Wałęsa wspinał się na ciężarówkę i wychylony sponad wizerunku Papieża i kwiatów ozdabiających bramę przeprowadzał codzienną przedwieczorną pogawędkę ze zgromadzonymi. Na ziemi wydawał się czasem postacią nieco komiczną, poruszającą się trochę za szybko i za nerwowo, jak Charlie Chaplin. Delikatną tę śmieszność podkreślała stała obecność jego wiernego opiekuna, Henryka Mużela, masywnego faceta o poznaczonej zmarszczkami twarzy, stoczniowca od trzydziestu lat, a przedtem żołnierza Armii Krajowej, który wszędzie chodził razem z Wałęsą i na jego trzy kroki robił jeden własny. Mużela nazywano żartobliwie „gorylem”. Przyszło mi wtedy do głowy, że owa chaplinowatość jest jednym z powodów popularności Wałęsy. Był jednym z nich, stanowił personifikację „małego człowieczka”, był naprawdę reprezentatywny, a ponadto mówił ich językiem, a nie nowomową aparatczyków. Codziennie w czasie swoich „nieszporów” zdawał sprawę w prostych słowach z postępów walki z „władzą”.

Władza ta nie była bezczynna. W poniedziałek po południu Komitet Wojewódzki PZPR w Gdańsku zebrał się na nadzwyczajne posiedzenie, w którym uczestniczył Stanisław Kania, członek Biura Politycznego odpowiedzialny za sprawy bezpieczeństwa. Pierwszy sekretarz Tadeusz Fiszbach, uważany za pragmatyka i stosunkowo rozsądnego człowieka, podkreślał autentycznie robotniczy charakter protestu i jak się wydaje, wzywał do „politycznego”, a nie policyjnego lub wojskowego rozwiązania. Dowódca marynarki, admirał Janczyszyn, zadeklarował, że siły wojskowe nie uczynią niczego, co mogłoby zerwać ich więź ze społeczeństwem (mówiąc wprost, nie było żadnej pewności, czy jego marynarze zechcą strzelać do swoich braci w stoczni). Kanię, jak można sądzić, konferencja utwierdziła w przekonaniu, że jak na razie nie należy odwoływać się do przemocy.

Tego wieczoru na ekranach telewizorów ukazał się sam Gierek, uroczysty, w okularach, z białym orłem w tle. Ton jego przemówienia był ojcowski. Wyraził zrozumienie dla ludzi zmęczonych brakami w zaopatrzeniu, przyznał, że w polityce gospodarczej popełniono „błędy”, trochę pogroził (ustrój polityczny nie może ulec zmianie, a rachuby „przeciwników socjalizmu” zostaną pokrzyżowane), to i owo obiecał (reformę istniejących związków zawodowych), wreszcie wzywał strajkujących, by wrócili do pracy dla dobra narodu. Stara mieszanka, która tym razem nie wywołała u strajkujących wrażenia. „Nas to nie obchodzi – powiedział zwyczajnie Wałęsa – my mamy swoich 21 postulatów. Będziemy rozmawiać z ekipą rządową, a na razie strajkujemy, czekamy…”

I rzeczywiście, komisja rządowa z wicepremierem Tadeuszem Pyką na czele podjęła ostatnią próbę divide et impera na terenie Trójmiasta. Data do zrozumienia, że oferuje korzystne porozumienie tym zakładom, które, jak podało radio, zdystansują się od organizacji w rodzaju KOR-u i Ruchu Młodej Polski. We środę rano Stocznię Lenina obudziła złowroga wiadomość, że delegaci siedemnastu zakładów, a w tym dużych sąsiedzkich stoczni Północnej i Remontowej, prowadzili poprzedniego wieczora osobne rozmowy z komisją Pyki. Wałęsa przez dzielący oba zakłady płot pośpiesznie wygłosił przemówienie do robotników ze stoczni Remontowej, ale tym razem nie miał powodzenia. Dopiero późnym wieczorem chwiejna siedemnastka wróciła mimo wszystko do MKS. Negocjacje Pyki załamały się po części z powodu drobnych kantów stosowanych przez stronę rządową (zmiany w tekście porozumienia w trakcie przepisywania go na maszynie), po części dlatego, że Pyka nie był upoważniony do większych ustępstw, a przede wszystkim zaś wskutek błyskawicznego rośnięcia MKS w siłę (ponad trzysta zakładów we środę wieczorem), a co za tym idzie – presji opinii publicznej, która groziła ewentualnym rozłamowcom uznaniem ich za łamistrajków. Było to następne zwycięstwo robotniczej solidarności, które ostatecznie utrwaliło autorytet MKS jako jedynego suwerennego ciała upoważnionego do rozmów w imieniu strajkujących Trójmiasta. Delegaci ze stoczni Północnej i Remontowej zostali pospiesznie dokooptowani do prezydium. Pyka wrócił do Warszawy i w czwartek 21 sierpnia zastąpił go zręczniejszy negocjator, Mieczysław Jagielski. Wicepremier, który uspokoił lipcowy strajk lubelski.

