Zima 2024, nr 4

Zamów

Lew, co kochał barany. Portret Orzecha

Bp Siemieniewski i Orzech w czerwcu 2019 r. Fot. A. Bugała

Na ambonie gromił, w prywatnych rozmowach opatrywał najcięższe rany. Kochał ludzi i potrafił cierpliwie pokazywać im drogę do Boga. Księdza Stanisława Orzechowskiego wspominają Teresa i Jan Miodkowie oraz bp Andrzej Siemieniewski.

W 1939 r. w Kobylinie, tuż przy ulicy, stał dom – prostokątna bryła z drzwiami pośrodku i czterema oknami. Niski, obszerny, z pokojami na poddaszu. To tu 7 listopada, dwa miesiące po wybuchu II wojny światowej, urodził się ks. Stanisław Orzechowski. Niedaleko domu był rynek z ratuszem i kościół św. Stanisława, w którym 5 lipca 1964 r. odprawił prymicyjną mszę świętą. Kapłańska przygoda trwała 57 lat. Równo rok temu, 19 maja 2021 r., zmarł. Trwała pandemia, ludzie bali się spotkań, ale jego pogrzeb wywołał z domów pięć tysięcy osób.

– To był najpopularniejszy ksiądz we Wrocławiu. Drugi raz w życiu widziałem taki pogrzeb w naszym mieście. Pierwszy raz, gdy żegnaliśmy kard. Kominka i drugi, gdy żegnaliśmy Stanisława – mówi prof. Jan Miodek. 

Jego życiorys jest długi, lista zasług i tytułów imponująca, ale do historii przeszedł przede wszystkim za to, że kochał ludzi i potrafił cierpliwie pokazywać im drogę do Pana Boga. Na ambonie gromił, w prywatnych rozmowach opatrywał najcięższe rany.

Wziąłem od niego sposób operowania zawieszaniem głosu i pauzą, które sprawiają, że słuchacze słuchają jeszcze uważniej…

prof. Jan Miodek

Udostępnij tekst

– Jest taka stara szkoła duszpasterska: Lew na ambonie, baranek w konfesjonale. On był z tej szkoły. Na ambonie, gdy mówi się do grupy, można, a czasem nawet trzeba, budzić. W konfesjonale już grzmieć nie trzeba, bo skoro człowiek przyszedł, to nie śpi, ale szuka pomocy – mówi bp Andrzej Siemieniewski.

Zasada ta, zobrazowana na przykładzie zwierząt, Orzechowi pewnie bardzo by się podobała. Lubił być otoczony zwierzętami, zwłaszcza owcami, kozami i domowym ptactwem. Często powtarzał, że chciał być pasterzem i Pan Bóg pragnienia wysłuchał, bo jest duszpasterzem akademickim, a przecież wszyscy studenci to barany.

Państwo Teresa i Jan Miodkowie poznali najpierw brata księdza, Kazimierza. Trzeci z kolei Orzechowski studiował polonistykę w latach 1963– 1968, na tym samym roku co oni. W 1970 r., gdy byli już małżeństwem, spędzali wakacje na Stogach, pięknej plaży gdańskiej i wtedy, właśnie w Gdańsku, na ślubnym kobiercu stanęli Kazimierz i Urszula, a małżeństwo błogosławił ksiądz Stanisław, który studiował pedagogikę na KUL i do Gdańska przyjechał prosto z Lublina.

– Kazio Orzechowski był moim najlepszym kumplem ze studiów. On i my, jeszcze wtedy nie Miodkowie, śpiewaliśmy razem w chórze uniwersyteckim. Dzięki temu głosowemu zaangażowaniu wzięliśmy nawet udział w dziesięciodniowym tournée po Holandii. Później, gdy za żoną Kazio wywędrował do Gdańska, podjął pracę w gdańskiej delegaturze Ossolineum. Dzięki tej pracy wiadomo, że główną siedzibą wydawnictwa był i jest Wrocław – Kazimierz często przyjeżdżał do Wrocławia. Zwykle wtedy zatrzymywał się u nas, a gdy pojawiał się Kazio, przychodził też i Stanisław – wspomina profesor.

Na Bujwida, w jednym pokoju Stanisława, gdzie przewijały się setki studentów, nie było warunków na braterskie rozmowy, stąd ich spotkania zazwyczaj odbywały się u Miodków. Stach, zajęty studentami, był wolny zwykle dopiero koło północy, a często i później, ale gdy już przychodził, siedzieli do rana, śmiejąc się głośno, nie szczędząc dowcipów, anegdot, a i uszczypliwości, bo poczucie humoru miał śmiałe. Kończyli posiedzenia rano. On szedł na poranną mszę a oni do swoich obowiązków.

– On był z ludu, ale to nie był ludowy ksiądz. To był ksiądz intelektualista, oczytany, przygotowany. Do dziś pamiętam kazanie, w którym rozebrał na czynniki pierwsze Mozartowskie Requiem. Dokonał analizy utworu pod względem teologicznym. To był majstersztyk. Po mszy poszedłem, by mu pogratulować. W swoim zabieganiu bardzo dużo czytał, nieustannie się uczył. W jego kazaniach były cytaty z najwybitniejszych teologów – Rahnerów, de Lubaców – ale wkomponowane tak zmyślnie i tak przefiltrowane przez umysł i modlitwę Stacha, że dostawało się porcję czytelnej, przejrzystej wiedzy teologicznej pozornie tylko łatwej w absorpcji. Przystępną czynił tę wiedzę język Stacha, ale ten zabieg to był dowód na jego retoryczny kunszt. Posiadał zdolność mówienia o rzeczach trudnych w sposób, który pozwalał ludziom mniej wykształconym pojąć wszystko w lot – mówi profesor.

– Przez lata w jego pokoju najwięcej miejsca zajmowały książki. Sutanna gdzieś tam na kołku wisiała, w skrzyniach były pielgrzymkowe klamoty, w szufladach przedmioty osobiste, ale książki były najważniejsze. Każdą przyniesioną książkę czytał od razu, był w tym czytaniu zachłanny. Potrafił też natychmiast wykorzystać jakąś myśl w kazaniu – dodaje pani Teresa.

Jak słup światła w ciemności

Biskup Andrzej Siemieniewski poznał Orzecha w okresie szkoły średniej. Coś go przy nim trzymało, Orzech był jak słup światła w ciemności. Kiedy stworzył małą, kilkuosobowa grupę, bez nazwy i bez zobowiązań, Andrzej dołączył. Modlili się psalmami, spotkania odbywały się raz w tygodniu, w ciasnym pokoju księdza. Przy Bujwida nie było jeszcze kościoła, tylko kaplica cmentarna z przybudówką.

