rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Uciekinierka z Mariupola: Ciała leżały na ulicach, ludzi zakopywano jak koty czy psy

Kobieta ewakuowana z Mariupola 28 marca 2022 r. Fot. Carol Guzy / war.ukraine.ua

Mariupol to teraz miasto umarłych, jedno wielkie cmentarzysko – mówi Katolickiej Agencji Informacyjnej Maria, której udało się z niego wydostać.

Ks. Jacek Zdzieborski SDB: Jak wyglądał początek wojny w Mariupolu?

Maria z Mariupola: Kiedy rozpoczęła się wojna 24 lutego, w naszym mieście odłączyli ogrzewanie, później wodę i światło, a następnie gaz. Zostaliśmy pozbawieni jakiejkolwiek łączności. Na dworze zima, nastał marzec, minusowa temperatura: – 8 stopni. Na podwórku, na kamieniach rozpalaliśmy ogień, by się ogrzać i cokolwiek ugotować. W tym celu – między innymi ze szkół i przedszkoli – zaczęto wyciągać ławki, by mieć na rozpałkę suche drewno, gdyż na zewnątrz wszystko było zamarznięte i mokre.

Nasza władza opuściła nas już w pierwszych dniach wojny. Burmistrz miasta 23 lutego był w Niemczech, co 25 lutego potwierdzili ci, którzy z nim pracowali. Nie było wody ani nie przywozili chleba, nie było nic – przynajmniej w tej dzielnicy, gdzie ja żyłam. Po wodę do toalety chodziliśmy nad rzekę, a wodę do picia przynosiliśmy ze studni, która znajdowała się przy cerkwi. Wszystko to dokonywało się podczas bombardowania, ale nie mieliśmy innego wyjścia.

Ludzie, którzy ginęli od bomb, leżeli na ulicach. Jeśli ktoś ich znał, to zabierał, by krewni mogli ich godnie pochować, pisali nazwiska i umieszczali krzyż zrobiony z patyków. Pozostałych zakopywano jak koty czy psy… gdzie tylko się dało. Mariupol to jedno cmentarzysko, grób przy grobie, na ulicach, podwórkach… Nikt się nigdy nie dowie, ilu ludzi dokładnie zginęło.

Tam, gdzie stał mój dom, strzelali i bombardowali dzień i noc. Najpierw były czołgi, a później przyleciały samoloty i dalej bombardowały. Wszystko to spadało na nasze głowy. Gdy rozpoczęła się wojna, dotknęła ona ludzi, którzy spokojnie sobie żyli i przebywali w swoich mieszkaniach, w miejscach pracy, w szkole lub na swoich podwórkach. Na początku bombardowania chowaliśmy się w mieszkaniach, po kątach, w windzie, niektórzy w piwnicach, ale one nie były przystosowane do tego, by się w nich schronić, bo gdyby dom się zawalił, nikt by nie dał rady nas stamtąd wyciągnąć. Pewnego razu od huku bomby u naszych sąsiadów wyleciały drzwi. Zobaczyliśmy, jaka to jest siła, więc doszliśmy do wniosku, że nie można ryzykować.

Rodzina mojej koleżanki (razem 13 osób) postanowiła schować się nie w swoim wielopiętrowym domu, ale u teściów. Wśród nich były kobiety z małymi dziećmi (najmłodsze 2,5 roku), zięciowie. To bogata, dobra rodzina, ludzie, którzy lubili się wzajemnie i pomagali sobie. Syn koleżanki poprosił dziadka, by wyprzedzić mamę, by ją poprowadzić. Kiedy zrobili kilka kroków spadła bomba. Myślano, że wszyscy zginęli, ale gdy zaczęto ich odgruzowywać, okazało się, że 5 osób nie żyje, w tym 2,5-letnie dziecko. Pozostałych zdołano przewieźć do szpitala.

Natomiast mój sąsiad pracował w pogotowiu. Codziennie jeździł pod bombami i nic mu się nie stało. Jednego dnia, gdy bombardowania się nasiliły, pozostał w domu i pod wpływem silnego uderzenia bomby zginął w swoim mieszkaniu, zmiażdżony dachem z budynku. Podobnych przykładów jest bardzo dużo. Syn naszej sąsiadki poszedł wraz z żoną do szkoły, by naładować telefon i w tym czasie spadła na szkołę bomba. Synowi oderwało palce u rąk i nóg, a jego żonie rozerwało klatkę piersiową… Zginęła.

Jak udało się wam uciec z tego miejsca?

– W ostatnią noc, gdy dom się trząsł, jak gdyby było trzęsienie ziemi (każdą noc i każdy dzień przeżywało się tak, jakby to były już ostatnie), zaryzykowaliśmy i zeszliśmy do piwnicy, przeczuwając, że stanie się coś strasznego. Piwnice były już przepełnione, ale jakoś wcisnęliśmy się, by tę noc tam spędzić.