Tego dnia w sali zebrań doszło do incydentu. W pewnym momencie niespokojnie zachowujący się trzydziestokiluletni mężczyzna podszedł do podium i poprosił o uwagę, ponieważ chce wygłosić „historyczne oświadczenie”. Zapytany przez przewodniczącego kim jest, oznajmił, że nazywa się Ireneusz Leśniak i jest zastępcą kierownika wydziału kadr. Potem przeczytał pełne patosu dziesięciominutowe oświadczenie kończące się jękliwym apelem do Edwarda Gierka, który „jest dla nas jak Papież”, żeby przyjechał do stoczni pudobnie jak w 1971 roku: „bo tylko wam, Edwardzie Gierku, ufamy, bo wy jesteście dla nas jak ojciec!”. Delegaci nieoczekiwanie nagrodzili to przemówienie rzęsistymi brawami.

Wtedy do mikrofonu pudeszał Anna Walentynowicz. „Znam pana Leśniaka – powiedziała – to on prześladował mnie przez lata… to on wyrzucił mnie dwa tygodnie temu…” Nagle wszyscy się zerwali. Delegaci, którzy przed chwilą oklaskiwali Leśniaka, teraz otoczyli go pobladłego, wymachiwałi mu przed nosem pięściami, grozili. Wałęsa chwycił mikrofon, zażądał ciszy, po czym usobiście przeprowadził Leśniaka przez milczący już tłum – do bramy.

Zdarzenie to ujawniło niepokojący i skądinąd szlachetny aspekt tego dużego zgromadzenia (ponad 600 osób), jakim teraz stał się MKS. Fakt, że takie oświadczenie spotkało się z aplauzem świadczył o tym, jak nieświadomi zarówno swoich celów, jak swojej strategii byli jeszcze delegaci. Niezwykłe jednak było opanowanie i godność, z jakimi, po interwencji Wałęsy, prowokator został usunięty ze stoczni. Nie można dobrze opisać zachowania robotników w Stoczni Lenina (a potem w „Solidarności”) bez odwołania się do słowa „godność”. Godność była wartością, którą głosili i realizowali, demonstrowali pod wizerunkiem Papieża, którego pielgrzymka była taką lekcją godności. Pouczające było porównanie tej spokojnej godności zwykłych ludzie z gorączkowym rozpychaniem się zachodnich fotografów, którzy teraz tłoczyli się w stoczni, obiektywy ich kamer niemal wytrącały Wałęsie opłatek, kiedy przyjmował komunię pod gołym niebem.

W piątek 22 sierpnia Jagielski wreszcie zgodził się na rozmowy z MKS. Tak rozpoczęła się trzecia i najbardziej złożona faza strajku. Po trzech dniach pełnego zamieszania i niepewności strajku okupacyjnego, który o mało się nie załamał w sobotni wieczór, po tygodniu strajku solidarnościowego stopniowo rozrastającego się liczebnie i krzepnącego organizacyjnie, coraz bardziej też pewnego siebie, osiągnięto cel: rozmowy z władzą centralną, która przybyła do nich, tak jak się tego domagali. Pozycja robotników uległa wzmocnieniu w rezultacie dwóch okoliczności.