– Wtedy też zostałem u niego ministrantem. Przychodziłem na poranną mszę, którą on odprawiał. Trzeba było przyjść wcześniej, zastukać w okno, żeby go obudzić, wysłuchać narzekania, a potem już razem iść do kaplicy – wspomina bp Siemieniewski. – Nigdy wcześniej nie byłem ministrantem, dopiero u niego. I – co dość oczywiste – była to twarda szkoła. Orzech też zapraszał nas, tych z małej grupy, na spotkania z uczestnikami katechezy. Kiedy wyjeżdżał, my prowadziliśmy lekcje religii Miał do nas duże zaufanie. Potem grupa zaczęła się rozrastać, ale mnie udało się przy nim trwać. Kiedy kard. Gulbinowicz wyznaczył go na koordynatora nowych ruchów religijnych, poprosił mnie, żebym poprowadził seminarium Odnowy w Duchu Świętym. Byłem klerykiem, na spotkania przychodziło czterech księży, w tym Orzech, a ja opowiadałem. Spotykaliśmy się w małej, ciasnej kancelarii. Wszystko po to, żeby Orzech mógł doświadczyć i zrozumieć. On miał taki sposób działania. Brał coś nowego, na czym się kompletnie nie znał – ale to go nie zrażało – i zaczynał się uczyć. Brał ziarenko, sadził, potem pielęgnował i po czasie miał już niezłą grządkę, a potem ogród. Byłem świadkiem, jak w podobny sposób przyglądał się pieszej pielgrzymce. Ktoś mu powiedział, że był w Warszawie na pielgrzymce i to jest dobre. Orzech wysłuchał i stwierdził: „O, to ja pojadę za rok i zobaczę”. Pojechał, zobaczył i uznał, że nie trzeba chodzić z Warszawy, można z Wrocławia. W ten sposób zaczynał każdą ze swoich posług – wspomina bp. Stanisław.

– Był kapłanem, któremu zawdzięczałam umocnienie w wierze. On pokazywał chrześcijaństwo w praktyce. Dzięki niemu miałam okazję zrobić coś pożytecznego. W Kościele nie zawsze tak jest, że możemy poczuć się potrzebni, a on potrafił stworzyć warunki do działania. W jego duszpasterstwie można było znaleźć miejsce dla siebie. Nawet ci, którzy przyszli nagle, z ulicy, niebawem czuli się częścią rodziny, domowego życia. Nie matkował, ale był ojcem obecnym. W okresie stanu wojennego w kościele byli ludzie wierzący i niewierzący, Orzechowi zupełnie to nie przeszkadzało. On uważał, że skoro ktoś przyszedł, to widocznie miał powód – opowiada Teresa Miodek

Twierdził, że złe słowa mają w sobie złą moc i trudno zetrzeć ślady, które po sobie zostawiają.

Ubolewał nad przekleństwami, pogardą. Uważał, że moc złych słów niweluje błogosławieństwo, a do błogosławieństwa przywiązywał wagę ogromną. Podkreślał, że dobrze życzyć i dobrze mówić nie oznacza, że trzeba się ze wszystkimi we wszystkim zgadzać, ale trzeba się dobrze różnić. Podkreślał, że chrześcijanin programowo powinien być człowiekiem dialogu, a dialog to nie jest narzucanie swojego stanowiska.

– Pamiętam jego kazania z czasów stanu wojennego, nigdy nie podgrzewał atmosfery, a ludzie przychodzili przecież z różnymi uczuciami, byli w różnych sytuacjach. Nie bagatelizował, ale potrafił łagodzić nastroje. Zachęcał do tego, aby nie tracić do siebie zaufania. Tłumaczył, że patologiczny brak zaufania do siebie sprawi, że po jakimś czasie Polska będzie przypominała szpital psychiatryczny – opowiada pani Teresa.

Był nie tylko duży, był wielki!

Przy porodzie mama Orzecha, Franciszka, skorzystała z pomocy akuszerki, pani Kabatowej Był duży, podobno ważył aż sześć kilogramów. Dumny ojciec nadał pierworodnemu imię, które sam nosił. Wkrótce przeprowadzili się z Kobylina do Rębiechowa. Ojciec pracował na kolei i dom, który zajęli, stał tuż przy torach. Po Stanisławie przyszli na świat jeszcze Bronisław, Kazimierz i Józef. Wojna nie oszczędzała nikogo i do domu często zaglądała bieda. Ale to byli pracowici ludzie. Walczyli, by godnie przetrwać. Mimo, że sami posiadali niewiele, dzielili się z sąsiadami. Mama miała tak dobre serce, że tato musiał powstrzymywać jej hojność, żeby nie zabrakło dzieciom. Wstawali wcześnie. Pani Franciszka nawet po to, by w spokoju wysłuchać śpiewu ptaków. Mały Stach wiedział, że musi dbać o swoje rzeczy, aby mogli skorzystać z nich również jego bracia. Do kościoła często chodził boso. Kilka kilometrów brnął przez las, a potem mył nogi w rzece i zakładał buty. „Bóg dał mi nogi po to, by je schodzić. Gdy po śmierci przyjdę do Niego, powie: «Orzechu, pokaż mi twoje nogi». I ja wtedy pokażę mu moje spuchnięte od żylaków, schodzone nogi” – powie po latach w jednym z wywiadów.

Początek edukacji nie był łatwy. Szkoła była w Kobylinie. Codziennie, niezależnie od pogody, przez siedem lat chodził tam, pokonując ponad trzy kilometry, mimo że nie zawsze go chwalono. Wiele razy wspominał rozmowę z jedną z nauczycielek:

– Kim chcesz być w przyszłości? – spytała.

– Nauczycielem – odpowiedział mały Staś.

– Co? Z takim głupim łbem to się nie nadajesz! – krzyknęła z wielkopolską bezpośredniością. Po ukończeniu szkoły poszedł do technikum budowlanego. To nie był dobry wybór i chciał nawet zrezygnować, ale porzuceniu szkoły zapobiegł dziadek Wawrzyn. W 1957 r. rozpoczął pracę w zawodzie. Szybko jednak zorientował się, że to nie jest jego droga. Wychodząc z kościoła natknął się na afisz zachęcający do wstąpienia do seminarium. Od tej pory coś nie dawało mu spokoju. Wreszcie podjął decyzję: wstąpił do seminarium we Wrocławiu.

Po pierwszym roku dostał wezwanie do wojska. Rutynowe badanie wykazało ciężką gruźlicę. Dziury w płucach były wielkości pomarańczy, jego powołanie zawisło na włosku. Nie zastanawiając się długo pojechał na Jasną Górę do Matki. Stanął przed Nią i poprosił: „Jeśli chcesz, żebym był księdzem, zrób coś z tą gruźlicą”.

Po trzech miesiącach choroba się wycofała. 28 czerwca 1964 r. kard. Bolesław Kominek wyświęcił go na kapłana. Więc chyba chciała.

