rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Przed świtem, który nie nadchodzi, udaję się do pustki

„Czemuś mnie opuścił?” – czy z takim krzykiem raz jeszcze budzi się w Wielką Sobotę Syn, którego usiłuje ukoić Matka? Czy wychodzi ze snu razem z tymi, którzy również czują się opuszczeni?

Ten dzień, choć zdążył się obudzić, wciąż jest nocą. Nie umiem oddać się spokojowi. Pamięć nie potrafi wymazać dawnego wyznania Tadeusza Różewicza. Tak, istotnie. Jednym z dwóch największych wydarzeń w życiu człowieka jest śmierć Boga.

Nikogo nie ma wokół

Zanim ruszą tłumy ze święconką, bo „wesoły nam dzień dziś nastał” (lepiej zapomnieć, że akurat ten dzień, ta sobota, ciągle jest nocą), zamierzyłem udać się do martwiejącej pustki.  Oto mój kościół. Oto grób. Poczułem się jak żałobny Larkin – poeta, któremu przypisują brak nadziei:

Było widać, że w środku nic się nie odprawia,
Wszedłem więc; drzwi się za mną z hukiem zatrzasnęły.
Kolejny kościół: kamień, chodniczki i ławy,
Małe modlitewniki; wiechcie kwiatów, ściętych
Na niedzielę, przywiędłych; jeszcze coś w mosiądzach
Na świętym końcu; zgrabne, niewielkie organy;
I cisza: spięta, stęchła, nie do pominięcia,
Warzona Bóg wie jeden od jak dawna. […]
(„Chodzenie do kościoła”, tł. Jacek Dehnel)

Chciałbym porozmawiać z młodzieńcem, który w czwartkowy wieczór jako ostatni z uczniów uciekł nagi od wydanego na uśmiercenie. Widzę jednak w półmroku, bo nie ma tu światła, tylko jego prześcieradło na figurze zmarłego Jezusa (rzeźba ckliwa, żadne przypomnienie bazylejskiego obrazu Holbeina, który przymusił pewnego – przerażonego widokiem boskiego trupa – chwalcę „świętego imperium” do napisania opowieści o fałszywym Zbawcy). Nikogo nie ma wokół. Wydaje mi się, że przyszedłem czuwać jako straż przy tym grobie, ale w ledwie dniejącym mroku (a właściwie wciąż bez dnia) ogarnia mnie senność. Jest dokładnie tak, jak w drugim z „Trzech sonetów” Aleksandra Wata:

Czarno. W świątyni zasłona rozdarta.
Kości rzucone w piasek. I gąbka octem upita.
Sen, sen kamienny bez snów spadł na wartę.
(Czy nigdy już tu nikomu dzień nie zaświta?)

Jak ciepło. Noc wygwieżdżona. Iście
Kwietniowa noc to. Czarom jej poddani
Nie drgną ludzie, nie zadrżą liście.
(Eli, Eli, lamma sabahtani.)

Cicho. Szakal tylko z pustyni zaszczeka.
Kur zmylony zapieje. I znów jest cicho, błogo.
(Nikt stąd nie odejdzie? nikt nie przyjdzie tą drogą?)

Gdy ciszę dziko rozdarł głos człowieka:
sama śmiertelnie senna, w ciżbie śpiących ludzi,
Matka usypia Syna, kiedy się zbudził z krzykiem.

Wytężam słuch, ale nie słyszę żadnego krzyku. Nikt się zbudził. Nie ma tu żywego ducha. Tylko ten grób i tablice nagrobne innych. I nagle żal, podejrzenie, że w tej nieustannie martwiejącej pustce naprawdę nie można zaufać nikomu. Dopada mnie w końcu uczucie wszechobecnego opuszczenia. Szepczę: „Eli, Eli lamma sabachtani”:

oj­cze Oj­cze nasz
cze­mu
jak zły oj­ciec
nocą

bez zna­ku bez śla­du
bez sło­wa

cze­muś mnie opu­ścił
cze­mu ja opu­ści­łem Cie­bie
(Tadeusz Rózewicz, „bez”)

To jeszcze nie czas przebudzenia

Kilka dni temu byłem na spektaklu „W siebie wstąpienie” w reżyserii Marty Streker, który za kanwę miał tekst Ewy Mikuły. Poruszający ciąg scen, w których sprawę ze swojego złudnego szczęścia i – przede wszystkim – ze swojej stałej duchowej nędzy zdają młodzi, a także trochę mniej już młodzi, ludzie opuszczający Boga (nie tylko kościelne pielesze) i opuszczeni przez Boga (bo Kościół dawno już zdążył ich opuścić). Wszystko to wydarza się istotnie „bez znaku bez śladu”.