Po pierwsze przykład z Gdańska wzięli robotnicy innych ośrodków przemysłowych. Pamiętająca rok 1971 Stocznia Warskiego w Szczecinie stała się wkrótce terenem działania innego Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. Podwyżka płac o 10%, jaką pospiesznie przyznano w Szczecinie w pierwszą niedzielę gdańskiego strajku, raczej przyśpieszyła niż powstrzymała rozwój wydarzeń. W Szczecinie na dużej tablicy umieszczonej przy bramie wypisano 36 postulatów. Była to mieszanina postulatów lokalnych i materialnych, tych z 1971 roku oraz tych zapożyczonych z Gdańska po wysłuchaniu audycji Radia Wolna Europa i BBC. We wtorek powstał trzeci MKS w ważnym mieście przemysłowym Elblągu, reprezentujący około dziesięciu tysięcy strajkujących. MKS elbląski wysłał do Gdańska delegatów, którzy oświadczyli, że we wszystkim będą naśladowali MKS gdański. Biuro Polityczne miało więc do czynienia z dwoma dobrze zorganizowanymi strajkami regionalnymi, a jednocześnie z powodzią pojedynczych strajków – w Warszawie, Ursusie, Nowej Hucie, Bydgoszczy, Toruniu…

Po drugie, przywództwo gdańskiego strajku zostało wzmocnione bezpośrednim wsparciem inteligencji. W czwartek do prezydium zostali wybrani gdański pisarz Lech Bądkowski i jeden z profesorów politechniki Gdańskiej. Pamiętam jak Bądkowski recytował bardzo, bardzo długo poemat – „o morzu”, jak mi powiedział Cybulski – przed pełnymi zachwytu słuchaczami. Dwoje działaczy KOR-u, Konrad Bieliński, który pracował w nieoficjalnym wydawnictwie „Nowa”, i odważna prawniczka Ewa Milewicz, przyjechali samochodem wyładowanym niecenzurowanymi publikacjami. Bieliński wykorzystał swoje doświadczenie do objęcia redakcji Strajkowego Biuletynu Informacyjnego, którego tytuł brzmiał „Solidarność”. Wybór był prosty, bowiem Wałęsa i Gwiazda bez przerwy powtarzali, że solidarność jest kluczem do zwycięstwa. Pierwszy numer ukazał się w sobotę 23 sierpnia w nakładzie 20 tysięcy egzemplarzy. Ale inni młodzi działacze KOR-u zostali zatrzymani w „tymczasowym areszcie” w Warszawie.

W środę MKS dowiedział się z Radia Wolna Europa (linie telefoniczne łączące Wybrzeże z Warszawą zostały zablokowane) o „Apelu” skierowanym do władz przez sześćdziesięciu czterech wybitnych intelektualistów. „Apel” ten wzywał do znalezienia rozwiązania wykluczającego rozlew krwi oraz do uznania wolnych związków zawodowych bez ingerencji z zewnątrz. W tej walce miejsce całej postępowej inteligencji – pisano – jest po stronie robotników. W piątek wieczorem dwóch sygnatariuszy „Apelu”: Tadeusz Mazowiecki, naczelny redaktor liberalnego miesięcznika katolickiego „Więź” i wybitny mediewista Bronisław Geremek przyjechało do Gdańska, aby przekazać „Apel” strajkującym. Ich przyjazd w przeddzień pierwszych poważnych rozmów był doprawdy opatrznościowy. My jesteśmy tylko robotnikami – powiedział im Wałęsa – ci z rządu są ludźmi wykształconymi, potrzebujemy pomocy… i tak powstała idea „Komisji Ekspertów”, mającej doradzać komitetowi strajkowemu i sprawdzać sformułowania wszystkich porozumień. W swobodnej, ufnej atmosferze sobotniego ranka (sala była pełna ludzi sprzątających, odkurzających, ustawiających krzesła w oczekiwaniu na oficjalnych gości), MKS bez oporów zgodził się na tę propozycję.

Była to ważna decyzja. Tego ranka jadłem śniadanie w Warszawie z historykiem Bohdanem Cywińskim, brodatym, tołstojowskim typem mężczyzny, który przedstawił mi zaskakujące porównanie z rewolucją 1905 roku w zaborze rosyjskim. Tamta rewolucja także była poprzedzona przez lata intelektualnego fermentu, wtedy także „latający uniwersytet” skupił rozmaite kręgi inteligencji. Ale kiedy nadszedł czas próby w 1905 roku, intelektualistów, zaskoczonych skalą robotniczych rewindykacji, zmiótł na bok podmuch robotniczego buntu. Następnego dnia Cywiński także został zmieciony – samolotem do Gdańska, gdzie dołączył do Komisji Ekspertów. Rzadko zdarza się, by historia dowiodła racji historyka w takim tempie i w taki sposób.