Modlitwa nie przychodziła mu łatwo. Wiedział, że wszystko jest tu ważne i wymaga ciężkiej pracy. Studiował mozolnie i uczciwie. Modlił się gorliwie i szczerze. Dążył do tego, aby Bóg był obecny nie tylko w jego kazaniach i refleksjach kapłańskich, ale także w najbardziej ukrytej przed ludźmi rzeczywistości serca. Na początku zapominał o znaku krzyża rano. A pragnął, by była to absolutnie pierwsza czynność po obudzeniu. Zmuszał ciało, by nie angażowało się w inne działania. Jednak zapominał, wciąż nie była to pierwsza czynność. Wreszcie wpadł na pomysł stawiania wieczorem obok łóżka miski pełnej wody. Rano, gdy wstawał i nogi zanurzały się w lodowatej wodzie, aż chlupało – już wiedział, już pamiętał! 

Dziś niektórzy spośród tych, którzy go znali, mówią: mistyk. On sam w jednym z wywiadów dzielił się swoim odkryciem w pojmowaniu Eucharystii: „Pojąłem rzecz największą, której nie pojmowałem przez lata, odprawiając mszę świętą, że nasza liturgia na ziemi jest odbiciem tej liturgii w niebie. Nierozerwalnie się wiąże jedno z drugim. Nie ma już takiej mszy świętej, żebym nie widział nieba otwartego i owej liturgii, która się tam dzieje, i z którą współbrzmi to, co my tutaj, na ziemi, robimy. To jest niewiarygodnie mocne. Nie widzę, rzecz jasna, twarzy Zasiadającego, bo to pewnie jest niemożliwe, ale widzę Go jako wielki blask Światła”.

To widzenie Światła zaczynało się od stawiania miski z wodą i bólu kolan od klęczenia w czasie rodzinnych pacierzy. „On nie jest żadnym kaznodzieją ludowym – mówiła przed laty o Orzechu pani Maria Dąbrowska, emerytowana nauczycielka języka polskiego we wrocławskim Liceum Sióstr Urszulanek. – On dla mnie jest… mistyczny. Obserwuję go i wydaje mi się, że ten mistycyzm długo w nim dojrzewał”.

Ksiądz bez pijaru

Chcesz usłyszeć prawdę o sobie? Idź do Orzecha – mawiano. Pobądź z nim trochę, niech cię pozna a potem ci wyłoży kawę na ławę, aż ci w pięty pójdzie. Niech doprowadzi cię do ściany, aż stracisz poczucie pewności. I wtedy już wszystko będzie dla ciebie jasne.

– Moje powołanie? Kształtowało się przy księdzu Orzechowskim – wspomina Andrzej Siemieniewski. – Czy przy Orzechu było mi łatwiej je odczytać? Tak. On rzeczywiście jakoś klarował naszą duchowość i pomagał w bardzo specyficzny sposób. Są ludzie, którzy pomagają wnikając we wnętrze człowieka, debatując godzinami na temat motywacji wewnętrznych, itd. On klarował zupełnie inaczej, przede wszystkim wciągając do wspólnych prac. Odczytywanie powołania wychodziło „w praniu”. Potrafił powiedzieć: „Weź się za to, do dzieła, nie stój, co się gapisz, rób”. Mnie bardzo pomogła przemowa, którą zaczął od słów: „Ty ośle!” Zdeterminowało mnie to do podjęcia decyzji. Ten jego okrzyk uświadomił mi, że czas ruszać, a nie siedzieć i debatować. Był jak kubeł zimniej wody. Był pierwszym człowiekiem, który dowiedział się o tym, że zamierzam iść do seminarium. Od razu powiedział, że to oczywiste. On również, jako pierwszy, dowiedział się o mojej biskupiej nominacji. Dla mnie było oczywiste, że to jemu, jako wieloletniemu spowiednikowi, muszę tę nowinę powiedzieć. Nawet ryzykując kolejnego „osła”. 

Duszpasterskie zabiegi? Metody, by studentów było coraz więcej? W żadnym wypadku. Przez lata działalności wrocławskiego duszpasterstwa akademickiego „Wawrzyny” kolejne pokolenia studentów odkrywały, że Orzech zawsze ma rację, nie próbuje się przypodobać i nie głaszcze. Wymaga, spodziewa się, często nie okazuje żadnej wdzięczności. W wychowywaniu stosuje „wielkopolską bezpośredniość”. Żadnej socjotechniki, żadnego pijaru. Nie zabiegał i nie walczył o liczbę studentów w szeregach. Często ranił. A jednak wciąż przychodziły kolejne pokolenia studentów i – najpierw nieśmiało, a potem na stałe – chciały być w zasięgu jego spojrzenia i ojcowskiej troski: dystansu, który budował i modlitwy, którą otaczał. Nie był czułostkowy. Były dni, że nawet nie próbował być miły. Był boleśnie prawdziwy. Bez maski, bez kreacji, trochę na zasadzie: „co w sercu, to w gębie”. A jednak nowe pokolenia młodych, którym wciąż ktoś chciał się przypodobać i coś sprzedać – przychodziły i szybko odkrywały, że nie mogą być obojętni, muszą się określić, czy go lubią, czy wolą uciekać. 

Orzech często obrażał studentów w kazaniach, łamał stereotypy studenckiego myślenia, sięgał po sformułowania niegrzeczne, zbyt dosadne. Wielu nie potrafiło tego zaakceptować i odchodziło. Orzech dbał, by sól jego mowy nie straciła smaku. Ci, którzy przez warstwę tej soli, mimo zranień, przekopali się głębiej, odkrywali inny świat, często odnajdywali drogę swojego życia i drogę do Pana Boga. Robert Ruszczak, założyciel zespołu „40 synów i 30 wnuków jeżdżących na 70 oślętach”, opowiadał przed laty o tym, jak dołączył do duszpasterstwa, ale był jakby z boku, dryfował. Po jednej ze mszy świętych Orzech zagadnął go, co się dzieje a on odrzekł, że nic, że jest smutny z natury. „Z natury, to tylko diabeł jest smutny” – odrzekł i zaprosił natychmiast na rozmowę, która, jak się potem okazało, zmieniła życie pana Roberta.

– Jego język był jędrny, dosadny, czasem potoczny. Tradycjonalistów mógł gorszyć – wspomina prof. Miodek. – Kiedyś się z nim zadyskutowałem o wyrażenie „guzik prawda”. Bronił się, że przecież nie użył dosadniej, a mógł. „No jeszcze by tego brakowało – mówię – żebyś użył. Musisz pamiętać, że używasz substytutów wulgaryzmów, a to balansowanie na krawędzi”. W ustach innego księdza byłoby to nie do przyjęcia. Jednak jemu wybaczaliśmy i ja, jako językoznawca, też mu wybaczałem i wybaczam, dlatego, że on bardzo kochał ludzi. Szorstkość języka, epitety i przezwiska kierowane do studentów – dudusie, miągwy, królewny, czyli dziewczyny, które do niczego się nie nadają a powinny się wziąć do roboty – brały się z tej miłości i pomagania w dojrzewaniu. Czuło się tę miłość – mówi profesor.