Dziwne, że w takiej sytuacji ci poranieni zasadniczym brakiem nieszczęśliwcy zdobywają się jeszcze co prawda na wyznania słowami. A nawet składają z tych słów przejmujące apokryfy, np. taki o doświadczeniu obcości znikającego ojca:

„Na początku ojciec stworzył świat, a w tym świecie umieścił swojego syna. I Bóg wiedział, że to, co stworzył było dobre, bo stworzył to na swój obraz i podobieństwo. Potem Bóg ulepił z gleby wszelkie zwierzęta lądowe, wszelkie ptaki powietrzne i przyprowadził je do syna, aby nadał im nazwy. «I syn nadał nazwę wszystkiemu, co go otacza». Klockom lego, ptakom, i trudnościom i lękom. Aż w końcu, gdy nazwał cały świat, zapytał swojego ojca jak ten miał na imię, a on odrzekł: «Jestem, który jestem» i odtąd ojciec zawsze był.

Czy Bogu, który opuszcza i odrzuca, można dawać prawo do istnienia? I jak przyjąć gest „całkowitej solidarności z nami” szczególnie wtedy, gdy słyszymy o bombardowanych ukraińskich miastach, zabójstwach cywilów, gwałtach dokonywanych przez agresorów na kobietach i dzieciach?

Sebastian Duda

Udostępnij tekst

Jednak pewnego dnia syn poczuł, jak ojciec staje się dla niego obcy. Czuł, że mija się z ojcem, że patrzą na siebie z coraz większą niechęcią, że wisi nad nimi niewypowiedziany żal. Ojciec zaczął coraz bardziej znikać. W pewnym momencie przestał mieć kontury, tembr głosu i swoją opowieść. Stał się ukłuciem w brzuchu, gdy robię coś nie po jego myśli, strachem, że zaraz zostanę na czymś przyłapany, ściskiem w gardle, gdy muszę coś sobą reprezentować, oceną każdego wypowiadanego przeze mnie zdania.

Kończę dziś 40 lat i pytam cię tato, dlaczego musieliśmy się opuścić? A odpowiedź nie nadchodzi. Próbowałem się zmusić do kochania ciebie, bo jestem twoim synem, ale nie dałem rady, więc próbuję cię zapomnieć, ale nie mogę, bo codziennie patrzę na siebie jak na twój powidok w lustrze, powidok, którego nie potrafię wymazać i ciągle, niezaprzeczalnie, jesteśmy do siebie podobni”.

„Czemuś mnie opuścił?” – czy z takim krzykiem raz jeszcze budzi się w Wielką Sobotę Syn, którego usiłuje ukoić Matka? Czy wychodzi ze snu razem z tymi, którzy również się czują opuszczeni, jak bohaterowie dramatu Ewy Mikuły?

Ale Wielka Sobota to przecież jeszcze nie czas przebudzenia. To ciągle tylko noc za dnia, w której wszyscy opuszczeni przez Boga muszą być umarłymi razem z martwym Bogiem. Bo, jak podszeptują niektórzy teologowie (nie wiem czemu, wyobrażam ich sobie w mefistofelesowskich surdutach), czy nie powinni być posłuszni ojcu, który ich opuścił i którego oni również opuścili?

Stał się człowiekiem, by umrzeć

Próbuję odpowiedzieć i natychmiast ja – niepoprawny rezoner, „wydrążony człowiek, chochołowy człowiek” – chwytam kolejny cytat, by raczyć nim ducha własnego i inne niespokojne duchy. W końcu teologiczny mistrz Wielkiej Soboty Hans Urs von Balthasar napisał: „Bycie Zbawiciela z umarłymi, albo lepiej, bycie z ową śmiercią, która nade wszystko każdego umarłego czyni prawdziwie umarłym, jest ostateczną konsekwencją otrzymanej przez Niego od Ojca misji zbawienia. Tym samym jest to bycie w najradykalniejszym posłuszeństwie i – ponieważ jest to posłuszeństwo umarłego Chrystusa – dające się uzasadnić jedynie teologicznie «posłuszeństwo trupa» (wyrażenie pochodzi od Franciszka z Asyżu). Jest to egzystencjalne przemierzenie całego wymiaru czysto antyboskiej rzeczywistości, całego przedmiotu eschatologicznego sądu […]” (tł. Eligiusz Piotrowski).

I chciałbym być takim „posłusznym trupem”. Nie wiem tylko, czy w imię racji, które przedstawił Hans Urs von Balthasar. Wedle niego posłuszeństwo Syna Ojcu to znaczenie miłości, jaką Bóg ma dla Siebie Samego. Jednak nie ma absolutnego posłuszeństwa bez śmierci. Gdyby zatem Syn nie umarł, Bóg nie mógłby się odsłonić (nie tylko przed nami, w największej, jak zakładał Balthasar, solidarności z nami, ale może nawet przed Samym Sobą) jako miłość.

