We wspomnieniach żydowskich faleniczan ich miasteczko jawi się trochę jak miraż z obrazów Chagalla: jednocześnie wzniosły i groteskowy.
„Nasi mędrcy (niech ich pamięć będzie błogosławiona) mawiali: nie jest twoim obowiązkiem ukończenie pracy, ale nie wolno ci jej zaniedbać” – tę sentencję, zawartą w talmudycznym traktacie Pirkej Awot, przytacza we wstępie redaktor Księgi Falenicy. Wydano ją w 1967 r. w Tel Awiwie staraniem grona żydowskich mieszkańców przedwojennego miasteczka, które dzisiaj jest częścią Wielkiej Warszawy.
Takich ksiąg – po hebrajsku: sefer – poświęconych nieistniejącym już miasteczkom i miastom powstały swego czasu setki. Tworzyło je pokolenie Żydów ocalałych z Zagłady, chcących upamiętnić bliskie sobie miejsca i osoby, skazane na śmierć przez hitlerowców – aby w ten sposób zostały ocalone od zapomnienia.
Sefer Falenic zawiera mnóstwo nazwisk osób, o których pamięć, bez istnienia tej publikacji, przepadłaby bez śladu
Na tle obfitości tych ksiąg Sefer Falenic jest pozycją szczególną, doczekała się bowiem właśnie polskiej edycji. Mówiąc ściśle, jest to wybór z części opublikowanej w jidysz (bo istnieje jeszcze osobna część hebrajska). Wybór wszelako reprezentatywny, dający polskiemu czytelnikowi ogólny ogląd całości. A także, last but not least, obfity, gdyż nawet po selekcji tekstów nadal jest to prawie sto stron arcyciekawych relacji.
„Żyli z wakacji”
Żydowska Falenica powstała z końcem XIX stulecia, przy torach kolei żelaznej wiodącej z Warszawy do Dęblina. Szybko zyskała status letniska – najpierw faktyczny, od 1924 r. formalny – jako że porastające okolice sosnowe bory okazały się nieprzecenionym rezerwuarem świeżego powietrza dla tysięcy mieszkańców zatłoczonych Nalewek, Gęsiej czy innych ulic żydowskiej dzielnicy polskiej stolicy. Dość powiedzieć, że latem liczba mieszkańców tego miasteczka, raczej sennego w innych porach roku, powiększała się kilkakrotnie.
„Jakież sceny rozgrywały się w żydowskich domach w Warszawie, kiedy matki i córki wypłakiwały oczy i błagały głowę rodziny, aby wynająć na lato daczę w Falenicy. Z jaką radością po Święcie Tygodni przyjeżdżały do miasteczka wozy wyładowane po brzegi sprzętami domowymi, zajeżdżały na ulicę Handlową, po czym znikały w bocznych uliczkach, gdzie czekały na nie wynajęte wille”– wspomina Szlomek Frydman, już jako Szlomo Adibi, mieszkaniec Nowego Jorku, syn przedwojennego przewodniczącego gminy.
Miejscowi Żydzi „żyli z wakacji” – pisze Chajcia Gurfinkel (Bruksela), córka jednego z falenickich pionierów – „Kiedy zaczynał się sezon letni, wraz z pojawieniem się pierwszych letników, zaraz pojawiali się Żydzi z całej okolicy handlujący drobiem, jajkami, masłem, zieleniną, owocami. Stali na bazarze albo biegali z koszami na ulicy oraz pod willami. Wdzierali się między klientów, krzyczeli, zachwalali, sprzedawali. Z końcem lata wracali do domów”.