W nocy przyszli do nas ukraińscy żołnierze i zapytali, kto z nas mieszka na 3 i 4 piętrze, a następnie powiedzieli, że mamy dwa wyjścia: zginąć pod gruzami tego domu, albo wyjść do miasta i szukać jakiegoś innego schronienia. Gdyby nas nie uprzedzono, to byśmy czekali i nigdzie nie wychodzili. Mnie by już nie było, bo następnego dnia, przed południem, mój dom został zbombardowany.

Gdy wyszliśmy z piwnicy, była 5 rano i biegliśmy pod ostrzałami. Domy paliły się, a ludzie krzyczeli: „Pomóżcie nam, pomóżcie nam!”. Mówiono im, by uciekali, ale dla nich było to już niemożliwe – ginęli spaleni ogniem. Z piwnicy uciekło nas około 15, może 20 osób, starsi wrócili z powrotem, bo ciężko było im biec. Po drodze upadaliśmy, to znów wstawaliśmy: dorośli, dzieci wraz z psami i kotami… Każdy zabrał ze sobą, co mógł.

Z powodu zatrzaśnięcia moich drzwi od mieszkania nie zabrałam nic – ani fotografii z najbliższymi, ani moich ulubionych rzeczy. Uciekaliśmy do centrum miasta, a następnie zeszliśmy do morza, gdzie nie było bombardowania, i weszliśmy do rejonu, gdzie była miejska droga. Tam długo, bo 24 godziny, czekaliśmy na autobus, który zawiózł nas do Bierdiańska (miasto i port nad Morzem Azowskim – przyp. KAI). Stamtąd, po długim czasie, podstawiono 50 autokarów, które zawiozły nas do Zaporoża (miasto nad Dnieprem, stolica obwodu zaporoskiego – przyp. KAI).

W Zaporożu przyjęto nas do przedszkola. Jakiś paradoks: przypomniałam sobie moje dzieciństwo, gdy chodziłam do przedszkola, a teraz w nim, mając 60 lat, otrzymałam schronienie. Przyjęto nas tam bardzo serdecznie, z wielką miłością nakarmiono, dano ubrania. Następny nasz postój to była Winnica (miasto obwodowe na Ukrainie, nad rzeką Boh – przyp. KAI), tam nocowaliśmy w szkole. Do Lwowa jechaliśmy w sumie 10 dni, a tak normalnie autobusem z Mariupola jedzie się 8 godzin.

Jeszcze nie wszystko powiedziałam, jest tego bardzo dużo…

Po pierwsze, to nie do przyjęcia, że w 2022 r., w XXI wieku rozpętała się tak straszna wojna. Mój Mariupol (450 tysięcy mieszkańców) był pięknym miastem, miał wspaniałe drogi, w ciągu trzech lat zdołano odremontować fontanny, ogród zoologiczny. Mieliśmy przepiękne parki, przedszkola, szkoły, wspaniały teatr. W nim to właśnie podczas bombardowania schronili się ludzie, w sali teatralnej i w piwnicy (800 osób). Powiedziano, że wówczas zginęło ich 300… Nie wiem, czy była to prawda, czy nie. W piwnicy ludzie zostali zasypani, zaczęto ich odkopywać i ratować. W mieście pozostało jeszcze wielu mieszkańców. Oni wzajemnie się szukają; do tej pory nie wiedzą, kto zginął, a kto jeszcze żyje.

Widziała Pani, jak na ulicach miasta ginęli ludzie. Co z nimi robili, jak ich chowali?

– Tych, których znali, zabierali krewni, by ich pochować, a pozostali leżeli tak dniami i nocami, wkładano ich do worków na śmieci i zakopywano tam, gdzie się dało. Obecnie Mariupol – miasto bohaterskie – nazywają miastem umarłych. Chcielibyśmy dalej żyć w swoim mieście ze swoimi bliskimi, ale teraz tam nie ma nic. Kto więc chciałby tam dalej żyć? W XXI wieku miasto powinno być jak rozkwitający ogród!

Co robiliście, kiedy spotykaliście żołnierzy separatystów?

– Jaka różnica czy żołnierze rosyjscy, czy separatyści? Byli tacy sami, kiedy nas spotykali, czy nas sprawdzali. W czasie naszej drogi z Mariupola do Lwowa zatrzymywali nas z 15 razy i dlatego tak długo jechaliśmy. Było nas w 50 autokarach około 3000, a więc czekaliśmy 2 godziny, póki wszystkich nie sprawdzili. Przede wszystkim szczegółowo kontrolowali młode kobiety i mężczyzn do 60. roku życia, czy wśród nich nie ma przypadkiem snajperów. Sprawdzali również autokary.

Gdy mówili wam, że chcą was wyzwolić, jak to rozumieliście?

– Od czego chcieli nas wyzwolić? Wystarczyło popatrzeć na ich twarze, na których nie było życzliwości. Zwykle na ich pytania, kobiety a także mężczyźni milczeli, by nie mówić zbędnych słów.