Takie odsłonięcie koniecznie zaś wymaga śmierci Boga. Bóg stał się człowiekiem, by umrzeć. Tylko dlaczego absolutne posłuszeństwo wiąże się z absolutnym odrzuceniem przez żywego Boga umierającego Syna?

Kolega, dla którego trwanie w ciemności to synonim najpoważniejszej duchowej głębi, mówi mi: „W tę noc, która jest niby-dniem Wielkiej Soboty, musisz się zgodzić na ofiarę Izaaka spełniającą się bez happy endu w ofierze Chrystusa. Inaczej nie zaufasz. Inaczej naprawdę nie doświadczysz, że jesteś kochany”.

„Wszyscy jesteśmy winni”, bo zabiliśmy Boga?

Znów jednak we mnie niespokojny duch przywołuje wyznanie, które złożył przez laty w „Moim wieku” Aleksander Wat Czesławowi Miłoszowi:

„Wywoływałem przed oczyma pamięci ostatnią niedokończoną  «Pietę Rondanini»Michała Anioła, wstrząsające dzieło, gdzie Nikodem pod głębokim kapturem, któremu rzeźbiarz szkicowo tylko nadał własne rysy – zatem utożsamiał się z nim! – stoi pochylony nad zmarłym ciałem Jezusa jak ojciec, właśnie jak ojciec, który cierpi bardziej od syna, bo on nie jest Bogiem i jeszcze żyje. Tedy utożsamiałem się i z Nikodemem – Michałem Aniołem, i z umarłym Bogiem, który uświęcił i przezwyciężył cierpienie. Dawała mi ta synteza utożsamień dziwny spokój wewnętrzny i broniła mnie przed trywialnymi uczuciami self-pity.

Ale, powtarzam – nie byłem wierzący, byłem nie nawrócony. A w takim razie czym były medytacje moich utajonych nocnych przeżyć, właśnie moje utożsamienia, bez możności, bez nadziei, bez drogi do wyjścia poza siebie? Tyle pytań, na które nie znajdowałem żadnej, ale to żadnej odpowiedzi. […]

Nie znajdowałem w sobie żadnej wiary w istnienie Boga. Ale miałem żywe poczucie, niesłychanie mocne, że jestem odrzucony przez Boga […]. Czyli nie wierząc, wierzyłem, ale jedyną wiarą moją było poczucie odrzucenia”.

Czy Bogu, który opuszcza i odrzuca, można dawać prawo do istnienia? I jak przyjąć gest „całkowitej solidarności z nami” szczególnie wtedy, gdy słyszymy o bombardowanych ukraińskich miastach, zabójstwach cywilów, gwałtach dokonywanych przez agresorów na kobietach i dzieciach? Czy mamy być „wszyscy winni”, bo zabiliśmy Boga, którego opuściliśmy, kiedy i On nas opuścił? I zaakceptować raz jeszcze nieadekwatne do tej sytuacji, a może i do ludzkiej kondycji w każdej sytuacji, teologiczne rezonerstwo?

Ponad konkretem każdej ludzkiej nędzy napisał przecież Balthasar o Bogu (a jest to abstrakcja, w której daje się chyba odczuć piękno jak w chłodzie matematycznego wzoru), że „w pierwszym rzędzie nie jest On «absolutną mocą», lecz «absolutną miłością», [jest Bogiem], którego suwerenność nie manifestuje się w trzymaniu tego, co własne, lecz w oddaniu siebie, tak że ta suwerenność rozciąga się poza to, co na świecie kontrastuje ze sobą jako moc i niemoc. Boskie wyzucie się (we wcieleniu) posiada swoją ontyczną potencjalność w Jego odwiecznym wyzbywaniu się, w Jego trójosobowym darowaniu się […]; «boska moc» charakteryzuje się tym, iż może ona w sobie przygotować miejsce do samowyzucia (którym jest wcielenie i krzyż) i wytrwać w nim aż do ostateczności” (tł. Eligiusz Piotrowski).

