Zima 2024, nr 4

Zamów
Promocja!

Andrzej Munk
OUTLET

  • Oprawa: Broszurowa ze skrzydełkami
  • Liczba stron: 166
  • Format: 130 × 205 mm
  • ISBN: 978-83-60356-33-3

Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 10.00 zł

Spis treści

Andrzej Wajda: Przedmowa
Szkic do portretu
Studia w Łodzi
Dokument zaangażowany
Przebudzenie artysty
Kino obywatelskie
Munk terapeuta
Munk a Tati
Szarganie „świętości”
Nowy język „Eroiki”
„Zezowate szczęście” – film osobisty
Ironia i muzyka
Samoświadomość, tajna broń filmowca
Dekalog Munka
Na spotkanie widowni
Munk jako pedagog
W szerokim świecie
Kino dyskursu
Spadek po Munku
Nasz współczesny
Epilog
Przypisy
Bibliografia
Filmografia
Spektakle Teatru Telewizji
Spektakle teatralne
Niezrealizowane pomysły i projekty filmowe
Filmy i materiały telewizyjne o Andrzeju Munku
Indeks

Fragment książki

Przedmowa

(Tekst ukazał się w GAZECIE WYBORCZEJ z dn. 2007-07-28 oraz na stronie http://www.gazetawyborcza.pl/1,76842,4346655.html)

Z premiery „Człowieka na torze” zapamiętałem najbardziej scenę, kiedy rozpędzony pociąg zabija maszynistę Orzechowskiego. Przerażający dźwięk wypełnił całe kino. Zapytałem Munka, jak to osiągnął. – Zwyczajnie. Poszedłem do kabiny i sam podkręciłem, co trzeba.

Przystępując do pisania o Andrzeju Munku – wielkiej postaci naszej sztuki filmowej okresu powojennego – zdumiałem się, w jak wielu sytuacjach spotkałem go w ciągu tych niewielu lat między moim wstąpieniem do szkoły filmowej w Łodzi w 1949 roku a jego tragiczną śmiercią w roku 1961. Zwłaszcza że do naszego zbliżenia nie przyczyniły się żadne wspomnienia z przeszłości. Nic nie wiedziałem o okupacyjnej działalności Munka ani o jego przewodnictwie w Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej, którego członkiem byłem w krakowskiej ASP w latach 1946-48. To prawda, że z zasady nikt z nas wtedy nie chwalił się tym, co było; nauczyła nas tego konspiracja. Byliśmy też spóźnieni o pięć lat naszego życia i interesowało nas to, co przed nami.

***

Pierwsze zapamiętane spotkanie z Munkiem to zebranie koła naukowego w szkole filmowej i jego wykład o filmie barwnym. Na zawsze pozostała mi w pamięci jego forma. Druzgocąca krytyka filmu kolorowego wygłoszona po lewej stronie stołu – przy którym siedziałem jako jeden z inicjatorów tych zebrań – i następnie płomienna pochwała po stronie prawej. Po latach dowiedziałem się, że profesor Zbigniew Brzeziński podobnie nauczał marksizmu amerykańskich studentów, ale wtedy był to wyłącznie patent Andrzeja Munka.

Nasze następne spotkanie w PWSF było dla mnie jeszcze bardziej zaskakujące. Lata tuż po wojnie obfitowały w tragiczne odejścia naszych kolegów zapadających na płuca; gruźlica była wówczas chorobą śmiertelną. Toteż nieustannie byliśmy świadkami, że ktoś ze studentów znikał, czasem pisał kartkę z Zakopanego, czasem wracał na jakiś czas, aby znów zostawić po sobie puste miejsce przy sztaludze i już nigdy nie dokończyć rozpoczętego aktu czy martwej natury. O cudownym lekarstwie na tę chorobę o nazwie penicylina dowiedziałem się już po ukończeniu studiów.