– On mówił językiem, którego używali studenci. Sukces jego duszpasterstwa, w ciągu tylu lat bycia duszpasterzem studentów brał się z wsłuchiwania się w to, jak oni mówią, i wychodzenia temu naprzeciw, zwłaszcza na ambonie – dodaje pani Teresa.

– Ludzie uczą się chińskiego, by porozumieć się z mieszkańcami Pekinu. Stanisław przez tyle lat duszpasterzowania uczył się języka studentów, by mówić do nich w taki sposób, aby go rozumieli. Przychodziły kolejne roczniki, nowe pokolenia, a on wciąż nasłuchiwał ich języka nadążał, był na czasie. To jest absolutny fenomen duszpasterski – opowiada Profesor. I wyjaśnia, że sam był zafascynowany innym mistrzem ambony, ks. Julianem Michalcem, ale z czasem odkrył, że Orzech, sięga po inne środki wyrazu, tworząc w sobie tylko znany sposób zupełnie nowy model kaznodziejstwa.

– Dla niego Jezus był realnie obecny. Każdy, kto modlił się z Orzechem, był pewien, że Pan Jezus jest dla niego tu i teraz i po pewnym czasie sam tę obecność odkrywał – opowiada bp Andrzej Siemieniewski. – Co do kazań, one zawsze były komentarzem do wydarzenia liturgicznego i nie wolno ich wyrywać z tego kontekstu. Ci, którzy próbują cytować wyrwane z kontekstu fragmenty, zwłaszcza emocjonując się kolokwializmami, czy dobitnymi sformułowaniami, popełniają błąd. Orzech mówił czasem mocno, a czasem nawet za mocno, wulgaryzmy nie były niezbędne, jednak w jego ocenie, w danej sytuacji był powód, aby tak a nie inaczej wyrazić myśl. I ja mu w tych wyborach ufałem – dodaje Ksiądz biskup. 

– Jestem człowiekiem empatycznym, łapię od ludzi. Stanisław jest w rejestrze tych osób, od których wziąłem pewne środki retoryczne – opowiada prof. Miodek. – Jeśli umiem zawieszać myśl, świadomie używam pauzy – przyznaję się, to mam od niego. Podpatrzyłem u niego jak operować takim zawieszaniem. I gdy mówię: „Taaak….” – to mówię jak on. Chcę mówić jak on, bo wiem, że doskonale umiał używać pauzy w wystąpieniach publicznych. Dopisał się do tej listy osób, którym zawdzięczam sposób mówienia. Utwierdził mnie w przekonaniu, że emocjonalność, ekspresja, autentyczność w wyrażaniu myśli to klucz do retorycznego sukcesu. To zawdzięczam Stasiowi. Jestem sumą pożyczek, od ludzi, którzy mnie swoją językową zręcznością zafascynowali. Staś, wrocławski Orzech jest wśród nich jedną z osób najważniejszych.

Colas Breugnon z Wrocławia

Karmił ludzi szczerością i gdy płakali, pozwalał im płakać, ale dużo częściej mówił tak, by musieli ryczeć ze śmiechu. Tak opisuje fenomen Orzecha prof. Miodek: 

– Nie słyszałem w życiu kaznodziei, na którego homilie i kazania ludzie reagowaliby wybuchami śmiechu. I to śmiechu serdecznego, głębokiego, ozdrowieńczego. Byłem świadkiem tych reakcji i w kaplicy przy ulicy Bujwida, i w innych miejscach, ale i teraz, gdy Stanisław już nie żyje, a otwieram internet i słucham tych jego wystąpień. Wszędzie ten odbiór jest niezwykły. Myślę, że te reakcje biorą się stąd, że podstawową kategorią estetyczno- retoryczną jego kazań był dowcip, humor, a co najważniejsze: on to wszystko, z czego słuchacze zrywali boki, mówił na poważnie, powieka mu nie drgnęła, głos trzymał jednakowy tembr, choć w środku sam rechotał, aż miło. W nim było coś z Hrabala, z Colas Breugnon’a, bohatera powieści Romaina Rollanda. To był ksiądz płonący na ambonie. Tam nie było patosu, ale było uczucie, niezwykła emocjonalność, a emocjonalność jest kluczem do sukcesu retorycznego. Dydaktyzm tych kazań był bezsprzeczny, ale nie przesadzony – wyjaśnia językoznawca.

Na jego sukces składał się też talent aktorski, gestyczny, mimiczny. Potrafił zaprezentować na ambonie jak gołąb wylatuje z gołębnika, albo w czasie mszy odprawianej dla przedszkolaków zorganizować naprędce małą orkiestrę na tyle zgraną, że mogła z powodzeniem przejąć rolę organisty.

– On nie chodził do szkoły aktorskiej, on to miał w genach. Gdy się to ma – słuchacze są twoi. I on miał. Ta scena, pamiętna, która została pokazana w filmie pt. „Orzech, zawsze chciałem być wśród ludzi”, gdy siedzi pod otwartym oknem i każe słuchać śpiewu ptaków. Kaplica słucha, ale on, naburmuszony teatralnie twierdzi, że nic nie słyszą a „pobożne niewiasty z pewnością myślą, że ptak śpiewa Bogu wszechmogącemu. I nic z tego nie rozumieją, oczywiście, bo on żonie śpiewa, bo są po miodowych dniach…”. Przecież to była mistrzowska zagrywka! Retoryczny majstersztyk, a co najważniejsze – zmontowany naprędce, z pokerową twarzą. Ludzie śmiali się głośno a on wytrzymał, żeby nie zepsuć puenty. To jest dar! – mówi profesor.

Nikt nie lubi się odsłaniać. Nawet rodzice wobec własnych dzieci dość ostrożnie dozują opowieści o wydarzeniach, które nie przynoszą im chluby. Orzech wychowywał inaczej. Często ryzykował utratę autorytetu. Opowiadał o zdarzeniach, które nie poszerzały jego aureoli. Stawał przed rzeszą młodych i starszych z prawdą o Bogu, ale też o sobie. Anegdotą z brodą jest już historia o tym, jak jako dziecko wykradał swojemu proboszczowi wiśnie z sadu. I jak musiał to wyznać w konfesjonale samemu właścicielowi owocowych dóbr, bo ksiądz w parafii był tylko jeden. „Prawda jest jedynym fundamentem wzrostu człowieka i relacji. Ten z ogonem, z lewej instancji, lubi wszystko zagmatwać, ale nie wolno mu pozwolić!” – wołał często w kazaniach.

– Nie słyszałem w ciągu mojego siedemdziesięcioletniego już życia, aby jakikolwiek ksiądz na ambonie tak nasycał swoje przepowiadanie przykładami z życia własnego i swojej najbliższej rodziny – mówi prof. Miodek. – A równocześnie on to tak robił, że tam nic nie było z narcyzmu. Pokazywał siebie ze wszystkimi przywarami, zmaganiami. Opowiadał o zwykłej, wielkopolskiej rodzinie, która przeżywa swoje trudności, wchodzi w swoje cienie. Dzięki tej prawdzie o sobie jego przekaz był wiarygodny. Te przykłady były czasem hiperbolizowane, ale służyły kaznodziejskiemu posłaniu – dodaje.