Rola owych ekspertów miała stać się w przyszłości przedmiotem kontrowersji. Żaden z nich nie był przecież doświadczonym syndykalistą. Geremek był autorem oryginalnej książki o życiu marginesu społecznego w średniowiecznym Paryżu, Cywiński historykiem idei, Andrzej Wielowieyski – kolegą Mazowieckiego z warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej. Niezależny ekonomista Waldemar Kuczyński, historyk gospodarki Tadeusz Kowalik oraz atrakcyjna, lecz nerwowa pani socjolog – z pokolenia „68”, Jadwiga Staniszkis, dopełniali grupy ekspertów, której przewodził Tadeusz Mazowiecki. Byli to zatem raczej doradcy niż eksperci, a rozważać mieli w swych precyzyjnych, wytrenowanych umysłach, nieznane im do tej pory problemy.

Zadania ich były skomplikowane. Z jednej strony mieli doradzać strajkującym i chronić ich przed ponownym wystrychnięciem na dudka. Z drugiej zaś mieli znaleźć rozwiązanie, które pozwoliłoby uniknąć przelewu krwi. Oznaczało to m.in. ujęcie robotniczych postulatów w formuły językowe strawne dla władzy. Byli tam po to, aby „sprzedać” rządowi porozumienie, takie jednak porozumienie, które rząd mógłby „sprzedać” (…). Tę dwuznaczność sytuacji dobrze ilustruje anegdota na temat ich podróży do Gdańska w niedzielny ranek. Nie pozwolono im polecieć pierwszym samolotem. W kilka godzin później do następnego samolotu odprowadzał ich pułkownik z tajnej policji (SB), który powiedział: „Panowie, mamy nadzieję, że pomożecie Polsce Ludowej w tym trudnym momencie…”

Dla większej jasności i bezpośredniości opisu, wydarzenia z ostatniego okresu strajku podam w formie dziennika.

Dziesiąty dzień: sobota, 23 sierpnia

O drugiej po południu przyjeżdża wojewoda gdański na wstępne rozmowy. Jerzy Kołodziejski, szczupły mężczyzna wyglądający na wrażliwego, zostaje przeprowadzony wzdłuż szeregu robotników w niebieskich kombinezonach. Witają go rozmaicie, niektórzy klaszczą, inni wykrzykują obelgi. Wałęsa traktuje go z ostentacyjną uprzejmością. Niewielka grupa robocza z dyrektorem stoczni jako obserwatorem porozumiewa się co do rozpoczęcia głównych rozmów o ósmej wieczór.

O dwudziestej przyjeżdża autobusem Jagielski ze swoją ekipą. Ludzie walą pięściami w boki i okna przeciskającego się przez tłum autobusu. Potem wicepremier, blady, z zaciśniętymi wargami, stawia czoło dwu tysiącom wrogich spojrzeń. Na podwyższeniu sali BHP skrupulatnie podaje rękę wszystkich członkom prezydium, po czym przechódzi z porotem między długimi stołami i przez mały przedsionek do salki, w której będą prowadzone rozmowy. Tutaj przedstawiciele obu stron będą siedzieli naprzeciw siebie w niewielkich fotelach, przy stołach ze sztucznego tworzywa. Ściana między tym pokojem i przedsionkiem jest ze szkła i przez cały czas trwania rozmów nie kończące się procesje strajkujących i fotografów podobnych do gromady szkolnych dzieci przed ścianą akwarium będą się przyglądały i migały fleszami. A co gorsza dla strony rządowej, każde wypowiedziane słowo będzie przekazywane przez głośniki i nagrywane na setki magnetofonów.

Ma się więc zacząć sztuka wieloobsadowa i z co najmniej trzema widowniami: delegatami w sali zebrań, robotnikami na terenie stoczni i kobietami przed bramą. Reakcja każdej z tych publiczności będzie docierała do szklanego pokoju. Czasem będzie to pomruk aplauzu, czasem milczenie wywierające presję na głównych aktorów. Wałęsa okaże się jedynym mistrzem zdolnym do oddziaływania na wszystkie trzy widownie.