Tego tak tragicznego i głęboko poruszającego faktu z naszego studenckiego życia nie mógł nie dostrzec Munk. Napisał więc scenariusz o parze młodych studentów przeżywających gwałtowną i ostatnią w ich życiu miłość w jednym z zakopiańskich sanatoriów dla gruźlików. Jako wykonawców tych ról wybrał znaną dziś poetkę, a wtedy studentkę szkoły aktorskiej w Łodzi Joannę Kulmową i mnie.

To prawda, że zewnętrznie nadawałem się do tej roli. Byłem chudy i niepokojąco ruchliwy. Decyzję Andrzeja przyjąłem bez namysłu z entuzjazmem, a pierwsze próby dodały mi odwagi – zobaczyłem reżysera, który wie, do czego zmierza, i potrafi to, co mówi, przenieść na ekran. Niestety, krótka to była radość. Scenariusz spotkał się ze zdecydowanym sprzeciwem. Był rok 1950, socrealizm w sowieckim wydaniu tępił wszystkie śmielsze pomysły. Scenariusz został oskarżony o pesymizm, czarnowidztwo, sam temat jako marginalny nie wart był nawet szkolnego filmu, a ja straciłem raz na zawsze wielką szansę pokazania się na ekranie.

Niezapomniany rok 1956 stał już jednak w drzwiach i pozwolił nam spotkać się ponownie, tym razem już w nowo powstałym zespole filmowym Kadr Jerzego Kawalerowicza. Jednym z pierwszych zapamiętanych spotkań Kadru była drzemka Jerzego Kawalerowicza, Andrzeja Munka i moja na wspólnym kocu na plaży w Sopocie, gdzie Joanna – żona Munka – wzywała nas kilkakrotnie, abyśmy się „zżywali”, jeśli mamy stanowić najmłodszy zespół filmowy w Polsce. Wezwania pozostawały jednak bez echa, gdyż każdemu z nas marzył się wtedy zupełnie inny własny film. Munk zbierał się do „Człowieka na torze”, ja myślałem o „Kanale”, a Kawalerowicz przygotowywał „Cień”. Zespół Kadr dał jednak każdemu z nas niezapomnianą szansę – Munkowi filmy „Człowiek na torze” i „Eroica”, mnie „Kanał”, „Popiół i diament” oraz „Lotną”.

***

Dobrym duchem Kadru był nieodmiennie Tadeusz Konwicki, niezawodny obrońca naszych filmów (na komisjach) i surowy doradca w sprawach literackich. W tych latach zbliżyłem się do Munka, co było z jego strony okazją do zdumiewającego wyznania. Okazało się, że Andrzej marzy o dyrygenturze i pochłonięty jest muzyką klasyczną. Tu najbliższy był mu Jan Krenz, początkujący wtedy kompozytor i dyrygent, autor muzyki do filmu „Kanał”. Ale muzyczne zainteresowania Munka miały głębsze motywy – poszukiwanie dla filmu nowych, bardziej radykalnych rozwiązań dźwięku.

W czasie realizacji dokumentu „Gwiazdy muszą płonąć” – opowiadającego o wykonujących plan śląskich kopalniach, nad którymi „płonęły” pięcioramienne gwiazdy – po zakończeniu zdjęć pod ziemią Andrzej kazał ekipie opuścić podziemny chodnik i pozostawić go samego w kompletnej ciemności. Ta godzina potrzebna mu była na przeżycia natury dźwiękowej.

– Wyciągnąłem z kieszeni papierosy i zdjąłem celofan – opowiadał mi wtedy – zmiąłem go w ręce. Nie masz pojęcia, jaki to przerażający dźwięk w takiej ciemności.

Premiera „Człowieka na torze” odbywała się w kinie Moskwa. Zapamiętałem z niej najbardziej ostatnią scenę, kiedy rozpędzony pociąg zabija stojącego na torze maszynistę Orzechowskiego. Tak przerażającego dźwięku, który wypełnił całe kino, nie słyszałem nigdy wcześniej. Po premierze zapytałem Munka, jak to osiągnął. – Zwyczajnie. Poszedłem do kabiny i sam podkręciłem, co trzeba – odpowiedział mi Andrzej, udowadniając, że nie jest mu obce nic, co należy do dziedziny techniki filmu, z projektorem włącznie.