– To był gawędziarz. On nie uprawiał stylu profesorskiego. To, jak mówił, przypominało styl rabinów – wspomina bp Andrzej. – Dziś mamy akademickie wykształcenie teologiczne, które na ambonie zamienia się w krótki wykład wzbogacony o przykłady. Efekt takiego głoszenia nie zawsze ma skutek pożądany. I rzeczą jasną jest, że Pan Jezus tak nie mówił, a i słynni, święci już kaznodzieje, też tak nie mówili. Orzech nie był akademikiem i nie udawał akademika – zaprzągał treści ewangeliczne do swoich gawęd, wzbogacał anegdotami, często koloryzując, ale gawęda daje przecież takie prawo. Ludzie za nim szli, bo często odwoływał się do swoich słabości. 

Rura pionowa, która łączy z Bogiem

– To, jak mówił, i co robił, to było chrześcijaństwo. Moja żona przez wiele lat chodziła na msze czwartkowe, ja czasem też dołączałem. Stanisław mówił o trudnych sprawach, wytykał błędy, ale robił to zawsze z miłością, choć szorstką. Tam się nigdy nie słyszało słów wykluczających, podszytych nienawiścią. To był zawsze przekaz inkluzywny. W czasie stanu wojennego, gdy wiedział – a wiedział zawsze – że w tłumie są przyczajeni esbecy, witał ich z ambony jako panów, którzy dziś przyszli do pracy. To z tego powodu, gdy on i o. Ludwik Wiśniewski zostali Honorowymi Obywatelami Wrocławia, ojciec Ludwik zaintonował pieśń Okudżawy „Od nienawiści chroń nas, Panie”. Złego słowa o nikim z ambony nie powiedział. Był też w najlepszym tego słowa ekumeniczny. Otwierał i włączał. Jeśli nie zgadzał się z kimś – a takich sytuacji było wiele – upominał w cztery oczy, nigdy publicznie. Publicznie upominał bardzo ogólnie, mowę kierował do wszystkich. Przepraszanie przychodziło mu z trudem, ale z biegiem lat przepraszał coraz częściej – wspomina prof. Miodek.

– Spotkałem się po śmierci Orzecha z wypowiedzią, że „napsuł krwi komunistom”. Nie, to nie jest prawda, on nikomu nie chciał psuć krwi. Działał tak, że gdy spotykał komunistę, to starał się pomóc mu dojść do Boga a nie psuć krew. W nim nie było skłonności do podziałów – dodaje bp Andrzej.

Czasem ten szok, który wywoływał, był jak zrzucanie Szawła z konia. Spadałeś, porażony, ale wstawałeś już inny. Paweł Lipski, jeden ze studentów, napisał kiedyś, że „Przez Orzecha działa Duch Święty. Ten kanał, ta rura pionowa, która łączy nas z Bogiem, u niektórych ledwie ciurka, a u niego ma jakąś potężną przepustowość”.

– To był człowiek Dziejów Apostolskich. One nie skończyły się, trwają i Orzech był takim kapłanem, który je pięknie pisał dalej. Gdzie go Duch Święty posłał, tam szedł – mówi bp.iskup Andrzej.

Zarówno w Morzęcinie jak i na Bujwida hodował kurczaki. Zagradzał kąt w pokoju, wieszał lampę, tzw. kwokę i karmił. Po niedługim czasie, gdy kurczaki nabierały samodzielności, wypuszczał je na podwórko i musiały radzić sobie same.

– Podobnie postępował z ludźmi. Przez krótki czas doglądał, potem wypuszczał. Nie przywiązywał do siebie, nie wymagał adoracji, bycia blisko. Owszem, cieszył się, gdy samodzielny kurczak po jakimś czasie przyszedł opowiedzieć co tam w świecie zobaczył, ale gdy nie wracał Orzech nie miał żalu. Wychowywał do samodzielności i do wolności, również od siebie – mówi biskup.

On wierzył, że Duch Święty działa w życiu każdego człowieka niezależnie od wieku, pochodzenia i doświadczenia. „Wieje, kędy chce”. Tak, jakby mówił każdemu: „Ty nie mnie masz szukać, ty masz szukać Boga. Ty nie do mnie masz przychodzić, ty masz iść do nieba”. A potem zaraz dodawał: „Jak będzie trzeba, to ci podam rękę, a jak to nie pomoże, to ci przyłożę Panią Orzechowską” (tak studenci nazywali wielką laskę, którą przez ostatnie lata się podpierał).

Niepełny byłby portret Orzecha, gdyby nie sięgnąć do fenomenu jego posługi w konfesjonale. Orzech spowiadał w nocy. Robił to przez lata. Siadał w każda środę po wieczornej mszy świętej w jednej z salek. „Studenci mają czas dopiero w nocy – mówił – dlatego tak spowiadam”.

– To nie był wykoncypowany projekt duszpasterski – wyjaśnia bp. Andrzej. – Orzech patrzył, kiedy przychodzą grzesznicy. Skoro przychodzą wieczorem, a potem i w nocy, to wtedy siadał. Uznał, że Bóg działa w studentach o innych porach, niż w innych ludziach. Skoro nie działa w nich o 15.00, to siedzenie o 15.00 nic nie da. Siadał o 20.00 i często siedział do rana – dodaje.

Zwykle trzeba było czekać bardzo długo w kolejce, jednak nikt się nie niecierpliwił. Ludzie przychodzili. Niektórzy bali się, że zatrzęsie ich światem w posadach i wszystko będą musieli zaczynać od początku. A jednak w tej posłudze wielki i surowy Orzech, rzucający na co dzień gromy z ambony i grożący lagą, chował się cały za rozłożonymi ramionami Miłosiernego Ojca, który cieszy się, niewyobrażalnie, z powrotu tego, który odszedł, ale udało mu się wrócić. Jeden z więźniów opowiadał kiedyś, że dane mu było, po odsiedzeniu długiego wyroku, spowiadać się u Orzecha. Bał się, bo wiedział, z czym idzie. Po spowiedzi Orzech nic nie powiedział, tylko wstał i mocno go objął. „On mnie tak przytulił, jak jeszcze nikt w życiu… Mnie, po tym wszystkim…” – mówił wzruszony.

Wesprzyj Więź

W czasie pogrzebu ks. Aleksander Radecki, wykonawca testamentu, powiedział, że „Orzech był nie tylko duży, ale był i pozostał Wielki”.