Jagielski ma surową, ascetyczną twarz, rzadkie włosy zaczesane gładko do tyłu i, zwyczajem dyplomaty, bawi się niezapalonym papierosem. Po jego prawej stronie siedzi Tadeusz Fiszbach, mężczyzna o silnie zarysowanej szczęce oraz wyglądający na nauczyciela wojewoda Kołodziejski. Po lewej tępy i brzuchaty Zbigniew Zieliński, z postękiwaniem sadowi się na fotelu. Jest on jednym z szefów przemysłu ciężkiego oraz potężnym sekretarzem Komitetu Centralnego, a wygląda jak karykatura skorumpowanego funkcjonariusza komunistycznego. Dokładnie naprzeciw niego siedzi Andrzej Gwiazda, jeden z założycieli Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Jego brodata, wychudzona twarz świętego a obrazów El Greca nosi ślady trwającej całe życie walki, która rozpoczęła się w dzieciństwie na Syberii. Te dwie twarze opowiadają historię dwóch światów i dwóch moralności, oddzielonych teraz tym stołem negocjacji i konfrontacji.

Rozmowy tego wieczoru są szczególnie pouczające, ponieważ strona rządowa nie zdołała jeszcze przywyknąć do nowej równości. [—-] [Ustawa z dn. 31 lipca 1991 r. o kontroli publikacji i widowisk, art. 2, pkt 6 (Dz. U. nr 20, poz. 99), zm. 1983 r. Dz. U. nr 44, poz. 204.] Jagielski zwraca się robotników jak do dzieci. Mówi powoli i wyraźnie do mikrofonu, omawiając punkt po punkcie. W punkcie 1 oferuje jedynie nową ustawę o związkach zawodowych i reformę istniejących związków. Co do punktu 4 deklaruje: „Aktualnie, na podstawie informacji, które przed moim wyjazdem mi udzielono, nie ma obecnie więźniów politycznych”. Tu dobiega zbiorowy jęk z sali zebrań. „Jest to oświadczenie, które uzyskałem od ministra sprawiedliwości”. Wałęsa nachyla się do mikrofonu: „Panie premierze… te sprawy, w sumie trzy, są nam, społeczeństwu, znane. I w związku z tym znamy, jak te procesy wyglądały… Przeglądaliśmy te procesy – ja byłem i jeszcze inni – i od razu mogę powiedzieć – ponieważ jestem robotnikiem, nie liczę się ze słowami – że było to sfingowane”. Potężny aplauz chóru.

Potem wybucha dyskusja na temat zerwania połączeń telefonicznych z resztą kraju, strajkujący domagają się ich przywrócenia jako warunku dalszych rozmów. Zbigniew Zieliński unosi się z krzesła z miną człowieka, który zaraz definitywnie załatwi tę drobną sprawę: ostatniej nocy nad Warszawą przeszedł huragan – wyjaśnia – i zniszczył budki w wielu dzielnicach miasta. Byłem w Warszawie: np. w alei prowadzącej z lotniska olbrzymie lipy, wspaniałe, olbrzymie lipy zostały kompletnie zniszczone! Główna centrala telefoniczna została kompletnie zrujnowana! Jeden z robotników spokojnie zwraca uwagę, że połączenie telefoniczne zostało przerwane w piątek, na długo przed burzą. Jagielski wydaje się zażenowany niezręcznością kłamstw Zielińskiego. Delegaci w sali śmieją się, ale jest to śmiech nieco gorzki. Jak dobrze znają ten rodzaj ludzi! Któryż z nich nie spotkał jakiegoś prowincjonalnego Zielińskiego, oddalającego rozsądną prośbę za pomocą takiego samego jawnego kłamstwa.

Jak to ujął jeden ze strajkujących w wierszyku, którego układanie skracało godziny oczekiwania:

Już od lat są te metody
Zna je stary, zna je młody,
Dużo słów a sensu brak
Ogłupienia wierny znak!

Z kolei Zieliński stanowczo zaprzecza, jakoby urzędnicy partyjni cieszyli się jakimiś przywilejami.

Jagielski ze swej strony wdaje się w długi wywód na temat klęski gospodarczej, jaką musiałoby spowodować zaspokojenie ekonomicznych i socjalnych postulatów strajkujących. Powszechna podwyżka płac o dwa tysiące zwiększyłaby sumę przeznaczoną na płace, jak twierdzi, o 25%. Mówiąc o służbie zdrowia, niespodziewanie zaczyna osobistą dygresję na temat swoich cierpień w okresie okupacji niemieckiej, a mianowicie jak został zamordowany jego ojciec i dwaj bracia, jak matka straciła rozum po nieludzkich torturach, jak sam był bity i torturowany przez rok w Gestapo… Oto próba podbudowania swojej wiarygodności jako polskiego patrioty, ale sali patos ten nie poruszył.