Miałem też szczęście podróżować z Munkiem za granicę i podziwiałem łatwość, z jaką potrafił znaleźć się w każdych tego rodzaju warunkach. To my obaj daliśmy pierwszy wywiad do „Positif” o polskim filmie i wystąpiliśmy w towarzystwie nikomu wówczas nieznanych reżyserów przyszłej francuskiej Nowej Fali w dyskusji prowadzonej w Wenecji przez Roberta Rosselliniego.

Niedługo potem zobaczyłem w mieszkaniu Andrzeja na Starym Mieście przywiezioną z Italii miniaturę sycylijskiego wózka. Jak się okazało, otrzymał ją jako prezent od nieznanego mi z nazwiska Federica Felliniego, który wypytywał Munka, czy nie mógłby zrobić jakiegoś filmu w Polsce, ponieważ w swoim kraju nie może znaleźć producenta.

Zajęci kolejnymi filmami spotykaliśmy się coraz rzadziej. Potem dowiedziałem się o jego śmierci. Film „Pasażerka” wymagał dokończenia, a obaj asystenci Munka przeżyli to w sposób tak osobisty, że nie chcieli podjąć się dalszych koniecznych prac samodzielnie. Wtedy Jerzy Bossak – szef zespołu Kamera, który produkował „Pasażerkę” – zwrócił się do mnie z propozycją dokończenia filmu. Obejrzałem materiał, ale nie dostrzegłem w nim stygmatu Munka. Obawiam się, że Andrzej zbytnio zawierzył improwizacji, która miała wydobyć ze scenariusza znacznie więcej, niż było w nim napisane, i zwątpił w rezultat.

Potwierdziła to opowieść Andrzeja Brzozowskiego, asystenta reżysera, o tym, jak podczas realizacji „Pasażerki” Munk postanowił nauczyć się prowadzić motocykl. W rezultacie wpadł na druty kolczaste okalające Brzezinkę. Kiedy przerażona ekipa wyplątywała jego i motor, Brzozowski usłyszał: – Gdybym się zabił, nie musiałbym kończyć tego filmu.

Nie wróżyło to dobrze nie tylko filmowi – bywają przecież chwile, kiedy reżyser nie potrafi obiektywnie ocenić swojej pracy – ale i samemu reżyserowi.

Moje ostatnie spotkanie z Munkiem miało miejsce niedawno – na krótko przed śmiercią Andrzeja Brzozowskiego, który opowiedział mi, że pierwszym reżyserem „Kanału” miał być właśnie Munk. Przeczytawszy scenariusz Jerzego Stefana Stawińskiego, Munk postanowił, jak przystało na dokumentalistę, poznać prawdę.

– Ale tam jest kompletnie ciemno i nic nie widać – usłyszeli jego najbliżsi współpracownicy, kiedy wychynął z włazu kanału na którąś z warszawskich ulic. Okazało się więc, że nawet pierwszy i być może największy sukces „Kanału” na festiwalu w Cannes przed 50 laty zawdzięczam Andrzejowi.

***

Jak wyglądałoby polskie kino z Andrzejem Munkiem w roli głównej i jaką stratą jest jego nieobecność przez następne trudne lata, przez które musieliśmy przejść?

Jeśli już w szkole filmowej Munk potrafił dostrzec tragiczną sytuację tych z nas, którzy przeżywszy wojnę, musieli w powolnym konaniu żegnać życie, które tak wiele nam wtedy obiecywało – potrafiłby na pewno odnaleźć w swoich filmach takie tematy i w przyszłości. Munk odważył się, co może ważniejsze, na szarganie świętości, ukazując w „Zezowatym szczęściu” przedwojenną Polskę jako domek z kart. W „Eroice” zaś dokonał głębokiego rozróżnienia pomiędzy bohaterstwem a bohaterszczyzną oraz sensem i bezsensem tej drugiej, z którym nasze pokolenie musiało się rozprawić. Tym bardziej że nie traktował Polski jako zaścianka za berlińskim murem, ale wierzył głęboko, że jesteśmy częścią Europy, a międzynarodowy sukces jego filmów był tego najlepszym dowodem.

