Jesień 2024, nr 3

Zamów
Promocja!

Z podniesionym czołem

  • Oprawa: Broszurowa ze skrzydełkami
  • Liczba stron: 158
  • Format: 130 × 205 mm
  • ISBN: 978-83-62610-18-1

Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 23.52 zł

Spis treści

Przedmowa, Pierre Klein
Słowo autorki do polskiego czytelnika
Wprowadzenie

I. Twarzą do niedoli

Dzieciństwo
W poszukiwaniu skrajnie ubogich
Odkrycie obozu w Noisy-le-Grand
Być obecnym, ale nie na pierwszym planie
Bunt i nadzieja
Samotność i zdobywanie przyjaciół
Uciec od nieszczęścia
Ćwiczyć się w przebaczaniu
Trwoga i nadzieja
Skrajnie ubogi, nieustannie poszukiwany

II. Poznawać, działać, dawać świadectwo

Słuchanie, milczenie, modlitwa, medytacja
Pisać, poznawać, umożliwiać poznanie
Być krzykiem cierpiącego ludu
Dawać czy dawać siebie?
Gdy trzeba natychmiast pomóc w nieszczęściu
Działać razem z ubogimi
Mieszkać wśród ubogich czy być przez nich zamieszkanym?
Pójść do nich na naukę

III. Lud sprzeciwu wobec nędzy

Pragnienie życia w rodzinie
Ubodzy powstają
Dzielenie się kulturą
Cierpienie znoszone wspólnie – cierpieniem ofiarowanym
Wolontariat jako odpowiedź na nędzę
Przemoc miłości w odpowiedzi na przemoc wobec ubogich
Wolontariat, który stara się pozostać w cieniu
Podejście wspólnotowe
Jaka duchowość dla wolontariatu?

IV. Czy niedola może mieć sens?

Wierzyć w Boga w obliczu niedoli
Wszelkie cierpienie i rozpacz przemieniać w nadzieję

Fragment książki

Wprowadzenie

Wielką tajemnicą ludzkiego życia jest nie cierpienie, lecz niedola
SIMONE WEIL, Oczekiwanie Boga

Kim jesteśmy w obliczu niedoli? To pytanie stawiamy sobie za każdym razem, ilekroć nieszczęście dotyka nas osobiście lub gdy katastrofy naturalne wdzierają się w nasze życie za pośrednictwem mediów. Istnieje również nieszczęście zawinione przez samego człowieka, które rani ludzkość najgłębiej. Trzeba tu wymienić wojny, nędzę, niewolnictwo, rasizm, ludobójstwo, terroryzm…

Stali wolontariusze Ruchu ATD Czwarty Świat nie są oczywiście specjalistami od reagowania na katastrofy naturalne. Na wzór założyciela Ruchu, ojca Józefa Wrzesińskiego, poświęcają swoje życie, aby pomagać ludziom pogrążonym w niedoli. Jej niewytłumaczalne fatum ciąży na licznych rodzinach nawet od kilku pokoleń. Wielka liczba ludzi w świecie dźwiga bezmiar cierpienia, pytań, bezradności i poczucia krzywdy. Co można powiedzieć w obliczu niewyobrażalnej nędzy uchodźców, których życie staje się losem wygnańca; bez ziemi, bez przynależności do jakiejkolwiek wspólnoty? Co można powiedzieć w obliczu udręki rodziców maszerujących całymi dniami przez pustkowia, z chorym dzieckiem na ramionach, którzy w ostatniej chwili znajdują bezpieczny azyl tylko po to, by móc swe umierające dziecko położyć na łóżku?

Madagaskar odzyskuje dziś siły ekonomiczne, ale najuboższe rodziny wypędzane są z miast, by w slumsach na ich obrzeżach wegetować bez podstawowych środków do życia. Również we Francji najuboższych ma się za nic. Media informują o biednych rodzinach, które umieszczane są w nędznych hotelikach, ale nikt już nie interesuje się tymi, które po eksmisji zostają bez dachu nad głową. Sara, jedna z wolontariuszek, opowiada o rodzinach z Manili, kryjących się pod mostami. Gdy zbliża się przypływ, żeby uniknąć zalania przez wodę, muszą układać się do snu na stosach skrzynek. Ale gdy ktoś proponuje im przeniesienie się w inne miejsce, nie odważają się opuścić swych kryjówek. W nich czują się najpewniej. „Jakby ciążyło na nich jakieś fatum”, dodaje Sara. Przypominają mi się początki Ruchu ATD Czwarty Świat, w naszym obozie w Noisy-le-Grand. Kiedy ojciec Józef Wrzesiński realizował swoje pierwsze śmiałe pomysły, rodziny gwałtownie manifestowały swoje poczucie niedoli i związanego z nią fatum: „Szkoła, piękno, wakacje… to nie dla nas”. A potem doszło do podpaleń pierwszych wzniesionych przez ojca Józefa budynków socjalnych.