W wpół do jedenastej było już jasne, że w trakcie tej pierwszej sesji nie zostanie dokonany żaden istotny krok naprzód. Jagielski dał do zrozumienia, że ewentualne możliwości otworzą się po wyznaczonym na następny dzień Plenum KC. Krótki wspólny komunikat mówi tylko tyle, że doszło do spotkania obu stron i prezentacji stanowisk.

Delegaci w sali BHP nie przejmowali się. Krępy robotnik, zanim ułożył się do snu na zsuniętych krzesłach, poinformował mnie łamaną angielszczyzną: „Myślę, jutro my zmienić rząd…”

Dzień jedenasty: niedziela, 24 sierpnia

I rząd się zmienił… W trakcie IV Plenum Komitetu Centralnego, Edward Babiuch, premier mianowany w lutym tego roku stał się – jak jego poprzednik – kozłem ofiarnym. Następca Babiucha nazywa się Józef Pińkowski – nazwisko to wielu ludzi słyszy po raz pierwszy. Przewodniczący starych związków zawodowych Szydlak, znienawidzony szef propagandy Jerzy Łukaszewicz, jeden członek Biura Politycznego oraz dwaj zastępcy członków tracą swoje stanowiska, a wszyscy są ludźmi Gierka. Na ich miejsce wraca z banicji najpoważniejszy z krytyków Gierka, Stefan Olszowski (był ambasadorem we Wschodnim Berlinie, gdzie zwracał uwagę rzadką obecnością), a jego prawa ręka, Tadeusz Grabski zostaje wicepremierem. Gierek publicznie przeprasza „tych towarzyszy, którzy wcześniej dostrzegali narastanie nieprawidłowości, którzy próbowali coś z tym zrobić, a których nie słuchaliśmy”. Gierek pozostaje nominalnym liderem, ale według „Nowych Dróg” z października, grupa pod przewodnictwem Stanisława Kani przejęła całkowitą kontrolę już 16 sierpnia.

Wielu strajkujących ogląda zakończenie Plenum w telewizji. kiedy Plenum wstaje, by odśpiewać „Międzynarodówkę”, delegaci, jakby pod wpływem niemego rozkazu wstają również, aby odpowiedzieć hymnem narodowym. „Powstańcie których dręczy głód…” -piszczy pudło, „Jeszcze Polska nie zginęła” – grzmi sala, a telewizor znika w lesie wzniesionych rąk z dwoma palcami ułożonymi w V – znak zwycięstwa.

Dzień dwunasty: poniedziałek, 25 sierpnia

Dzień denerwującego oczekiwania. Prezydium MKS spotyka się na osobności z Komisją Ekspertów. Mazowiecki pyta, czy MKS jest gotów zaakceptować to, co nazywa „wariantem B”, czyli wycofanie się do stanowiska akceptującego zasadniczą demokratyzację istniejących związków. Członkowie prezydium jeden po drugim odrzucają tę koncepcję. W przeciwieństwie do delegatów, którzy oklaskiwali Leśniaka, jakby byli gotowi raz jeszcze zawołać: „Pomożemy!”, przywódcy strajku wiedzą dokładnie, czego chcą. „Jesteśmy nawet gotowi zrezygnować z podwyżki płac o dwa tysiące – mówi kolega Wałęsy po fachu, elektryk Florian Wiśniewski – ale na temat wolnych związków zawodowych zdania nie zmienimy”.

Trwa wojna nerwów o połączenia telefoniczne. Wczesnym wieczorem tzw. Plenum MKS (przyjęto tu, komunistyczny termin) decyduje, że rozmowy z komisją rządową podjęte zostaną dopiero po przywróceniu łączności Wybrzeża z krajem. W kilka godzin później wojewoda przybywa do stoczni z wiadomością, że połączenia z Warszawą i Szczecinem działają. Nie ma już mowy o huraganie.