Czy jednak to wszystko, o czym tu piszę, nie było również naszym doświadczeniem? Na pewno tak, jednak nie z taką jak u Andrzeja Munka świadomością i nie z taką ostateczną konsekwencją.

*** Tekst Andrzeja Wajdy jest nieco skróconą wersją przedmowy do książki Marka Hendrykowskiego „Andrzej Munk”, którą Biblioteka Więzi inauguruje serię „Ludzie polskiego kina”. Tytuł pochodzi od redakcji.

Andrzej Wajda

Opis książki

Ta książka sprzedawana jest w kategorii Outlet. Są to najczęściej tytuły uszkodzone podczas transportu czy ekspozycji w księgarni oraz końcówki nakładów. Przecenione książki mogą posiadać uszkodzenia, takie jak przebarwienia, rysy na okładce, przetarcia. Książki z tej kategorii nie podlegają zwrotowi ani wymianie na książki pełnowartościowe. Liczba egz. ograniczona.

Andrzej Munk – artysta zaliczany do grona najwybitniejszych twórców polskiego kina. Książka jest fascynującą opowieścią o niezwykle barwnym człowieku i czasie wprawdzie marnym, ale niesłychanie ciekawym. (Książka zawiera niepublikowane dotąd fotografie.) Munk zdążył zrealizować – zmarł tragicznie w wieku niespełna 40 lat, w trakcie realizacji Pasażerki, swego trzeciego filmu fabularnego – zaledwie kilka filmów. Za to, jakich Filmów!

Wesprzyj Więź

„Jak wyglądałoby polskie kino z Andrzejem Munkiem w roli głównej – pyta Andrzej Wajda we wstępie książki – i jaką stratą jest jego nieobecność przez następne trudne lata, przez które musieliśmy przejść?”.

Marek Hendrykowski nie kryje fascynacji swoim bohaterem. Widzi go pośród najwybitniejszych twórców polskiej sztuki. „To grono – pisze – wyjątkowo elitarne, do którego w wieku XX przynależeli jedynie nieliczni polscy artyści wyróżniający się szczególną niezależnością: Żeromski, Wyspiański, Witkacy, Słonimski, Gombrowicz, Różewicz, Kantor, Mrożek, Dygat, Grotowski, Swinarski i niewielu innych. Klub urodzonych mitoburców. Klub nieformalny, bez składek członkowskich i bez rytualnej przysięgi, stowarzyszenie dla wyjątkowo odważnych. Munkowi jako twórcy Eroiki i Zezowatego szczęścia przypada zaszczyt absolutnego pierwszeństwa wśród rodzimych filmowców. Od niego właśnie kino polskie lat 50. i następnych dekad uczy się nie tylko sztuki racjonalnego diagnozowania, ale i kunsztu błazeńskiej terapii przeprowadzanej, w znieczuleniu śmiechem, na chorym organizmie społecznym”.

Seria Ludzie Polskiego Kina

Filmy, ich bohaterowie, poszczególne zdarzenia i sceny, jakaś melodia – to właśnie z nich ułożyć można jedyną w swoim rodzaju opowieść, w której w niezwykle intensywny sposób zapisano zbiorowy i pojedynczy polski los. W twarzach aktorów, dziejach wykreowanych przez nich bohaterów, w scenach z ich udziałem, w muzyce, która tym scenom towarzyszy – los ten można nie tylko odnaleźć, ale rozpoznać jako bliski, a może nawet własny. Sprawiają to – szczególna magia kina oraz twórcy filmowi, którzy siłą swego talentu potrafią zawładnąć naszymi emocjami i wyobraźnią. To właśnie oni – reżyserzy, operatorzy, aktorzy, kompozytorzy muzyki filmowej, scenarzyści – będą bohaterami nowej serii.