Niedola wyniszcza swe ofiary, a drażni i męczy tych, którzy patrzą na nią z boku. Przychodzi taki moment, gdy poddanie się niedoli wydaje się najprostszym rozwiązaniem. Najtrudniejszy natomiast okazuje się pierwszy gest sprzeciwu. Nigdy nie poddawać się niedoli, niezależnie od tego, czy dotyka nas ona osobiście, czy doświadcza jej drugi człowiek – oto manifest ojca Wrzesińskiego.

Józef Wrzesiński już w dzieciństwie zmierzył się z piętnem niedoli. Wyjście z niej zawdzięcza odwadze swej matki i szczęśliwym zrządzeniom losu. Po odbyciu praktyki u cukiernika wybiera życiową drogę: postanawia zostać księdzem. Już od młodości bowiem pragnie, na wzór Chrystusa, który „uparcie opowiadał się po stronie biednych”, działać na rzecz wyzwolenia najuboższych. To zaangażowanie jest siłą napędową jego życia. Dzięki księdzu Douillard, swemu biskupowi, a dawniej proboszczowi z dzielnicy St. Jacques w Angers, gdzie mieszkała rodzina Wrzesińskich, Józef dociera do obozowiska dla bezdomnych w Noisy-le-Grand. W ośrodku tym, założonym dwa lata wcześniej przez abbé Pierre’a, zamieszkiwało – w prowizorycznych barakach – ponad 250 bezdomnych rodzin. „Jedź tam i przekonaj się, czy tego właśnie szukasz?”, powiedział Józefowi biskup. Złośliwi dodają, że odetchnął z ulgą widząc oddalającego się „proboszcza wyrzutków”, który coraz silniej upominał się w diecezji o los najuboższych. 14 lipca 1956 roku ks. Wrzesiński jest już na miejscu. Kierując się głosem serca, podejmuje najważniejszy w swym życiu wybór: postanawia poświęcić się najuboższym. Decyduje się osiąść na stałe w obozie. Pozostanie tam aż do roku 1967.

Jedenaście lat spędzonych z rodzinami w Noisy-le-Grand ukształtowało jego duszę, wpłynęło na sposób myślenia, widzenie świata, a w konsekwencji na pojmowanie Boga i człowieka. Aż do swojej śmierci w lutym 1988 roku będzie nosił w sercu wszystkich, których tam poznał. Utożsamia się z ubogimi. Mając ich nieustannie w pamięci żyje jakby równocześnie w dwóch wymiarach, dokładnie tak, jak więźniowie ocaleni z obozów zagłady, dla których każdy kolejny dzień życia niesie w sobie pamięć śmierci.

Czas spędzony w Noisy-le-Grand okazał się dla ojca Józefa przełomowy. Do końca życia Józef Wrzesiński będzie do niego powracał we wszystkich swoich pismach. Bliski kontakt z rodzinami w Noisy-le-Grand i osobiste doświadczenie odciśniętego na nich piętna niedoli sprawiły, że Ojciec Wrzesiński porywa się na założenie Ruchu, później znanego pod nazwą: ATD (Aide à toute détresse – Pomoc w każdym nieszczęściu). Pragnie na tej drodze wydobyć rodziny z nędzy, wstydu i społecznego wykluczenia. W tym celu Ruch przybiera kształt wolontariatu. Zadaniem stałych wolontariuszy ATD jest stopienie się z ubogimi rodzinami, dzielenie losu tych, którzy zostali naznaczeni piętnem niedoli. Ojciec Wrzesiński pragnie, aby wolontariusze – mężczyźni i kobiety wszelkich przekonań – jednoczyli się, by pokonać niedolę, która niczym fatum nęka kolejne pokolenia. Miałam niezwykłe szczęście w tym właśnie czasie – w latach 1960-1967 – być sekretarką ojca Wrzesińskiego. Wyniesione stamtąd doświadczenia są źródłem moich refleksji, zawartych w niniejszej książce. Być może dzisiaj pomogą one niektórym znaleźć odpowiedź na trapiące ich pytania?

Muszę tu uczynić pewne wyznanie. Otóż dwa razy w życiu nieszczęście próbowało mną zawładnąć. Pierwszy raz stało się to w czasie wojny, gdy miałam dziewięć lat. Naziści aresztowali wtedy moją matkę i zesłali ją do obozu w Ravensbrück. Za drugim razem – w czasie, gdy pisałam tę książkę – był to rak szczęki. Wahałam się między buntem – również przeciwko Bogu – a rezygnacją. Kiedy nieszczęście dotyka nas osobiście, siłę do jego pokonania musimy znaleźć najpierw w samym sobie.