Dzień trzynasty: wtorek, 26 sierpnia

Na krótko przed jedenastą, Jagielski i jego doradcy zostają cichcem wprowadzeni przez bramę nr 1, gdzie nie ma gniewnego tłumu, który mógłby ich przerazić. W trakcie tej drugiej rundy rozmów Gwiazda, Lis, Wiśniewski i Wałęsa podkreślają nieustannie, że wolne związki zawodowe są niezbędne i to nie tylko dla Trójmiasta, ale dla całej Polski. Jagielski mnoży deklaracje dobrej woli, ale w tej centralnej kwestii pozostaje nieprzejednany. Irytacja delegatów zebranych w sali BHP została dobrze podchwycona w sarkastycznym felietonie, opublikowanym przez Ewę Milewicz z KOR-u w „Solidarności” z następnego dnia. Dialog, który słyszymy przez głośniki, pisze Milewicz, jest „w gruncie rzeczy podwójnym monologiem”. „Im bardziej wicepremier dowodzi swojej szczerości, tym szczerzej śmiejemy się na tej sali”.

Jednakże delegaci nie słyszą przez głośniki innej dyskusji, toczonej na osobności przez grupę roboczą, która została powołana pod koniec rozmów publicznych, wczesnym popołudniem. Tutaj dialog nie jest pozorny. Lis, Gwiazda i magazynier Kobyliński oraz trzej doradcy MKS: Mazowiecki, Kowalik i Staniszkis siedzą naprzeciw wojewody, ministra i wiceministra przemysłu ciężkiego oraz profesorów Rajkiewicza, Jackowiaka i Pajestki (byłego zastępcy przewodniczącego Komisji Planowania usuniętego kilka miesięcy wcześniej za krytykę polityki gospodarczej Gierka). Według późniejszej relacji Jadwigi Staniszkis, zebranie to cechuje „szczególna, na wpół rozluźniona atmosfera i grzeczny, ironiczny ton”. Grupa rządowa jest gotowa rozważyć, na całkowicie hipotetycznej zasadzie, co należałoby uczynić, gdyby powstały niezależne związki zawodowe. Staniszkis podaje, że strona rządowa sugerowała między wierszami, że woli narażać się raczej na presję „z dołu”, niż na ryzyko krytyki, jaka spotkała Dubczeka w 1968 roku za „zachęcanie od góry”.

Sala BHP jest natomiast podniecona wiadomością, jaka tymczasem nadeszła, o powstaniu czwartego Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego we Wrocławiu. Gdyby górnicy i hutnicy w dawnym księstwie Gierka, na Górnym Śląsku, też się solidarnie przyłączyli, władza miałaby przeciw sobie wszystkie główne skupiska przemysłu w Polsce.

Tego wieczoru telewizja przekazuje starannie dobrane fragmenty kazania, wygłoszonego przez Prymasa na Jasnej Górze. Z tych fragmentów ku zaniepokojeniu strajkujących wynika, że starzejący się kardynał Wyszyński stanął po stronie rządu i oto ostrzega, iż przedłużające się strajki mogą zaszkodzić całemu narodowi. Przy bramie nr 3 pod obrazem Czarnej Madonny ktoś dodaje krótki napis „strajk!” Jest to znamienny przykład postawy robotników wobec Kościoła. Polacy posiadają zdumiewającą zdolność słyszenia od zwierzchników swojego Kościoła tego, co właśnie chcą usłyszeć i nie zwracania uwagi na cokolwiek więcej. (…)

Dzień czternasty: środa, 27 sierpnia

Górnicy ruszyli się! Ta dobra nowina przychodzi z Wałbrzycha wraz z obietnicą dołączenia do strajku innych kopalni, jeżeli władze nie spełnią 21 postulatów do 1 września. Czterdziesta pierwsza rocznica wybuchu II wojny światowej – kiedy to Niemcy otworzyli ogień na Westerplatte, o kilometr stąd – pojawiają się teraz na horyzoncie jako termin, od którego może się rozpocząć ogólnonarodowy strajk powszechny. Nawiasem mówiąc, oficjalne źródła oceniały potem, że w strajku wzięło udział około 750 tysięcy robotników w około 750 zakładach. Było ich na pewno znacznie więcej. Sam gdański MKS reprezentował tego dnia około 500 zakładów. Dla delegatów nie było już miejsca na sali, nie mówiąc o dziennikarzach, działaczach opozycyjnych, studentach i kibicach.