Nie byli to ludzie zamożni: „drobny handlarz, rzemieślnik i robotnik. Chcieli oni dobrze żyć, ale też nie zazdrościć innym. Sklepikarze i właściciele willi w Falenicy chętnie przyjmowali tych prostych Żydów, którzy rzadko się targowali i jeszcze rzadziej bankrutowali”. Ta ocena Frydmana pozornie kłóci się ze wspomnieniem Hersza Goldfingera (Paryż), który zaświadcza: „Dla mnie, jak w ogóle dla dzieci z biednych żydowskich rodzin z Warszawy, «linia»[mowa o linii osiedli wzdłuż kolei do Otwocka – J.B.] była jak nieosiągalny sen. Dawniej w letnich miesiącach rodzice wyjeżdżali z nami na krótko do Wołomina albo do krewnych w Grodzisku. Otwock i mniej arystokratyczna Falenica były uważane za «letnią rezydencję» bogatych Żydów. Nam, dzieciom z warszawskiej biedoty, na myśl nie przychodziło, że na «linii» mogą również mieszkać biedni, może nawet biedniejsi od nas”. Można chyba jednak przyjąć że obie te relacje są prawdziwe i w jakiś sposób się uzupełniają. Może tylko Goldfinger, jako przekonany komunista, napisał swoją z wyostrzonym zmysłem społecznym.
We wspomnieniach faleniczan ich miasteczko jawi się trochę jak miraż z obrazów Chagalla: jednocześnie wzniosły i groteskowy. „Kiedy tylko gdzieś zaczynało się palić, puszczano w ruch dzwon, to prymitywne urządzenie, które w przypadku niebezpieczeństwa albo nieszczęścia stawiało na nogi nie tylko strażaków, ale całe miasteczko. Nie raz zdarzyło się, że nocą żartownisie przywiązali do dzwonu kota, który hałasował tak długo, aż policja albo straż oswobodziła zwierzaka. Ale kiedy alarm był prawdziwy, dopiero zaczynała się bieganina i gonitwa w poszukiwaniu koni u gospodarzy, zwoływanie nielicznych ochotników strażackich, zajętych dotąd swoją pracą, i z beczkami wody wyruszano gasić pożar. Ale wtedy nie było już dużo do roboty”.
Autor tych słów, Abram Ring (Jaffa), syn zegarmistrza Icchoka, podkreśla jednak powszechną dumę mieszkańców, gdy wreszcie miasteczko zdobyło się na prawdziwy strażacki wóz, nazwany „Iskrą”. Co więcej, kierowcą budzącego westchnienia miejscowych panien zespołu strażaków został jedyny w tym gronie Żyd, Naftali Kukawka, syn fryzjera.
„W skrzypcach rebego słychać było nadchodzącą zagładę”
Dziś można sobie tylko wyobrazić ów szczególny klimat różnorodności, jaki ożywiał Falenicę w letnich miesiącach. „Z niektórych willi rozchodził się dźwięk patefonu i nowoczesnych melodii, z innych słychać było głośne studiowanie Tory, chasydzkie niguny [pieśni], przypowieści i modlitwy” (Frydman). Gdzie indziej z kolei… „Czytają, prowadzą dyskusje, śpiewają pieśni rewolucyjne. Powstają przy tym konflikty i starcia z pobożnymi rodzicami, które są często bardzo zacięte. Nie raz zdarza się, że do Związku [czytelnia prowadzona przez lewicującą młodzież – J.B.] przybiega matka i krzyczy: «Oddajcie mi moje dziecko!»”(Gurfinkel).
Falenica była bowiem także silnym ośrodkiem lewicowego syjonizmu, żydowskiego socjalizmu oraz komunizmu. Hersz Goldfinger, który przyjeżdżał tutaj, by „upijać się falenickim powietrzem”, nazywa ją wręcz Małą Moskwą.
Na samym początku książki przytoczona jest relacja o tym, jakoby pierwszymi mieszkańcami Falenicy stali się Żydzi, którzy w 1905 r. uciekli przed pogromem z sąsiedniej gminy Wiązowna. Ta malownicza legenda założycielska okazała się nieprawdziwa, w Wiązownie żadnego pogromu nie było, a udowodniła to w „Gazecie Wawerskiej”, zbadawszy uprzednio sprawę w źródłach archiwalnych, Lidia Głażewska-Dańko, skądinąd jedna z redaktorek polskiej edycji Księgi. Redaktorzy jej oryginalnej wersji nie mieli możliwości zweryfikowania tej opowieści, przyjmując relacje ocalałych faleniczan takimi, jakimi je nadsyłano. Nawet jeśli pochodziły z drugiej ręki.