Kocham życie. Niedorzecznością byłoby umierać na wiosnę… kiedy wszystko budzi się do życia, kiedy rozkwitają miłość, piękno, radość. Według lekarzy nie powinnam była umrzeć, ale na samą myśl o oddaniu się w ich ręce paraliżował mnie zwierzęcy strach. Choć jestem wierząca, nie czułam się gotowa stanąć przed Bogiem twarzą w twarz. Teraz, gdy ledwo uszłam z życiem, mam siłę dalej walczyć. Kocham życie i wiem, że najważniejsze to nie poddawać się. Chcę walczyć i będę walczyć.

Oczywiście wielką rolę odgrywa otoczenie: dodaje otuchy w walce z chorobą, pomaga znosić jej konsekwencje, uczy czerpać radość z każdego przeżytego dnia. Gdyby nie pomoc i wsparcie moich dzieci, uciekłabym ze szpitala. Po operacji z trudem dochodziłam do siebie: musiałam zaakceptować swój oszpecony wygląd i oswoić się z tym, jak patrzą na mnie inni – zwłaszcza moje dzieci i ci, których kocham. Rak szczęki zniekształcił moją twarz. Po amputacji kości z lękiem spoglądałam w lustro. Okropność! Musiałam się zmierzyć ze spojrzeniami obcych ludzi. To było najtrudniejsze.

Pewnego dnia zjawiła się u mnie terapeutka imieniem Françoise. „Co za piękne niebieskie oczy, ileż one mówią”, powiedziała. Pozostało więc coś ludzkiego w mojej obrzękniętej, ledwo przez ludzi rozpoznawalnej twarzy?

Odwiedzają mnie moje dzieci. Są troskliwe, uważne i delikatne. Wyobrażam sobie jednak, że za tą fasadą skrywają trwogę i przerażenie, które i ja odczuwam. Chciałabym je pocieszyć, ale czyż nie jestem tak samo zdruzgotana jak one? Moja najstarsza córka ma wkrótce rodzić, a ja nie mam z nią żadnego kontaktu. Ale wśród tych wszystkich nieszczęść pojawia się też wielka radość. 1 maja o godzinie 18 przychodzi na świat moja pierwsza wnuczka, Paula. Nazajutrz otrzymuję jej pierwsze zdjęcia. Cały personel oddziału intensywnej terapii mówi tylko o tym. Jeden z lekarzy wchodzi do mego pokoju i zanim zdążę jeszcze cokolwiek powiedzieć, wykrzykuje: „Brawo!” – jakbym to ja była szczęśliwą matką! Byłam niezwykle poruszona faktem, że ludzie, których spotykałam na korytarzu, w windzie – niezależnie od tego, czy byli personelem szpitala, pacjentami czy gośćmi – starali się nie redukować mnie do mego kalectwa, nie zrażali się tym, jak wyglądam, lecz starali się dostrzec we mnie to, co czyni mnie człowiekiem. Dla nich byłam przede wszystkim osobą.

Kim stajemy się w nieszczęściu, jakiego doświadczamy poprzez ciało? Niewyobrażalnym egotykiem? Być może. Na pewno kimś oczekującym uwagi, kimś spragnionym uczuć. W tych bardzo trudnych dla mnie dniach „karmiłam się” uczuciem mych dzieci, życzliwością bliskich, uprzejmością personelu szpitala. Być może potrzebowałam tego, by uświadomić sobie, że – pomimo zmian w mym wyglądzie – nadal jestem człowiekiem. Była to dla mnie prawdziwa lekcja. Pozwoliła mi odczuć destrukcyjną siłę zdarzeń losu – pokazała mi, jak niewiele brakuje, aby mogły one nami całkowicie zawładnąć. Przez cały rok nie napisałam ani słowa, nawet korespondencji osobistej. Jeszcze wyraźniej pojęłam, jak musi wyglądać życie ludzie pogrążonych w niedoli, jak trudno jest im się porozumieć, a często opanować. Jedynie delikatność innych połączona z autentyczną gotowością do słuchania mogą umożliwić prawdziwe spotkanie.