Czy Pani jeszcze przed wojną odczuwała jakieś niewłaściwe zachowania ze strony rosyjskich żołnierzy?

– Nie miałam takich spotkań, ale moi znajomi na wiosce opowiadali, że żołnierze rosyjscy zajmowali ich lepsze domy, źle się z nimi obchodzili, strasząc przymusowymi robotami.

Jakie odczucia towarzyszą Pani i ogólnie społeczeństwu?

– Nasze społeczeństwo jest podzielone. Różnie ocenia prezydenta, wojnę i sytuacje z nią związane. Niektórzy jeszcze przed wojną wyjechali z Ukrainy, a więc nie mają całościowego obrazu, jak na przykład ja, która tę wojnę osobiście przeżyłam i nadal przeżywam.

Wesprzyj Więź

Nie powinno być wojny w żadnym narodzie. Powinniśmy sobie wzajemnie okazywać szacunek, życzliwość, obojętnie czy to Rosjanin, czy Ukrainiec, Polak, czy Niemiec… Nie mogę nienawidzić Rosji (ja tam wyrosłam, pracowałam, tam są moi krewni) czy Putina. Nienawidzę natomiast jego władzy: on jest jak Napoleon! Jestem w szoku, że przez 8 lat nikt nie mógł znaleźć sposobu, by go zmienić. Wstydzę się tej sytuacji, martwię się o moich krewnych żyjących w Rosji. Co z nimi będzie?

KAI

Przeczytaj też: Od początku patrzę na tę wojnę przez ciemne szkło Zagłady

Podziel się

3
2
Wiadomość

Odpowiedzą Tobie wierzący, że On jest tam, w tych mordowanych. A co z tego praktycznie wynika dla żywych ? Tego juz nie powiedzą. Bo nie wiedzą i jest też słowo – wytrych – teodycea. @dzięki, że komentujesz dalej – świeże powietrze się przyda.

Umiłowana Redakcjo, czy na portalu Więź.pl mógłby znaleźć się artykuł przekazujący prawdę o tym, że Bóg jest jednocześnie dobry i wszechmogący w kontekście tego, co dzieje się w Ukrainie? Jestem pewien, że chrześcijaństwo przez dwa tysiące lat wypracowało jakieś argumenty uzasadniające tę fikcję. Bardzo jestem ich ciekaw, niestety mój katecheta wolał mówić o szkodliwości antykoncepcji.

Jesteś na tyle duży, żeby sam poszukać odpowiedzi. Najlepiej mieć wszystko na tacy podane. Najlepiej podane, bo wtedy łatwiej zanegować i wyśmiać…trudniej negować i wyśmiewać swoje własne poglądy. Dla jasności średnio interesuje mnie temat, który poruszasz. Dla mnie Big może nie być wszechmogący i co z tego by wynikło. No dla mnie nic. Dla Ciebie chyba jednak tak skoro tak dramatycznie pytasz o te wszechmoc

Masz rację, zmieniam swoje postępowanie. Rzucam się do roczników teologicznych KUL, jeśli Bóg jest rzeczywiście wszechmogący, to sprawi, że wyniosę z nich pozytywną odpowiedź o sens niezawinionego cierpienia. Może też i o sens cierpienia zwierząt, które, jak wiadomo, NIE ZOSTANĄ ZBAWIONE.

A może sensu nie ma? Zupełnie serio pytam (także samej siebie). Może sens trzeba nadać samemu? Mój syn choruje i patrzę jak się zwija z bólu i zastanawiam się jaki jest tego sens. I nie wiem. Tak samo nie wiem jaki jest sens cierpienia zwierząt, cierpienia ludzi (czy to choroby, wojny, czy głód itp.). Może dla mnie ma taki sens, żeby nauczyć się i okazywać miłość mojemu synowi. Co prawda to mój sens w obliczu jego cierpienia. Nie wiem jaki jest jego własny sens (na razie jest noworodkiem). Ale kiedyś on będzie musiał nadać sens swojemu cierpieniu i on będzie inny niż mój. Może problemem jest to, że mamy pokusę szukania jednego, obiektywnego sensu….a być może chodzi o odkrycie tego jaki sens ma to dla każdej osoby. Każdy może mieć inny sens odnośnie tej samej sytuacji. Pokój z Tobą Karol… W sensie mam nadzieję, że znajdziesz swoje własne odpowiedzi, gdziekolwiek zaprowadzą Cię poszukiwania.

Od tego to jest Kościół Katolicki, żeby mi pokazać sens niezawinionego cierpienia. Również pozdrawiam, dużo siły.

Nie jest od tego Kościół katolicki, żeby cokolwiek Panu POKAZAĆ, zwłaszcza sens niezawinionego cierpienia. Może co najwyżej Pana zainspirować (lub nie) do własnych poszukiwań w tej dziedzinie.