À propos: był taki czas, że Orzech mocno przytył i fakt ten niepokoił wielu studentów. Albo może wiele studentek, bo panowie chyba nie reagowali. W każdym razie, kiedyś wreszcie Orzech nie wytrzymał i wygłosił z ambony taką oto przemowę:

„Proszę do mnie nie przychodzić i nie mówić mi, że jestem gruby, a już w żadnym wypadku nie proponować mi jakichś diet! Znalazłem potwierdzenie, w Biblii, że taki Orzech bardzo się Panu Bogu podoba. Nie wierzycie? Trudno, ale zajrzyjcie do księgi Ezechiela, tam, w 34 rozdziale, Bóg mówi wprost: Zagubioną odszukam, zabłąkaną sprowadzę z powrotem, skaleczoną opatrzę, chorą umocnię, a tłustą i mocną będę ochraniał. Tłustą, czyli właśnie mnie!”.

Podziel się

7
3
Wiadomość

No tak, laurka „ku czci”. Na zdjeciu widac towarzystwo wzajemnej adoracji, kanonizujace za zycia ks. Orzechowskiego. A mnie by np. interesowal jego stosunek do kard. Gulbinowicza… Albo do o. Pawla M., przeciez to jego kolega w duszpasterstwie studenckim. Ale o tym w tekscie ani slowa…

W Polsce przyjął się zwyczaj, że w nekrologach lub wspomnieniach rocznicowych pisze się dobrze o swoich zmarłych przyjaciołach lub autorytetach. Ale nie wiem, jakie są wzorce i praktyki niemieckiej Drogi Synodalnej , być może tam pisanie wspomnienia zaczyna sie od śledztwa, czy przyjaciel czymś głęboko się ubrudził, z nadzieją, że może tak.

Nie jestem z Wrocławia, ale skąd informacja, że był w duszpasterstwie z Pawłem M.? Raczej w to wątpię. Chyba to inne duszpasterstwa, a nawet jeśli w jakiś sposób miał wpływ na duszpasterstwa studenckie to nie ma opcji, żeby znał sprawę Pawła M., bo on doskonale grał, a zło ujawniał tylko w małej dobranej grupce. Za zło Pawła M. poza nim samym odpowiada wyłącznie: ojciec Zięba oraz dominikanie z Wrocławia (niektórzy sugerowali przeorowi, że coś jest nie tak, tych trzeba usprawiedliwić). Nawet dominikanie z innych miast nie wiedzieli co się dzieje. Akurat ta sprawa ma dla mnie duże znaczenie. Doprowadziła mnie do kryzysu wiary (obok innych spraw) i uważam, że nie powinna być rozmywana w stylu „napewno wszyscy wiedzieli”, bo jest specyficzna. Przede wszystkim jest wynikiem rozluźnienia relacji duszpasterz-studenci, a tekst sugeruje, że Orzechowski przywiązywał do tego wagę. Tymczasem u dominikanów już po sprawie M. nie były rzadkością sytuacje jak naruszanie klauzuli, wypady do kina czy nawet do klubów (!). To, że Paweł M. był akceptowany wynikało z jednej strony z jego zdolności manipulacji i to dotyczy tego co na zewnątrz, ale wewnątrz było to rozpasanie zakonników, którzy akceptowali rzeczy niezgodne z zasadami zakonu. Dlaczego nie dopisywanie Pawła M. uważam za ważne? Bo jeśli ogół „grzechów kościoła” potraktujemy jako ogół, nie zauważymy jak wiele różnorodnych sytuacji może dotknąć wiernych i jak wielu różnych zabezpieczeń potrzeba. Także na niższych szczeblach, bo czasem sprawy wbrew naszym wyobrażeniom mogą być tuszowane już tam.
Co do Gulbinowicza to jestem ciekawa, ale Gulbinowicz grał na 3 fronty, więc też nie jest to takie proste (jak sprawy Petza czy Dymera). Tymczasem chętnie zobaczyłabym tekst krytyczny, ale kogoś z jego środowiska, nie oparty na standardach tylko odnoszący się do jego posługi.

Jak słusznie zauważasz, za skandal Pawła M. odpowiadał o. Zięba. Rodzony brat ks. Wojciecha Zięby, drugiego duszpasterza „Wawrzynów”.
Także w omawianym okresie ks. „Orzech” był koordynatorem wszystkich grup charyzmatycznych i Odnowy we Wrocławiu, a wspólnota o. Pawła M. była jedną z ważniejszych.

Był, jednak ze względu na specyfikę Pawła M. oraz Zięby jest wysoce prawdopodobne, że Orzechowski nie miał żadnej wiedzy o jego złej działalności. Zięba tuszował tą sprawę, prawdopodobnie nie dzielił się nią z bratem. Brat to nie on, to brat. Natomiast Maliński potrafił tworzyć doskonały fałszywy obraz. Nawet chłopcy z duszpasterstwa nie mieli pojęcia co się dzieje. Dzisiaj możnaby np. Orzechowskiego odwołać dla zasady, gdyby żył, ale to byłoby typowe karanie figury, żeby nie ukarać winnych. Zamiast przypisywać zmarłemu wiedzę należy spojrzeć na tych, którzy ją faktycznie mieli i jakoś znikli w tej sprawie (członkowie zgromadzenia). O to mi chodzi, że czasem trzeba wskazać realnie winnych, żeby nie rozmyli się w mówieniu o całości instytucji. To też jest ważny element rozliczenia. Orzechowski Malińskiego to może widział kiedyś na oczy, choć bycie koordynatorem nawet nie musi tego implikować (to biurokracja, Maliński nie zakładał DA, wszedł w już funkcjonujące struktury, jego opiekunem był Zięba oraz przeor).

To nie tak wyglądało. Ks. Orzechowski doskonale orientował się w sytuacji wspólnot we Wrocławiu, miał coś w rodzaju swojej studenckiej siatki informacyjnej i od razu wiedział, gdy coś „źle się działo”. Osobiście byłem świadkiem kilku spotkań, jakie odbywał z liderami i członkami „podejrzanych” wspólnot. I naprawdę nie chodziło o jakieś większe „podejrzenia”, czasem były to drobne sprawy, jak zbyt mocna pozycja lidera, czy za duże odchylenia w stronę pentekostalizmu. Z perspektywy czasu były to rzeczy, które w dzisiejszych grupach charyzmatycznych są czymś zwyczajnym, wówczas były nowością i „Orzech” od razu reagował.
W przypadku Dominikanów, to nie chodziło nawet o przestępstwa Pawła M., a o brak reakcji na rzeczy o których wiedziano. Wspominane tłuczenie szatańskich żarówek, czy posiadanie wewnętrznej grupy, to były rzeczy, które gdzie indziej spotykały się ze zdecydowaną reakcją, a tu nie.

Ciekawe jaka była tego przyczyna?Wyczuwam jednak wpływ Zięby. No bo jeśli M. nie wzbudził podejrzeń co jest możliwe to wspomniane rzeczy powinny. Myślę, że szczególna pozycja teologów dominikańskich, ich ogólna popularność oraz fala zachłyśnięcia francuską oazowością. Energia młodych. Pamiętam to. Ich intensywność robiła wrażenie. No i fakt, że właśnie tam powstało centrum walki z sektami, a M. w nim działał.