Jest tylko cisza

Zatem trwam teraz w Wielką Sobotę w pustym kościele przed świtem, który nie nadchodzi. Próbuję się modlić, ale trudno modlić się do martwego Boga. Może właśnie tylko tymi słowami: „Eli, Eli lamma sabachtani”. Ale przecież trudno mi zaprzeczyć, że On jednak był przy mnie przed opuszczeniem. To nie żadna złuda, bo bardzo bolało. Dokładnie tak, jak zanotował w swoim wierszu Aleksander Wat:

Tej znów nocy, dobrze po północy,
przyszedł po mnie P. B.
Tym razem w postaci dżdżownicy,
4 metry 20, tak wymierzyłem
z pierwszego wejrzenia. A pokój mój
ma niecałe 3 metry.
Przeto skurczył się
jak sprężyna pod palcem.
Poczem owijał się wokoło mnie, bez pośpiechu,
w miarowych ruchach. Coraz szczelniej.
Poprzez miękką włochatość jego czułem kręgi
twarde jak kauczuk. Nie krzyczałem, choć bolało.
Wiadomo: co czyni, czyni z miłości dla mnie.

A potem Bóg znikł, wycofał się. I była to właśnie noc z Wielkiego Piątku na Wielką Sobotę. I nastała ta nocna ciemność, z której ciągle nie może wybudzić się dzień. Czy naprawdę mam uwierzyć św. Janowi od Krzyża, że to błogosławiony i pożądany czas oczyszczenia? Czytam raz jeszcze zachłannie: „Ból i smutek duszy powiększa się na skutek osamotnienia i opuszczenia, jakie ją ogarniają wśród tej Nocy. Nie znajduje również pociechy ni oparcia w żadnej nauce i w żadnym kierowniku duchowym. Choćby się jej bowiem udowadniało dla jej pociechy, że wielkie dobra spłyną na nią z tych zmartwień, nic ją to nie przekona. Będąc głęboko zanurzona i pogrążona w swej nicości i nędzy, ma przeświadczenie, że inni, nie wiedząc, jaka ona jest w rzeczywistości, mówią jej tylko słowa pociechy. I zamiast podniesienia na duchu odczuwa jeszcze nowy ból, gdyż widzi, że i to nie przynosi jej ulgi. Bo tak jest rzeczywiście. Dopóki bowiem sam Bóg nie skończy tego oczyszczenia, jakie chce w niej przeprowadzić, żaden środek czy sposób nie zmniejszy jej boleści. Dusza w tym stanie pozostaje tak bezbronna jak więzień zamknięty w głębokiej ciemnicy, mający w dodatku ręce i nogi skrępowane kajdanami. Nie może się poruszyć ani nic ujrzeć, ani z nieba ani z ziemi odczuć żadnej ulgi, dopóki duch nie będzie już na tyle subtelny, i prosty i delikatny, aby mógł się stać jednym z Duchem Bożym według stopnia miłosnego zjednoczenia, jakiego Bóg w miłosierdziu swoim raczy mu udzielić”.

Próbuję się modlić, ale trudno modlić się do martwego Boga. Może właśnie tylko tymi słowami: „Eli, Eli lamma sabachtani”. Ale przecież trudno mi zaprzeczyć, że On jednak był przy mnie przed opuszczeniem. To nie żadna złuda, bo bardzo bolało

Sebastian Duda

Udostępnij tekst

Czytam te słowa (ja: „wydrążony człowiek, chochołowy człowiek”) i czuję się udrękę w tym pustym kościele w Wielką Sobotę. Przede mną grób martwego Boga. Wokół mnie groby tych, którzy, jak przypuszczam, nie stali się w swej śmierci „posłusznymi trupami”. Mimo wszystko zaczynam jednak ponownie odczuwać głód, na który był nawet wrażliwy wieszczący koniec „chrześcijańskiego zabobonu” Larkin:

[…] Dom to poważny, stoi na ziemi poważnej.
To w nim schodzą się wszystkie człowiecze potrzeby,
Tam każda, już poznana, przyobleka szatę
Celu. I to wystarczy, by nie stał się zbędny.

Bo zawsze będzie przecież ktoś, kogo zaskoczy
Nagle głód poważniejszy, głód, który go zacznie
Przyciągać do tej ziemi, na której, jak kiedyś
Słyszał, bujnie wyrasta mądrość – z takiej choćby
Przyczyny, że dokoła tylu zmarłych leży.
(„Chodzenie do kościoła”, tł. Jacek Dehnel)

Dziś w pustym kościele trudno słyszeć „umarł”. Jest tylko cisza przed grobem jedynego „posłusznego trupa”. Boję się, nie jestem w stanie tam wejść. Pamiętam dobrze Pascala:

Wesprzyj Więź

Chrystus pogrzebion jest przez samych świętych.
Chrystus nie uczynił w grobie żadnych cudów.
Jedynie święci wchodzą tam.

Ja tam wejść nie mogę. Czekam, aż w tym grobie pojawi się wreszcie ten, który jako ostatni, nagi, uciekł przed wydanym na uśmiercenie przez ludzi Bogiem.

Przeczytaj też: Chrystus wydany przez Ojca?

Podziel się

Wiadomość