Tymczasem za zamkniętymi drzwiami grupa robocza prowadziła pojedynki o słowa, jakich należałoby użyć w ewentualnym porozumieniu co do pierwszego punktu. Doradcy strony rządowej, posępniejsi niż podczas pierwszych spotkań, domagają się formuły, w której nowe związki otwarcie zakceptują „kierowniczą rolę partii”. Władze mają nadzieję, że dzięki tej formule uda się wytłumaczyć sąsiadom z bloku, że nowe związki będą w ostatecznej instancji podporządkowane partii, która pozostaje dalej jedynym prawdziwym reprezentantem polskiej klasy robotniczej… Mazowiecki i Kowalik – pierwszy katolik, drugi socjalista, ale obaj uformowani przez doświadczenie 1956 roku – od razu uznają niezbędność takiego kompromisu, chociaż proponują formułę „kierownicza rola partii w państwie”, aby podkreślić, że partia nie będzie odgrywała tej roli w samych związkach. Jadwiga Staniszkis z pokolenia „68”, sprzeciwia się takiemu kompromisowi i odmawia udziału w mniejszej grupie roboczej, której zadaniem jest naszkicowanie projektu porozumienia.

Staniszkis sprzeciwia się także nie poddawaniu projektowanego kompromisu, przyjętego w zasadzie przez przywódców strajku (prezydium), pod głosowanie pełnego Plenum MKS. Mazowiecki wyjaśnia Wałęsie kryjąca się w takim stanowisku niebezpieczeństwo: powiadomienie delegatów byłoby równoznaczne z powiadomieniem prasy światowej, to zaś mogłoby zaszkodzić rozmowom. Tymczasem w sali BHP narasta niezadowolenie z tajemnicy, jaką otoczone są prace grupy roboczej. Wałęsa broni tej tajemniczości jako „manewru taktycznego”.

Zauważyłem, jak zręcznie Wałęsa daje sobie radę z tym niesfornym zgromadzeniem. Kiedy tylko spór staje się nazbyt gwałtowny i słychać rozdrażnione głosy, przywołuje duchy Legionów Dąbrowskiego i intonuje „Jeszcze Polska…” Spór zamiera w chwili, kiedy wszyscy wstają. „Marsz, marsz Dąbrowski z ziemi włoskiej do Polski…” i w trakcie tej niezawodnej katharsis dach niemal unosi się w powietrze, a wszystkie niesnaski pierzchają. „Za twoim przewodem, złączym się z narodem…” – śpiewają o Dąbrowskim, czy o Wałęsie? Czysto polska magia. Wiadomo, że wielki magik przywołał ją świadomie, by nie rzec cynicznie. Jednak kiedy śpiewa, sam ulega przemianie. Nie jest już zadziornym, małym elektrykiem w niedopasowanych spodniach, sprytnym mówcą z wieloma ludzkimi słabościami, jego autorytet nie jest już oparty na umiejętości zastosowania kolokwializmu i ciętej riposty. Stoi teraz wyprostowany, z głową przechyloną do tyłu, jak drewniana figura spod dłuta któregoś z naiwnych rzeźbiarzy ziemi dobrzyńskiej, gdzie Wałęsa się urodził. Staje się wizerunkiem, nie człowiekiem.

Wesprzyj Więź

Dzień piętnasty: czwartek, 28 sierpnia

O jedenastej przybywa Jagielski na trzecią rundę publicznych rozmów. Na temat punktu trzeciego – cenzury – wypowiada się w imieniu strajkujących Bądkowski. Strajkujący podkreślają, że ich celem jest prawne ograniczenie cenzury, nie zaś jej zniesienie. Nie istnieje przecież żadne prawo dotyczące cenzury, jedynie arbitralna praktyka wykonywana na podstawie tajnych instrukcji oraz dekretu z 1946 roku. Gwiazda występuje za – „wprowadzeniem prawa odwołania się od decyzji cenzorskich oraz jasnego, publicznego wyjaśnienia co jest, a co nie jest dozwolone. Wtedy będzie wiadomo, co można mówić, a czego nie można i będziemy mogli na ten temat dyskutować”. Podobało mi się to ograniczające: „i będziemy mogli na ten temat dyskutować” – dowodzące, że pojęcia „tego co można” i „tego co nie można” są całkowicie względne, a w każdym razie nie zależą od władzy. Jagielski zachęcająco stwierdza, że w zasadzie zgadza się ze strajkującymi, a szczegóły porozumienia gotów jest zostawić grupie roboczej.

Na temat czwartego punktu dotyczącego więźniów politycznych i wolności przekonań, Gwiazda deklaruje: „Jest to n

Podziel się

Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.