W pamięci Mordechaja Ben Gila (Hajfa) pozostał obraz święta Sijum ha-Szas – ukończenia pisania zwoju Tory, obchodzonego przez falenickich zwolenników cadyka z Grodziska. „Żydzi przyjechali na białych koniach i z pochodniami w rękach. Mędrcy talmudyczni stali pogrążeni w zamyśleniu, inni chasydzi śpiewali nowy nigun na cześć tego wydarzenia, a zgromadzeni ludzie cieszyli się w każdy możliwy sposób. Mądry grodziski rebe stał w pokoju, w którym znajdował się zwój Tory i grał na skrzypcach. Skrzypki łkały w rękach rebego, chociaż wokół panowała wielka radość. […] Byli również tacy, którzy w grze rebego upatrywali głębszy sens. Wierzyli, że cadyk widzi, jak zwój Tory i litery odlatują hen daleko… Nic innego, tylko w skrzypcach rebego słychać było nadchodzącą zagładę”.
Dzisiaj po drewnianej willi Gedalie Mojsze Grynfasa przy ulicy Ogrodowej 6 (obecnie Filmowa), gdzie odbywała się uroczystość, nie pozostał ślad, miejsce porasta zapuszczony zagajnik.
Imiona znane i nieznane
Koniec żydowskiej Falenicy przyniósł sierpień 1942 roku. Ręka piszącego te słowa wzdraga się przed opisem tego, co się wtedy działo. Ale jest on obecny na kartach Księgi. Nieliczni, którym dane było powrócić, przeżyli szok. „Po wyjściu z pociągu zobaczyliśmy puste pole porośnięte dziką trawą” – wspomina Szmul Kamionkowski (Bruksela), który odwiedził rodzinne miasteczko, a raczej miejsce po nim w 1946 r. Ocaleli żydowscy faleniczanie rozproszyli się po świecie.
Zgodnie z sentencją z traktatu Pirkej Awot autorzy i redaktorzy Sefer Falenic nie zaniedbali swojej powinności. Ale żydowska edycja Księgi nie była też bynajmniej „ukończeniem ich pracy”. Opowieść toczy się nadal. Falenica, w której nie ma już Żydów, powoli się odbudowała. Z czasem pytanie „Kto tutaj mieszkał przed nami?” zadawało sobie coraz więcej osób, reprezentantów nowego pokolenia faleniczan.
W 1977 r., a więc jeszcze w głębokim PRL, działacz demokratycznej opozycji Wiktor Kulerski jako pierwszy próbował animować pamięć o zabitym żydowskim miasteczku. Od 1984 r. lokalna społeczność pielęgnuje tę pamięć w sposób aktywny i ciągły, a od 1989 r., od momentu proklamacji wolnego państwa, już w legalnym trybie. Jednym z przejawów tej pamięci jest właśnie edycja Księgi.
Sefer Falenic zawiera mnóstwo nazwisk osób, o których pamięć, bez istnienia tej publikacji, przepadłaby bez śladu. Ale z oczywistych powodów Księga nie mogła upamiętnić wszystkich. „«Dzieci» – tak nazywano synów i córki reb Abrama Jankela. Ich imion nie znano. Prowadzili sklep ze zbożem. Byli lubiani w całym miasteczku” – wspomina Abram Ring. Dzisiaj co roku w okolicach 20 sierpnia, rocznicy deportacji do Treblinki, przy kamieniu postawionym dla upamiętnienia poległych nowi faleniczanie odczytują z karteczek imiona swoich poprzedników – te, które przetrwały. Imiona nieznane powierzane są Bogu we wspólnej modlitwie chrześcijan i Żydów.
*
„Sefer Falenic – Księga Falenicy. Wybór tekstów”. Przekład z jidysz: Magdalena Siek i Agata Kondrat. Redaktor prowadząca: Barbara Wizimirska. Przekład i redakcję sfinansowały: Stowarzyszenie Żydowski Instytut Historyczny w Polsce, Muzeum Getta Warszawskiego i Urząd Dzielnicy Wawer (Warszawa). Copyright: Europejski Instytut Kultury, Warszawa 2022.
Przeczytaj także: Stanisław Krajewski, Niepochowani, nieopłakani, niepamiętani
Skazane na śmierć przez Niemców, ew. hitlerowskich Niemców. Nie przez hitlerowców, bo to zbyt potoczne i nieprawdziwe.