Po operacji przyszedł czas na kontynuację leczenia. „Nurkowanie” w samym środku lata w ponure podziemia Instytutu Pierre Curie było ceną, jaką musiałam płacić za utrzymującą mnie przy życiu terapię. Naświetlania trwały sześć tygodni. Ileż nadziei, ile pięknie uśmiechniętych twarzy pośród tych, którzy – czasem po kilkukrotnych naświetlaniach, po utracie włosów, a nawet ludzkiego wyglądu – czekają w kolejce w piwnicach Instytutu. W ich twarzach kryje się tyle radości, tyle odwagi; jak u tej młodej, uroczej dziewczyny, która od jedenastego roku życia cierpi na nienadającego się do chirurgicznego leczenia raka przysadki. Aby zapobiec przerzutom, musi ona regularnie poddawać się radioterapii. Inna z kolei pacjentka od szesnastu lat walczy z rakiem piersi. Ma przerzuty na kości i tylko dzięki morfinie jest w stanie znosić swoje cierpienia. Ale uśmiecha się. Ma w sobie dość siły, by po każdym naświetlaniu przekonywać samą siebie, że terapia oddala czające się zło. Ja nie potrafię już dostrzec w mojej terapii nic dobrego; moje usta są coraz bardziej poparzone, błona śluzowa bezustannie krwawi i infekuje się… Pewien mężczyzna przeszedł podobną operację co ja – już dwa razy przerwał radioterapię, ponieważ jego organizm nie był w stanie tego wytrzymać. Widziałam go w dniu mego wyjścia ze szpitala. Jego leczenie miało być krótsze niż moje, tymczasem okazało się, że musi wytrwać jeszcze kolejny tydzień… Był tak wyczerpany, że ściskało mi się serce.

Między chorymi istnieje wyjątkowy rodzaj porozumienia, współodczuwania… Osoby dotknięte nieszczęściem wykazują niewiarygodną odwagę, mają wielkie poczucie humoru, potrafią kierować uwagę wprost na drugiego człowieka.

W takich wyjątkowych sytuacjach człowiek zaczyna dostrzegać i n n e g o, wręcz wyczekiwać go. Jestem zmuszona zaakceptować fakt, że moje istnienie zależy od innych. Bóg spotyka się z człowiekiem w jego słabościach: w dzieciństwie, niedoli, cierpieniu. Nie oznacza to bynajmniej, że mamy w tych stanach biernie tkwić. Wręcz przeciwnie. Prawdziwe wyzwolenie polega na ich przekroczeniu. Czyż nie jest tak, że Bóg dołącza się do naszych wysiłków tylko wówczas, gdy Go szukamy, gdy na Niego czekamy? Największym nieszczęściem niedoli jest nie mieć na co czekać, nie mieć już żadnej nadziei, gdy pozostaje już tylko rozpacz. Czy niedola może mieć w ogóle jakiś sens? Czy może nadać sens naszemu życiu? A dla wierzących, czy nie jest ona częścią Bożego planu?

Nie mam prostej odpowiedzi na te pytania. Chciałabym jedynie przekazać to, czego nauczyłam się przez wszystkie te lata obcowania z Ojcem Wrzesińskim i rodzinami z obozu w Noisy. A nauczyłam się przede wszystkim tego, że bez wzajemnego przebaczania sobie nie da się żyć razem. Przebaczenie nie jest zapomnieniem lub zwyczajnym usprawiedliwieniem; to zdolność poświęcenia się mimo przygniatającej winy, to odbudowanie więzi, pojednanie z samym sobą, z Bogiem, jeśli się w Niego wierzy. Nauczyłam się przemieniać gniew, złość i bunt w zaangażowanie. Nauczyłam się, że niedola i nieszczęście mogą mieć sens. Dają nam mianowicie szansę utożsamienia się z cierpieniem drugiego. A to prowadzi do pogłębienia międzyludzkiej wrażliwości i przywrócenia wartości braterstwu. Skoro nie da się całkiem wyeliminować cierpienia, niech przynajmniej posłuży ono naszemu wzajemnemu zbliżeniu i wspólnemu tworzeniu bardziej ludzkiego świata…

Opis książki

Francine de la Gorce, młoda Belgijka, spotyka w roku 1957 we Francji Józefa Wrzesińskiego, katolickiego księdza, syna Polaka i Hiszpanki, żyjącego z biednymi rodzinami w obozie dla bezdomnych w Noisy-le-Grand pod Paryżem. Gdy Wrzesiński zakłada międzynarodowy ruch ATD Czwarty Świat sprzeciwiający się nędzy i wykluczeniu, Francine zostaje jego bliską współpracowniczką. U jego boku odbywa m.in. podróż do Indii. W swojej książce stawia nas twarzą w twarz z niedolą, obecną także w krajach bogatych, ukazując Józefa Wrzesińskiego jako wielkiego wizjonera, człowieka upartego i wrażliwego, przeżywającego załamania, ale ożywionego niezłomną nadzieją na zbudowanie wspólnie z ubogimi prawdziwie braterskiego społeczeństwa.