@Konrad Schneider. Mi w trakcie czytania już zazgrzytało nazwisko Gulbinowicz.
Bo pojawiło się pytanie: a- to on z kręgu czy nieświadomy? A teraz też Paweł Maliński.

W debacie po premierze film „Szklany dom” dużo było o zmianie mentalności.
Wobec skrzywdzonych w Kościele. Oj nie tylko.
Może czas sobie uzmysłowić, że w ogóle czas na zmianę w patrzeniu na księży.

A jak ono może się zmienić, kiedy księży dalej traktuje się tak, że ze łzą w oku wspomina się kogoś kto po prostu działał na ludzi z pozycji lepszego – bo kapłana. Obrażał, ale się go tłumaczy itp.

„Nie zabiegał i nie walczył o liczbę studentów w szeregach. Często ranił. A jednak wciąż przychodziły kolejne pokolenia studentów i – najpierw nieśmiało, a potem na stałe – chciały być w zasięgu jego spojrzenia i ojcowskiej troski: dystansu, który budował i modlitwy, którą otaczał. Nie był czułostkowy. Były dni, że nawet nie próbował być miły. Był boleśnie prawdziwy.”

Kpił no – ale Colas Bregnon. Cudowny rubaszny humor.

Nie wiem, jakoś tak mam, że w życiu nie poszłabym się radzić księdza w jakiejś sprawie.
Modlitwa. Bóg. Mąż. Przyjaciele.
A ksiądz – ksiądz według fantastycznej intuicji księdza Strzelczyka jest szafarzem sakramentów i zwołuje święte zgromadzenie. Ksiądz służy. I tyle. Nic więcej.
Nie jest z automatu przewodnikiem duchowym.

Każde inne jego działanie może być nadużyciem, próbą zawładnięcia życiem innego człowieka.
Jakimś spełnieniem się ojcostwa w formie oby tylko duchowej. Ech. Mało przykładów?

Już pisałam – mam dość tych, którzy ładnie sobie działają i wzrok odwracają, bo kolega coś tam coś tam … Ja tam nie wiem. Dziwisz też nie ma sobie nic do zarzucenia. I tak dalej.
Jak to ma być wiarygodne, może czas sobie zadać pytanie.

A i kolejny założyciel ruchu tym razem szensztackiego został wzięty pod lupę.
To znów tylko przypadek? To już mało zdrady ojców. Co za rodzina.

Zdaje się, że pani nie z Wrocławia, więc przybliżę pewne realia, które zapewne pania zaniepokoją, skoro pani tak reaguje na wiadomość, że to właśnie Gulbinowicz mianował Orzecha koordynatorem. Tamto to pestka. Otóż kardynał był kumplem całej, tak postsolidarnościowej, jak i aktualnej do czasów poprzedniego prezydenta elity wrocławskiej. Mało tego, zasmucę dodatkowo, że był pupilem Gazety Wyborczej. Obawiam się, że dolnośląskied wrocławskie środowisko PO i GW powinno budzić pani niepokój. Oczywiście wszyscy we Wrocławiu wiedzieli, że pewnego wieczoru 40 lat temu dotknął intymnie młodego chłopca z Legnicy (ciekawe, czy p. Chum mówi prawdę, czy po prostu znalazł pomysł na promocję swej słabej poezji?). Oczywiście kardynał na spotkaniach publicznych, jak i poufnych zwykł chętnie chwalić się tym epizodem, zresztą całą historię miał wyhaftowaną na sutannie, więc nawet każde dziecko wiedziało we Wrocławiu 😉

Joanna Krzeczkowska: Dziekuje. Dlatego uwazam, ze oddolny klerykalizm przynosi jeszcze wiecej szkody jak ten z „gory”. Wystarczy popatrzec na to zdjecie, gdzie wszyscy dokola scigaja sie w okazaniu czci i uwielbienia…

Pochodzę z Wrocławia. Przez kilka lat związany byłem z „Wawrzynami” i Morzęcinem. Ksiądz Orzechowski wymuszał milczenie na nieletnich ofiarach księdza W., pedofila z górnego kościoła. Skrzywdzeni przez W. ministranci szukali pomocy u ks. Orzechowskiego, ale ten zobowiązywał ich do bezwzględnego milczenia, mówiąc, że jeśli to ujawnią, to wystąpią przeciwko Kościołowi, oraz że nie ma większego grzechu, niż donosić na księdza. Uderzające było to, że Orzech nie zaprzeczał prawdziwości tych oskarżeń, wierząc ministrantom, że są wykorzystywani seksualnie, ale wolał kryć kolegę, niż stanąć po stronie dzieci.

Mnie tak samo sprawa Pawła M. zaprowadziła na skraj. Dziękuję za Pani komentarz. I ten teraz.
Piszę tyle komentarzy, bo zależy mi na rozmowie. W Kościele.
Proszę mówcie więcej, co wiecie. Tzw świeccy. Bez tego dziennikarze też nie pójdą dalej.
Uważam, że za słabo jako świeccy mówimy. I to nie jest tak, że nie mamy mocy.
Justyna Zorn kiedyś zrobiła akcję. Gazeta. Apel. Franciszku ratuj nasz Kościół.

Brałam udział w Drodze Synodalnej. Parafia św. Floriana. Kraków.
Aha. Na razie bez komentarza.

Na dziennikarzach spoczywa duża odpowiedzialność za ujawnianie prawdy. Mają narzędzia.
I też zderzają się z betonem. Bywają bezradni.

Ta debata po filmie Pauliny Guzik uświadomiła mi jak bardzo potrzebujemy przestrzeni do rozmowy na te tematy. I jak czasem w tym, by ktoś nas zrozumiał, jesteśmy samotni.
Warto posłuchać – rozmowy pana Tomasza Terlikowskiego z panią Pauliną Guzik. Ech. https://www.youtube.com/watch?v=O9rWgFf6b-8

A jak się to dzieje we Francji… La Trahison des pères https://www.youtube.com/watch?v=7KrObf1i6QI

Zdrada ojców, to żadni ojcowie. Ot tytuł chyba jednak źle użyty.

To bardzo poważne oskarżenie. To, co pisałam o Pawle M. traktuję jako osobną kwestię i oceniam inaczej, z osobistych względów (dominikanie muszą skonfrontować się z tym co tak naprawdę przekazują studentom). To zaś co innego. Skąd ma pan wiedzę na ten temat? Czy to bezpośrednia czy zasłyszana rzecz? Kiedy czytam o tej postaci to ma on piękną i bogatą kartę Solidarnościową, w tym pomoc rodzinom internowanych, Katyńskim, kolportaż informacji. To też jest strona osoby, szlachetna. Jednak zastanawia mnie czy ten klimat kościoła-opozycji nie wzmagał „sztamy” środowiska. Czy miało to wpływ na tuszowanie, czy chodziłoby tylko o kolegów (w żadnym razie nie jest to dopuszczalne)? Zastanawia mnie też sam ten mariaż kościoła z opozycją, z jednej strony tak wartościowy, z drugiej trochę niejasny. Temat rzadko głębiej podejmowany, bo budzi lęk w rodzaju „atak”.

Sprawa dotyczyła członków mojej rodziny będących wówczas ministrantami. Obaj byli wykorzystywani i nie tylko oni. Co do pytania, szczerze nie wiem. Możliwe, że ks. Orzechowski bał się, że afera pedofilska pod jego dachem będzie idealnym prezentem dla wrogów Kościoła? Naprawdę ciężko mi powiedzieć. Może po prostu „takie były czasy”, że bardziej myślano o instytucji, niż o dzieciach?

Dobrze, że te czasy się zmieniają. Jednak to nadal powoli, bo chyba wciąż żyje pokolenie dawniejsze i wpływa na młodych. Nadal trwa też wojna ideologiczna, z jednej strony idee marksizmu (nie utożsamiam z całym ateizmem) z drugiej hermetyczny konserwatyzm kościoła (często wbrew jego ideom). Na tym gruncie pedofilskie kliki mogą łatwo się schować. Rozczarowaniem było zamiecenie sprawy Dziwisza.

~ LP: Uwazam, ze bardzo latwo popelnic tu blad „per analogiam”. Ktos kolportowal bibule – to bardzo szlachetne wtedy bylo – czyli analogicznie myslimy, ze to byl szlachetny czlowiek. A to niekoniecznie idzie ze soba w parze. Bp Tomasik z Radomia zostal uznany za winnego tuszowania przestepstw ks. Stanislawa S. (m.in. proboszcza w Suchedniowie). Zeby Pani tylko wiedziala, jaka piekna kombatancka karte ma przestepca seksualny ks. Stanislaw S.!

Właściwie cała sprawa Gulbinowicza jest taka. To jest chyba najbardziej niejednoznaczna i trudna do rzetelnej oceny postać w kościele. Wciąż niejasne jest z kim pracował, dla kogo. No i oczywiście wątek pedofilski. Z jednej strony komuna, potem spadkobiercy, faktycznie produkowali wiele fałszywych zeznań i oskarżeń, mieli też swoich w kościele (jak mówił Zalewski wielu), z drugiej traktowanie każdego oskarżenia domyślnie jak fałszywe, bo przecież on „walczył z komuną” zmienia się często w krzywdę ofiar, tam gdzie faktycznie były. A sprawca tą kartą może grać. Nie zmienia to tego, że kościół podobnie działa w przypadku oczywistym jak ksiądz z okolic Żywca, gdzie parafia wiedziała. Za rozliczanie kościoła wzięły się środowiska liberalne, a nawet antyklerykalne i to wywołało w kościele postawę obronną, bo środowiska te jako fakt przedstawiają każde pomówienie. A jednak widzę tu winę kościoła, bo sam nie zamierzał tknąć sprawy, sam siebie oczyścić z pomocą świeckich. Oprócz sprawy Dziwisza ogromnym zawodem było dla mnie odsunięcie Zalewskiego od tematu. Jeszcze w tę postać wierzę.

Tyko przypomnę.
„Świadectwa ofiar będą się pojawiać, będą nas, podobnie jak to bulwersować i napawać odrazą, będzie ich wiele, bo przez lata, a nawet wieki instytucjonalny kościół wiedział o krzywdzie dzieci i nic sobie z tego nie robił! Ktoś z hierarchów „napompowany” swoją ważnością i pozycją skwitował ostatnio pytanie, czy ta sytuacja grozi polskiemu KK ??? … pełnym irytacji komentarzem, że „matka nasza Kościół jest święty jako całość i blask tej świętości opromienia nawet tych błądzących księży”…(!) Gdzie w takich słowach poczucie winy, żal za straszne przecież grzechy, bo wobec najmniejszych, bezbronnych, gdzie troska o los ofiar? Nie łudźmy się że uderzą się w swoje piersi, bo z większości wypowiedzi dostojników polskiego kościoła słychać pretensje, że problem ujrzał światło dzienne, a tak wygodnie było skrywać księży pedofilów przed oczami świata w murach innych parafii, gubić ich dossier nawet w watykańskich szufladach! Mieli całe wieki, aby wypracować strategię na wypadek ujawnienia się podobnych przypadków: zmuszali ofiary do przysięgi tajemnicy, grozili, zastraszali rodziny ostracyzmem społecznym, a nade wszystko zawsze pierwszy na ustach pojawiał się zarzut WALKI Z KOŚCIOŁEM ! Coś we mnie pękło, kiedy usłyszałem publiczny komentarz arc. Michalika dotyczący pedofilii, że zacytuję: „Dziecko lgnie, drugiego człowieka wciąga…” !!! Czy ktoś wypowiadający te słowa może być biskupem (opiekunem owczarni), czy może być kapłanem – chwilę po tej wypowiedzi powinien w niego walnąć piorun i spopielić obłudnika, a wtedy nastałaby jakaś sprawiedliwość! A co na takie słowa nasz sławetny polski Episkopat, czy mając w sercach (raczej nie mają) słowa ewangelii na które wciąż się powołują mogą zasiadać przy jednym stole z kapłanami pokroju arc. Michalika….? Ten człowiek, bo trudno mi go nazywać księdzem sam powinien odejść, zaszyć się w klasztorze i modlić się za ofiary i przede wszystkim za siebie, skoro nic nie zrozumiał… Tacy ludzie nie mogą, nie powinni przewodzi Kościołowi, a tymczasem większość tych starców w wyszywanych złotymi nićmi ornatach myśli dokładnie tak samo i ich celem jest wyciszenie, przeczekanie a przede wszystkim obrona swoich przywilejów, władzy i pieniędzy! Zresztą dawali temu wyraz w nieprzychylnym odbiorze słów papieża Franciszka, kiedy biskup Rzymu nawoływał do skromności, do nieangażowania się w politykę, do nie pobierania opłat za sakramenty… Czy tacy ludzie mogą dokonać rozliczenia pedofilii w polskim KK odpowiedzcie sobie sami! Ja w to nie wierzyłem ani przez chwilę bo do tego trzeba: odwagi, bezkompromisowości, uczciwości, wrażliwości na krzywdę ofiar, chęci zadośćuczynienia (czyli zwyczajnie podzielenia się swoim bogactwem) a nade wszystko prawdziwej, prostej wiary w Chrystusa a tych wszystkich cech polscy hierarchowie nie posiadają!!! Liczę tylko, że tym razem nie uda się przeczekać, zagadać – młodzi Polacy im tego nie darują i nie zapomną i nie upłynie wiele czasu jak scenariusz irlandzki w Polsce się ziści i oby tak się stało !”

Dziękuję. To pisał 17 czerwca 2019 roku – wtedy Wiktor Porycki – teraz – Robert Fidura. Bał się ujawnić. Odszedł z Fundacji św. Józefa. Czego dalej nie zrozumieliśmy? Oprócz tego, że nie będzie łatwo.